czwartek, 27 czerwca 2013

Epizod 27.

Błękit nieba przecinały niewielkie, ale za to wyjątkowo głośne stadka jerzyków. Kołowały, ścinały powietrze, pikowały ostro w dół, by już po chwili wzbić się w górę. Szybowały nad kamienicami, kwiląc radośnie, wydając przy tym przyjemny dla uszu furkot skrzydeł. Bez nich niebo nad Krakowem o tej porze roku byłoby strasznie puste i smutne.
Przyjemność z podglądania życia jerzyków, przerwał głośny dźwięk przychodzącego esemesa. Sięgnąłem po smartfona. Od Karola:
"Hej. Co porabiasz?"
Miałem wrażenie, że przejrzał moje zamiary. Doskonale wiedział, że dzisiaj mija kolejna rocznica poznania Artura. Że nie wspomnę już, że od kwietnia nie jesteśmy razem. A pomimo to zdarzały się momenty, że ogarniała mnie za nim tęsknota. Odszedł tak nagle, bez słowa. Po prostu zniknął z mojego życia, usunął się, nie wyjaśniając dlaczego to robi. Zmieniłem swoje życie. Przeprowadziłem się na nowe mieszkanie, wpadłem w wir pracy i spędzania czasu z przyjaciółmi, a tamten okres został zepchnięty głęboko w zakamarki mózgu i starannie codziennie przykrywała je gruba warstwa kurzu.
Dzisiaj jednak nie potrafiłem zareagować inaczej. Powiał silniejszy wiatr, kurz uleciał i wspomnienia o Arturze wróciły. Oparty o kamienicę, tuż przy "Marchewce z groszkiem", zerkałem w kierunku kładki. Jeszcze tylko parę minut i wszystko będzie jasne. Czy spotkamy się tam tak, jak za pierwszym razem? A potem kontynuowaliśmy ten rytuał co roku? Jak będzie tym razem? Będę sam, a on nie przyjdzie? Wcale bym się nie zdziwił. Przecież odszedł ode mnie. Po co miałby wracać do przeszłości? A chociażby po to, że ma do mnie sentyment!, odpowiedziałem sobie z wyrzutem. Że ma poczucie świadomości, iż nasz związek był szczególny i ważny dla nas obojga. Musi przyjść. Do tej pory przychodził...
Znów spojrzałem w stronę kładki. Pary spacerowały wolno, trzymając się za ręce i głośno się śmiejąc. Tylko ja stałem, jak idiota pod kamienicą i podpierałem ścianę. Co ja najlepszego robię? Zmieniłem swoje życie po to, żeby zapomnieć o Arturze, a jedna głupia rocznica, nasza... pojebana tradycja celebrowania pierwszego spotkania, pierwszej randki, siedzi mi w głowie i pcha do wykonywania absurdalnych rzeczy. Najlepszą karą dla mnie będzie moment, kiedy jak debil będę stał na kładce i czekał, czekał, czekał. Aż zapadnie zmrok, sumienie mnie zeżre, wspomnienia ukatrupią do reszty. Tak, i będę przez kolejne dni lał łzy do poduszki! Przez własną głupotę.
Zerknąłem na wyświetlacz smartfona. Wiadomość od Karola raziła moje oczy. Ostrzeżenie przed rozczarowaniem? Ale skoro już tu jestem...
- Chuj z tym - powiedziałem do siebie. Chyba ciut za głośno, bo krzepka babcia zatrzymała się w odległości paru kroków i popatrzyła na mnie z obrzydzeniem.
- Tak mi się powiedziało, babciu - machnąłem ręką.
Wsadziłem telefon do kieszeni i odważnie ruszyłem przed siebie. Z każdym krokiem, z którym zbliżałem się do kładki, serce przyspieszało rytm. Pulsowanie w głowie zdawało się momentami przybierać na sile. Przekroczyłem ulicę Podgórską i zrobiłem pierwszy krok na drewnianym pomoście. Zgrzytnęło pod stopami, ale niczym w transie szedłem dalej do przodu. Zatrzymałem się pośrodku. Tak jak dwa lata temu. Wtedy również prawie schodziłem na zawał, nie wiedząc co mnie czeka podczas spotkania. W promieniach słońca, zbliżającego się do kresu codziennej wędrówki po niebie, lśniły przyczepione metalowe, mosiężne kłódki z wyrytymi inicjałami. Miłość na wieczność. Spętana, zniewolona, bez możliwości rozwoju. Nasza kłódka nigdy tutaj się nie znalazła. Nie odczuwaliśmy takiej potrzeby. Przetrwała dwa skromne lata. Teraz przeszło mi nawet przez myśl, że może gdybyśmy się uparli na powieszenie kłódki na kładce i wrzucenie kluczyka do Wisły, nasza miłość wciąż by trwała. A tak... szlag ją trafił.
Boże, schowałem twarz w dłoniach, co ja pierdolę? Totalnie mi już odwala.
Zegar na Wawelu zaczął wolno wybijać pełną godzinę. Nadeszła chwila prawdy...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz