wtorek, 29 października 2013

Epizod 80. Rozterki Bartka /2/.

Normalka!
Gwar, tłok, w pizdu ludzi na peronie. I jak na złość wszyscy czekający na pociąg do Krakowa. A ja myślałem, że to Warszawa tak przyciąga. Każdy z walizką, z torbą podróżną, niektórzy z kolorową reklamówką z Empiku lub H&M. Pewnie w tej reklamówce był bagaż podręczny.
Arek próbował mnie powstrzymać przed wyjazdem. Twierdził, że powinienem zostać, bo a nuż wróci Filip z tajemniczych wojaży do prezesa. Ale ja nie potrafiłem inaczej. Zawiodłem się na nim. Bo przecież totalnie mnie olał. Wystawił do wiatru, zapominając zadzwonić. Mało tego - nie raczył odebrać nawet moich telefonów. I ja miałbym zostać i czekać na Filipa? A co potem? Pewnie zacząłby się tłumaczyć, a przy tym ekscytować ile to się dowiedział o Robercie i innych pracownikach agencji. U dupy mi zwisały takie ciekawostki. Dlatego zdecydowałem wrócić do swojego mieszkania i pocieszyć Karola po takiej dawce informacji, jaką mu podałem na tacy odnośnie jego Michała.
Pech jednak chciał, że podróż powrotna do Krakowa miała się okazać brzemienna w skutkach. Już na ruchomych schodach, kiedy zjeżdżałem na peron dostrzegłem jego. Aż mnie zamurowało na parę sekund. On tutaj? I to akurat czeka na ten sam pociąg co ja? W pierwszym odruchu chwyciłem torbę i zacząłem uciekać w górę. Ale wciąż zjeżdżałem w dół, a ludzie na schodach patrzyli na mnie, jak na wariata.
- Chciałem sprawdzić, jak to jest - wytłumaczyłem się, stojącej lasce o spojrzeniu schizofreniczki. Nie skumała. Nie próbowała reagować.
Zjeżdżałem coraz niżej, a twarz Michała coraz bardziej się przybliżała. Nie był sam. Towarzyszył mu ten fagas z Placu Zamkowego. Wysoki brunet, całkiem przystojny i wpatrzony w Michałka, niczym w święty obrazek. Co za słodka scena!


Wniknąłem między ludźmi, ale na tyle, by móc panować nad sytuacją. Przede wszystkim nie mógł mnie zobaczyć. Jeśli tak się stanie, jestem pogrążony. Ale ja? Dlaczego ja? On! On jest pogrążony, nie ja. Bo to jemu powinno zależeć na utrzymaniu wypadu do stolicy w tajemnicy tak, by Karol o niczym się nie dowiedział. Tylko że Karol już wie. I być może Michał miał telefon z kazaniem. A jeśli tak... to ja nie powinienem się ukrywać.
Wyszedłem zza grubasa, za którym się ukrywałem w momencie, kiedy na peron wjeżdżał skład. Lokomotywa leniwie ciągnęła za sobą wagony, by w końcu kilkadziesiąt metrów dalej zatrzymać się ze zgrzytem. Nie lubiłem tego dźwięku. Jebało po uszach tak głośno, że martwiłem się o swoje bębenki. Ludzie tłumnie ruszyli do przedziałów. Dostrzegłem, że Michał również przepychał się do drzwi. Całe szczęście wsiadał dwa wagony dalej.
Znalazłem pusty przedział i ulokowałem się pod oknem. W myśl zasady "kto siedzi przy oknie, ten ma władzę", uchyliłem okno, by duszna separatka nasiąkła warszawskim powietrzem. Uff, duchota ustępowała. Nie minęło parę minut, jak w drzwiach pojawiła się kobieta w średnim wieku, taszcząca wielką ruską torbę. Taką jeszcze z czasów peerelowskich. Upchała ją nad siedzeniem i opadła ciężko.
Wstałem i wyjrzałem przez okno na peron. Warszawski absztyfikant Michała warował przy wagonie, jak wierny pies. Cały czas patrzyli sobie w oczy, nie widząc poza sobą świata ani ludzi. Wyglądał na starszego niż Michał, ale miałem wrażenie, że jego zachowanie przypomina temperament nastolatka, w którym buzują hormony. Czyżby się w sobie zakochali? Może akurat to prawdziwa miłość. Ciekawe, jak całą tę sprawę Michał rozegra z Karolem. W grę wchodziła również opcja ciągnięcia na dwa fronty.
- Pan zamknie okno, jak pociąg ruszy? - Z tyłu, za mną doleciało sapanie kobietki. Nie była staruszką, która mogłaby się obawiać o swój pęcherz, czy węzły chłonne. Miała sobie trochę lat, no ale bez przesady. Nie kwalifikowała się do pierwszej grupy.
- Dlaczego? - zapytałem lekko poirytowany. Czemu akurat to do mnie dosiadają się takie zmarzluchy? - Jest lato i duszno. Nie mam zamiaru się tu udusić, nim dojadę do Krakowa.
- To chociaż trochę pan przymknie - rzekła oburzona.
- Tyle przedziałów, a pani musiała tutaj trafić. - Usłyszałem swój podniesiony głos.
Już się nie odezwała. I dobrze. Może pójdzie sobie stąd.
Została. A do przedziału weszły jeszcze dwie dziewczyny, które usiadły naprzeciwko mnie.
Gwizdek konduktora zasygnalizował odjazd. Pociąg wolno ruszył z peronu. Zakochani uścisnęli sobie jeszcze na pożegnanie dłonie. Och, jakie to słodkie, pomyślałem kpiąco. Pędzący pociąg rozdziela kochanków. No po prostu straszne.
Usiadłem na miejscu i wlepiłem twarz w krajobraz za oknem. Warszawa uciekała mi przed oczami. Zaledwie trzy dni temu cieszyłem się, że jadę do stolicy, a dzisiaj wracałem przepełniony goryczą i żalem do Filipa, że potrafił tak mnie zostawić i tak potraktować. Jak zwykłego znajomego. A myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi. Takimi na dobre i na złe. Jednak myliłem się. On wolał towarzystwo Roberta. Może i był przystojny, nie wiem, ale nie powinien tak mnie traktować. Sam zaprosił mnie do Warszawy. Mieliśmy spędzić miło te dni.
Szkoda zawracać sobie tym głowę.
Niespodziewanie usłyszałem dźwięk odsuwanych drzwi. Zastygłem w bezruchu. Wstrzymałem oddech. Nie wiem dlaczego, ale moja podświadomość od razu postawiła mi przed oczami postać Michała. Że to on tu przyszedł. Ale przecież nie mógł mnie dostrzec na peronie. Był zbyt zajęty swoim adoratorem. Nawet jeśli mignąłem mu w tłumie podróżnych, powinien zostać w swoim przedziale. Nie, to na pewno nie on.
Osoba usiadła obok. Patrzyłem przez okno, ale nie widziałem nic. Warszawa uciekała mi sprzed oczu, ale mimo tego, nie dostrzegałem żadnych bloków, mieszkań, ulic. Miałem w wyobraźni postać Michała. Poczułem miażdżący wzrok na sobie. Cholera jasna, czyżby to był jednak on? Walić to, muszę się przekonać.
Wolno odwróciłem twarz.
- O Jezusie! - zawołałem. Tak zareagowałem na widok Michała. To był on, a to znaczy, że zdążył mnie zauważyć na peronie. - Ale się wystraszyłem.
I żeby pokazać, jak bardzo się zestresowałem, złapałem się szybko za klatkę piersiową.
- Nie Jezusie, tylko Michał - rzekł z uśmiechem. Lustrował mnie spojrzeniem, próbując przejrzeć moje myśli, wedrzeć się do głowy i dokonać spustoszenia. Całe szczęście jeszcze nikt tego nie potrafił. Ale wnikliwa obserwacja zachowania drugiej osoby, mogła zasugerować wnioski. - Co ty tu robisz?
Postanowiłem, że będę twardy. Zmusiłem się do uśmiechu. Na pewno w tym świetle sztucznie wyglądał i Michał łatwo rozpozna, czy jest on szczery, czy też szczerze udawany.
Pamiętam, kiedy go poznałem. Całkiem niedawno. Zaledwie parę dni po mojej rozmowie z Filipem, kiedy spotkaliśmy się w trójkę z Karolem. Wtedy właśnie Karol chciał, by dołączył do nas Oskar, jego znajomy. Potem Karol przedstawił mi Michała. Już w dniu naszego spotkania, Michał bacznie mi się przyglądał, zwłaszcza kiedy Karol nie widział. Tłumaczyłem to faktem, że chwilę wcześniej mnie poznał, dlatego musi mi się przyjrzeć.
Teraz widziałem, że to mogło znaczyć coś zupełnie innego. Patrzył mi prosto w oczy i kusił. Był pewny siebie, lepszy i świadomy tego, że nikt mu nie dorówna, a każdy pójdzie za nim, jeśli pstryknie palcem.
- Jak widzisz, siedzę - odparłem.
- Zabawny jesteś. Co za zbieg okoliczności, że akurat spotykamy się w Warszawie, prawda?
Chciał coś zasugerować. Chciał, żebym się wygadał, czy widziałem jego absztyfikanta.
- Gdzie Karol? Jest z tobą?
Uśmiech nie znikał z jego twarzy. Nadal był spokojny i pewny siebie. Nie zbladł, nie załamał się, ale dałem mu do zrozumienia, że widziałem wystarczająco dużo.
- Nie, nie ma go ze mną. Jest w Krakowie.
- Aha, w Krakowie - powtórzyłem, nie kryjąc zadowolenia. Takie podchody zaczynały mnie bawić. - Bo wiesz... We wtorek na Placu Zamkowym towarzyszył ci jakiś koleś. Musi być ci bardzo bliski.
Zaśmiał się głośno. Nie wiem, co w tym było zabawnego. Być może się zestresował, że widziałem go już dużo wcześniej, a nie tylko na peronie.
- Taki kolega - machnął ręką.
- Kolega - powtórzyłem. - A wydaje mi się, że maślanych oczu do kolegów nie powinno się robić. To nie przystoi. - Skrzywiłem się, przypominając sobie tamtą scenę.
- Różnych ma się kolegów.
Choć jego odpowiedzi były żenujące i totalnie głupie, to jednak uśmiech nie znikał z jego twarzy. Grał na zwłokę i nie miał zamiaru tak łatwo się poddawać. Pora na ostateczną zagrywkę. Postanowiłem wytoczyć najcięższe działo. Może akurat po tym, ten wkurwiający uśmieszek zniknie na zawsze.
- Wiesz, dzwonił Karol...
- Tak? - Brwi automatycznie podniosły się do góry. - Kiedy?
- We wtorek i wczoraj. Ale we wtorek chciał się ze mną spotkać, bo wspominał - zniżyłem głos do półszeptu, tak by dziewczyny siedzące naprzeciwko nas nie usłyszały zbyt wiele - że jego facet wyjechał do rodziny na Podkarpacie. Wiesz coś o tym?
Milczał. Chyba podziałało. Ten pewniacki uśmieszek powoli znikał z jego twarzy, chowając się w kącikach ust. Patrzyłem, jak zmienia mu się skóra na policzkach, czole, nosie. Napinała się. Został pokonany. Kłamstwo i oszustwo ma jednak krótkie nogi.
- Przeproszę cię teraz - poklepałem go po udzie. - Mam nadzieję, że jak wrócę do przedziału, ciebie już tutaj nie będzie.
Podniosłem się z siedzenia i wyszedłem na korytarz. Spojrzałem w prawo i w lewo. Znajdowałem się pośrodku składu, więc w którąkolwiek stronę bym nie poszedł, mam taką samą drogę do toalety. Wybrałem tę na prawo.
Toaleta wyglądała tak, jak miała wyglądać toaleta w PKP. Obskurne wnętrze, smród unoszący się w kabinie, zapaćkane lustro, w którym nawet nie można było się przejrzeć. Podniosłem klapę. Metalowa zakładka gdzieś zniknęła. Z ziejącej dziury piździł wiatr, uciekały tory. Totalna masakra.
Rozpiąłem pasek. Hola, hola!, pomyślałem szybko. Przecież nie zamknąłem drzwi, zostawiłem je uchylone. Już miałem je zamykać, kiedy nagle ktoś pchnął je do środka. W progu stanął Michał. Miał dziwną twarz. Przerażenie i desperacja malowała się w jego oczach. Cały płonął. Miałem wrażenie, że coś w niego wstąpiło, że on tylko wykonywał czyjeś rozkazy.
- Wyjdź stąd! - zareagowałem ostro.
Zmierzył mnie wzrokiem i pchnął do środka. Zatoczyłem się, ale wsparłem się o umywalkę. Deska z hukiem opadła na metalową muszlę. Michał pewnym siebie gestem zamknął drzwi i przekręcił zamek. Popatrzył na mnie. W jego oczach pojawił się obłęd. Na ustach znów rozgościł się ten pewny siebie uśmiech. Zrobił krok w moją stronę.
- Co robisz? Wyjdź mi stąd. - Głos, który się ze mnie wydobył, zadrżał w ostatniej fazie.
Błyskawicznie zjawił się przy mnie. Oplótł mnie silnymi ramionami i odwrócił tyłem do siebie. Wtulił nos w moje włosy i wciągnął ich zapach. Zadrżałem niespodziewanie. Ale nie z obawy przed tym, co mogło dalej nastąpić, ale z rozkoszy. Dawno nikt mnie nie tulił.
- Jesteś boski - wyszeptał Michał.
Gorący oddech łaskotał kark i przyprawiał o dreszcze na całym ciele. Dłoń Michała błądziła po omacku po torsie. Uszczypnął mnie przez koszulkę w nabrzmiały sutek. Jęknąłem z rozkoszy. Przyparł mnie jeszcze mocniej do siebie. Odczułem jego nabrzmiałego kutasa. Jakby w odpowiedzi, mój automatycznie rozrósł się w spodenkach i z całych sił napierał na materiał bokserek.
- Zostaw mnie! - wykrztusiłem z siebie.
Słowa słowami, ale inna część mnie pragnęła rozkoszy. Tej właśnie niespodziewanej rozkoszy w publicznej toalecie pociągu relacji Warszawa Wschodnia - Kraków Główny. To takie podniecające!
Już po chwili dłoń Michała była na moim kroczu. Rozpięła spodenki, które zjechały do kostek, a uwolniony kutas zniknął między palcami chłopaka. Jęknąłem. Gorący oddech na karku, który doprowadzał mnie do ekstazy i jego ręka na moim przyrodzeniu. Najpierw masował kutasa delikatnie, spokojnie, potem nabierał prędkości. Robił mi dobrze, a ja byłem coraz bliższy dojścia. Gdzieś przez umysł przebiegła myśl - co ja najlepszego wyczyniam? Szybko jednak została zagłuszona przez spazmatyczny oddech Michała. Wgryzł mi się w skórę. Zadrżałem. Jeszcze chwila. Jeszcze moment. Kilka sekund i...
Trysnąłem. Najpierw raz, potem drugi. Właśnie wówczas moje ciało przeszył orgazm. Odchyliłem głowę do tyłu. Usta Michała wniknęły do moich. Całowaliśmy się przez dłuższą chwilę. Namiętnie i z rozkoszą. Jego język wślizgiwał się między zęby a wargi, masował podniebienie, a ja odlatywałem.
Uśmiechnął się. Nie wiem, czy do mnie, czy bardziej do siebie, ale patrzył mi głęboko w oczy. Nikt tak nigdy na mnie nie patrzył, jak on. Wypuścił mojego już dogorywającego kutasa z dłoni i uniósł palce do góry. Miał na nich spermę. Ale tylko się zaśmiał. Oblizał palce i szepnął do ucha:
- Pychotka!
Patrzyłem za nim, jak odwraca się, przekręca zamek i wychodzi z toalety. Jeszcze raz to spojrzenie. Podciągnąłem spodenki i pochyliłem się nad umywalką. Chciałem dojrzeć swoją twarz, ale zapaćkane lustro skrzętnie ukrywało moje odbicie. Może to i dobrze, bo właśnie zaczęło do mnie docierać, co najlepszego zrobiłem. Boże, przecież zabawiałem się z Michałem! Facetem mojego przyjaciela! O Jezusie najsłodszy.
Mam przejebane. Jeśli Karol się o tym dowie, już nigdy nie będzie chciał mieć ze mną nic do czynienia. Odwróci się i zerwie znajomość.
Nie! Nie mogę do tego doprowadzić. Muszę to jakoś rozegrać. Na pewno jest jakieś wyjście z tej ohydnej sytuacji. Każdy kij ma dwa końce. Nie mogę się poddawać. Karol nie może się dowiedzieć o tym co zaszło w paskudnej toalecie w jednym ze składów drugiej klasy.
Obmyłem twarz zimną wodą. Znajdę rozwiązanie. To nie jest beznadziejna sytuacja. Nawet jeśli się to wyda, to przecież wina spadnie na Michała, bo to on był prowokatorem całego zdarzenia. On wszedł mi do kibla, nie ja jemu. I kiedy tak nabierałem optymizmu, zmierzając do przedziału, uświadomiłem sobie jeszcze jedną rzecz. A jeśli to była tylko zagrywka? Zatrzymałem się przed drzwiami. Michał siedział na miejscu, które zajął, kiedy wszedł tu za pierwszym razem. Miał kamienną twarz i zamyślone spojrzenie.
Wszedłem do środka. Natychmiast spojrzał na mnie. Znów się uśmiechnął, aż nogi ugięły się pode mną. Ale doszedłem na swoje siedzenie. Przez cały czas czułem na sobie jego wzrok. W końcu poczułem również jego dłoń na swoim udzie. Ścisnął je mocno. Zerknąłem na niego.
- No - rzekł zadowolony - to teraz obaj dzielimy jedną tajemnicę. I nie możemy o tym nikomu mówić. Bo co niektórzy mogą się bardzo pogniewać na nas... Prawda?
Już miałem przejebane. Spojrzałem na uciekający za oknem krajobraz. Karol już wie, że Michał nie był u rodziny na Podkarpaciu, tylko spędził kilka dni w Warszawie. Teraz dowie się jeszcze o tym, co zaszło w toalecie. Moje życie właśnie rozpadało się na drobne kawałki.

poniedziałek, 28 października 2013

Epizod 79. Rozterki Bartka /1/.

Ileż ona mogła mieć lat? Czterdzieści? Czterdzieści pięć? Do pięćdziesiątki na pewno jeszcze nie dobiła, choć ten wielki postawiony na sztorc kok dodawał jej jeszcze ze dwie dekady. Kadrowa biurwa firmy Ya-Ha patrzyła już maślanymi oczami na mnie. Ach ten mój urok osobisty.
Dziesięć minut temu ulotnił się Filip, który grzebał w aktach, podczas gdy ja kokietowałem panią za biurkiem. Próbowałem uwolnić się jakoś z jej macek, ale tak się kobiecina rozgadała, że nie mogła przestać. W końcu cudem udało się stamtąd wydostać. Wyszedłem zmęczony, jak po najgorszym dniu pracy. A spędziłem z nią zaledwie kilkadziesiąt minut.
- Jezusie - jęknąłem na korytarzu po opuszczeniu biura - co za upierdliwa baba.
Zjechałem windą na sam dół. W umówionym miejscu, przy drodze wewnętrznej prowadzącej do parkingów podziemnych nie dostrzegłem Filipa. Czyli jeszcze toczył boje z głównym dyro. Posnułem się chwilę po ulicy, gapiąc się na mijanych fagasów, którzy lustrowali mnie wyzywającym spojrzeniem. Miałem ochotę zrobić coś szalonego, żeby takiej warszawskiej ciotce zrobiło się cholernie głupio. Ale przecież nie byłem u siebie, nie wypadało.
Wyciągnąłem smartfona. W galerii zdjęć odnalazłem ujęcie sprzed dwóch dni, kiedy na Placu Zamkowym uchwyciłem kryształowego Michałka, przydupasa Karola, z jego nowym boyfriendem. Zdjęcie ewidentnie wskazywało na to, że tych dwoje łączy coś więcej niż tylko zwykła przyjaźń. To spojrzenie, ten uśmiech, ten błysk w oczach, to szaleństwo. A Karolek ślepo wierzył, że Michałek pojechał do rodziny. Może by tak przesłać Karolowi fotkę? Tę fotkę. Wtedy może przejrzy i zobaczy co hoduje pod swoim dachem.
Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Parę kliknięć i zdjęcie poszło do odbiorcy. Dopisałem tylko komentarz:
"Patrz jak twoja dupa bawi się u rodziny na Podkarpaciu. Ktoś cię tutaj ewidentnie okłamuje."
Poczułem dziką satysfakcję. Ach, jak mi było dobrze, że wreszcie Karol dowie się, jaki jest jego facet. Ciekawe jak zareaguje na zdjęcie? Będzie w szoku, to na pewno. Pewnie w pierwszej kolejności zadzwoni do Michała, by dowiedzieć się prawdy. Padną wyzwiska, będą kłótnie, krzyki, w końcu się rozejdą. Ale wtedy przy boku Karola będę ja. Wreszcie mnie dostrzeże.
O Jezu! Przecież właśnie w tym momencie powinienem być w Krakowie i czekać na telefon od Karola. Przecież on będzie załamany i będzie potrzebował wsparcia. A ja siedzę sobie w najlepsze w Warszawie! Cholera jasna! Nie pomyślałem o takich konsekwencjach. Głupia zazdrość tak mnie zaślepiła, że nie rozważyłem tej opcji. Muszę się ewakuować do Krakowa i wesprzeć Karola. Gdzie jest do cholery ten Filipo? Tyle mu schodzi u dyra.
Telefon zawibrował w dłoni. To Karol. Szybki jest. Rozejrzałem się dookoła. W zasięgu wzroku nie zauważyłem nikogo znajomego.
- Słucham - przyjąłem połączenie.
- Cześć Bartek! - usłyszałem jego głos. Nie był załamany, aczkolwiek dało się usłyszeć nutkę żalu. - Co to za zdjęcie?
- Hej - przywitałem się. - Chyba widzisz kto jest na nim. Twój piękny, który powiedział ci, że jedzie do rodziców. Chociaż... jeśli ma takiego młodego ojca i tak na niego patrzy, jak widziałem... Tylko mu pozazdrościć.
- Nie nabijaj się. - Smutek już objął prowadzenie. - Na pewno to jest on?
- Na bank - zapewniłem. - Filipo też go widział i nie mógł wyjść z podziwu, że tak dałeś się nabrać.
- Nabijacie się teraz ze mnie?
Jednak się załamał. Ewidentnie! Żmudnie stawiany mur, który miał chronić ich uczucie, czy związek, runął niczym domek z kart. Choć usilnie starał się zachować pozory i pokazywać, że jest silny, cała struktura sypała się systematycznie.
Żal mi się go zrobiło. A jeśli sobie nie poradzi? Jeśli się załamie na amen? Zamknie się w sobie i przestanie się spotykać ze znajomymi. Ze mną... Nie, nie mogłem do tego dopuścić. Właśnie w takiej sytuacji musiałem być przy nim, by wiedział, że może na mnie liczyć.
- Nikt się z ciebie nie nabija. Właśnie teraz chciałbym być przy tobie.
Kilka samochodów z piskiem opon przejechało obok, zagłuszając słowa Karola.
- Co mówiłeś? Bo nie dosłyszałem.
- Że sobie poradzę. Trzymaj się.
- Karol!
- No co? - Jezu, ja muszę jeszcze dzisiaj być w Krakowie. On może sobie coś zrobić! - Co się stało?
- Nie rób głupot. Będę w Krakowie tak szybko, jak będę mógł.
- Nie przeszkadzaj sobie, Bartku. Poradzę sobie. Trzymaj się.
I się rozłączył. Nawet nie poczekał, aż się z nim pożegnam. Boże, co najlepszego zrobiłem? Chciałem go ukarać za to, że spotyka się z Michałem. Chciałem zniszczyć ich związek. Chciałem tego. I doprowadziłem do rozpadu uczucia. A teraz żałuję. Żałuję, że to zrobiłem. Żałuję, że mnie nie ma przy Karolu, kiedy jest w potrzebie.
- Filip, gdzie ty, kurwa, jesteś? - zapytałem samego siebie, patrząc na gmach agencji.
Ale Filip nie pojawił się przez najbliższą godzinę. Jakby przepadł. Zacząłem do niego namiętnie wydzwaniać. Jedno połączenie. Drugie. Potem trzecie. I tak prawie dziesięć razy. Sygnał za każdym razem był, ale nie kwapił się z odbieraniem telefonu. Co jest do cholery?, pomyślałem rozdrażniony. Ile taka gadka z dyrem może zająć? Dziesięć minut? Dwadzieścia? No ale nie ponad godzinę.
Popatrzyłem na budynek z logo firmy. Wbijamy, zdecydowałem szybko. Muszę wiedzieć, co się stało z Filipem. Czemu cholernik nie odbiera tego telefonu?
- A pan dokąd? - Recepcjonistka zaczepiła mnie, kiedy próbowałem przemknąć do windy. Kokietowanie nie wchodziło w grę. Nie miałem na to czasu, a poza tym kadrowa mnie wymęczyła.
- Do dyrektora - odparłem szczerze.
Młoda lala, wypizdrzona w białej bluzce, przez którą prześwitywał jej cycnik, zaśmiała się w głos.
- Proszę pana, pan jest chyba śmieszny.
- Co w tym takiego śmiesznego? - zapytałem bez cienia uśmiechu.
- Byle kto nie może wejść, ot tak sobie, do dyrektora głównego.
- Taka jesteś mądra? - zaatakowałem ostro. - A Filipa Niedziałkowskiego znasz?
- Kto to taki? - zapytała zdezorientowana.
- Zadzwoń na górę i się dowiedz, czy taka osoba, jak Filip Niedziałkowski nie jest przypadkiem u dyrektora.
Super! Zamiast tarabanić się na któreś tam piętro, mogłem wykorzystać lalunię z recepcji. Oczywiście wykręciła numer. Zapytała o Filipa. Zerknęła na mnie, po czym odłożyła słuchawkę na widełki.
- No i? Jest tam taka osoba?
- Była dzisiaj, ale dawno wyszła.
Tym razem mnie zamurowało. Zmarszczyłem czoło. To raczej niemożliwe. Filip nie mógł, ot tak wyjść, nie informując mnie o tym. I co? Teraz tak nagle przepadł bez wieści? Jak go dorwę... Aż zacisnąłem pięści ze złości. Gdzie go wywiało?
- Jak to wyszła?
- Normalnie - odparła zdenerwowana recepcjonistka. - Mogę ci jeszcze w czymś pomóc?
- Nie, dzięki.
Wyszedłem z agencji. Słońce przebiło się przez grubą warstwę chmur. Choć zapowiadał się chłodny dzień, pod chmurką, to jednak promienie dogrzewały. I zrobiło się strasznie gorąco, więc musiałem ściągnąć marynarkę. Ponownie wybrałem numer do Filipa. W uszach dźwięczały sygnały, bez odpowiedzi. Coś tu nie grało. Filip nigdy tak się nie zachowywał. Jeśli się z kimś umawiał, dotrzymywał obietnicy.
Rozejrzałem się wokoło.
- Ja pierdzielę! - Właśnie sobie uświadomiłem, że przecież nie znam miasta. Jestem sam w Warszawie, w wielkim mieście. Nie znam nikogo. Nie wiem, gdzie jestem ani dokąd iść. - O kurwa!
Nie dołujemy się. Nie poddajemy się. Jestem dużym chłopcem i sobie na pewno poradzę w tej miejskiej dżungli. Byleby tylko dotrzeć do mieszkania. Tam poczekam na Arkadiusza i razem już coś wymyślimy. A Filipowi na pewno nic się nie stało. Jest cały i zdrowy, tylko coś mu wypadło.
Jednak wyobraźnia podpowiadała coś zupełnie innego. Czarne scenariusze przemykały mi przed oczami, jeden gorszy od drugiego.
Po wielu trudach, błądząc po mieście, przesiadając się z autobusu do tramwaju, klucząc ulicami, dotarłem pod znajomy blok. Arek pojawił się późnym popołudniem. Zdziwił się, że nie ma Filipa, więc mu opowiedziałem, że nagle przepadł bez wieści.
W mieszkaniu Arek wykonał kilka telefonów. Nie chciałem podsłuchiwać, ale docierały do mnie jedynie strzępy rozmowy. W końcu usiadł przy stole.
- Co jest? - Nie wytrzymałem milczenia. - Dowiedziałeś się czegoś?
- Nie wróży to nic dobrego. - Arek zamyślił się nad dalszą odpowiedzią. - W każdym razie akcja Filipa przechodzi do historii. Nikt takiej furory nie zrobił, jak on dzisiaj. Cała agencja reklamy huczy o tym, jak Filip wpadł do sali konferencyjnej i wytknął Kamilowi, że jest gejem. I to oczywiście w obecności jego wuja, czyli dyrektora. Mit o Kamilu runął.
- Czyli cel osiągnięty.
- Dokładnie - przytaknął Arek.
- W takim razie, co się stało z Filipem? Gdzie on jest teraz? Nie odbiera telefonów.
- Pojawił się problem. - Arek znowu się zamyślił. Z niecierpliwością czekałem na dalszy ciąg. Czy on to robi specjalnie, żeby mi podnieść ciśnienie? Przecież martwię się o naszego wspólnego przyjaciela! - Robert Such.
- Prezes? - nie dowierzałem. - Przecież miało go nie być.
- No miało go nie być, ale się zjawił... I podobno ulotnił się szybko z firmy. Zaraz po całej tej akcji.
Przez mój otępiały umysł przemykało setki myśli. Każda kolejna wydawała mi się nad wyraz absurdalna. Poszli się czegoś napić? Świętować sukces powodzenia misji? Ale przecież Filip by się odezwał! Może okazało się, że Robert to też ciota i uciekli razem w obce kraje. No ale też by dał znać. Porwanie? Ale jestem głupi. Przywołałem się szybko do porządku.
Absurd! Absurd! Absurd!
- Co sugerujesz? - zapytałem.
- Że maczał w tym palce - odparł.
Czyli jednak nie absurd. Docierało właśnie do mnie, że to mogło wydarzyć się naprawdę, tylko w jakim celu prezes Such miałby porywać Filipa?
- Znaczy się... porwał go? - Musiałem to usłyszeć. Musiałem się przekonać na własne uszy, że moja wyobraźnia nie szaleje.
- Tak.
- Arek, nie przesadzajmy znowu. - Próbowałem logicznie myśleć, ale im bardziej chciałem sobie wytłumaczyć zniknięcie Filipa, tym bardziej nabierałem pewności, że zaraz ocipieję. Czekał mnie Kobierzyn, jeśli nad sobą nie zapanuję. - Kurwa! To nie może być prawda! Co teraz? Co my teraz zrobimy? Musimy iść na policję!
- Bartek, spokojnie. Nie mamy dowodu, że Robert stoi za sprawą zniknięcia Filipa. To tylko nasze przypuszczenia i nic więcej.
- Czy on jest gejem? - zapytałem z ciekawości. - Może leci na Filipa.
- Filip twierdził, że nie jest. Ciężko było go wyczuć. Nigdy nie pokazywał, że podobają mu się faceci.
- Gdzie on mieszka?
- Gdzieś na Mokotowie. Ale nikt nie wie gdzie. W pracy nie wiedzą. Wiedział tylko Filip, ale nie podał adresu.
- Ale skoro jest prezesem wielkiej firmy, musi mieć full wypas mieszkanie. A takich mieszkań...
- Jest sporo - wtrącił Arek.
- Zatem nie czekajmy. Musimy znaleźć to właściwe.
Zabraliśmy się do roboty. Arek wydrukował mapy Warszawy z Mokotowem w roli głównej.
Parę minut po północy skończyliśmy. Na topografii miasta widniały zacienione okręgi bogato wyglądających bloków i mieszkań. Z informacji, które znaleźliśmy w internecie można było wywnioskować, że mieszkają tam szychy. Tylko teraz, jak sprawdzić, które mieszkanie należy do prezesa.
Znów byliśmy w punkcie wyjścia.
W tym momencie na komórkę Arka przyszedł esemes.
- To od Filipa... - rzekł zdziwiony.
- Co pisze?
- "Nie martwcie się o mnie. Nic mi nie jest. Jestem z Robertem." - odczytał.
- Tak po prostu napisał? - zapytałem zdziwiony. - Żadnego "Przeproś Bartka za to, że musiał na mnie tak długo czekać pod agencją"? Co za ciul! Pierdolę go.
Wstałem z krzesła i wyszedłem na balkon.
Warszawa tonęła w mroku, ale światła latarni ulicznych skutecznie rozpraszały ciemności. Buzowała we mnie wściekłość. Nie spodziewałem się po Filipie takiego zachowania. Wszyscy, tylko nie on. Zawsze dotrzymywał słowa. Tym razem jednak pojechał po bandzie. I to jeszcze napisał tego durnego esemesa do Arka, a to ja cały dzień do niego wydzwaniałem. Chuj złamany!
- Jesteś na niego zły? - W progu stanął Arek. Nie odwracałem się. Zły? Ja mam być zły? Nie, kurwa, jestem oazą spokoju. Piaszczystą pustynią. Spokojnym wielbłądem, przemierzającym Saharę. - Wcale bym się nie zdziwił, gdybyś był zły.
- Tak się nie robi - bąknąłem pod nosem. - Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi, a on pokazał, jaki jest naprawdę. Człowiek cały dzień się zamartwia, a ten bawi się z prezesem. I świętuje sukces ujawnienia kolejnego pedała w firmie. A my? Jego najbliżsi przyjaciele? Zapomniał o nas, a przecież to my mu pomagaliśmy, bo ten cały prezesik się wypiął.
- Wiesz... Wydaje mi się - zaczął spokojnie Arek - że gdyby wszystko było w porządku, Filip by do nas zadzwonił i powiedział, żebyśmy się nie martwili. Ale mam wrażenie, może mylne, że próbuje jeszcze czegoś się dowiedzieć od Roberta.
- Skąd takie przypuszczenie? - zapytałem zaciekawiony.
- Trochę go znam. - Arek wzruszył ramionami.
Nie przekonał mnie. Nadal byłem negatywnie nastawiony do Filipa za tę akcję, za to wystawienie mnie pod agencją. Przecież ja tam czekałem na niego! A ten nie pokwapił się z odbieraniem cholernego telefonu.
- Wracam jutro do Krakowa.
Szybka decyzja. I słuszna. Bo co mam tutaj robić? Arka przecież nie znam i nie mam z nim tematów do rozmów. Filip gdzieś się szlaja i bawi w detektywa. A moja miłość czeka na mnie w Małopolsce. Pewnie teraz jest w strasznym dole i potrzebuje mojego wsparcia.
Już jutro... Co ja mówię? Już dzisiaj będę przy tobie, Karolku.

czwartek, 24 października 2013

Epizod 78.

Choć wszedłem z Bartkiem do budynku agencji pewnym krokiem, to zaledwie parę metrów dalej ogarnęło mnie zwątpienie. Szczęście nam sprzyjało. Przy recepcji kręciło się mnóstwo ludzi, chyba pracowników, więc nikt nas nie zatrzymał. Odetchnąłem z ulgą dopiero w windzie.
- Przez ten stres wyzionę zaraz ducha - oparłem się o lustro. - Jeszcze nigdy tak mi serce nie łomotało.
- Czego się boisz? - prychnął zadowolony Bratek. Po nim całkowicie to spływało. Był wyluzowany, uśmiechnięty, z białą teczką w dłoni, choć wystroił się, jak szczur na otwarcie kanału. Mówiłem mu dzisiaj rano, żeby aż tak się nie angażował w plan. To miała być tylko aranżacja, ściema, dobra mina do złej gry, a nie prawdziwe staranie się o pracę w agencji Ya-Ha. O reklamie Bartuś nie miał zielonego pojęcia, mimo to postanowił dobrze zagrać swoją rolę. - To ja staram się o pracy, nie ty. Ciebie wylali.
- No i przypominaj mi o tym.
- Filip, skup się. - Spojrzał mi głęboko w oczy. - Ja zagaduję laskę w kadrach, a ty masz dosłownie kilka minut na przeszperanie szuflad z kartotekami i znalezieni danych tego Sebastiana Czarko. To twoja działka, więc jej nie spartacz, przez głupi stres, bo drugiej okazji nie będzie.
Nim dopracowaliśmy plan, Arek - kochany Aruś - uruchomił pradawne kontakty z ludźmi z firmy, by dowiedzieć się coś więcej o Sebastianie. Oczywiście, jak przeczuwał, Seba nie był zbytnio towarzyską duszą. Stronił od imprez, w pracy trzymał się na uboczu, choć kręcił się koło szefostwa. Wszyscy znajomi Arkadiusza kojarzyli go, jako przydupasa i kabla. Dlaczego? Zjawił się znikąd, szybkie awanse, podczas gdy inni latami nie mogli się doczekać głupiej podwyżki czy premii. A Sebuś dostawał wszystko. Dlatego niewiele osób za nim przepadało. I może dlatego trzymali go na dystans. Zyskał ksywę Przedłużka. Gdy tylko pojawiał się wśród pracowników, robiła się cisza. Nikt nie chciał, by Przedłużka czegokolwiek się dowiedziała, bo od razu relacja leżała na biurku dyrektora w postaci krótkiego raportu.
Ale znalazła się jedna dziewczyna, która zapamiętała sobie nazwisko Sebastiana. Utkwiło jej w pamięci, ponieważ chamska postawa Seby, zniszczyła drogę kariery. Marzena pluła przez telefon, jaki to ćwok z niego był, skończony idiota i kurdupel. Czarko - duparko, mawiała o nim. Zniszczył kilkoro ludzi, po czym sam przepadł bez wieści.
- Czarko, Czarko - powtarzałem sobie, by się uspokoić. Zapowiadała się akcja, którą sam wymyśliłem, więc nie mogłem teraz jej spierniczyć.
Winda zatrzymała się na dziewiątym piętrze. Drzwi bezgłośnie rozsunęły się w dwie strony. Korytarz zapełniony był ludźmi, zwykłymi pracownikami, którzy masę czasu spędzali za biurkiem, prowadząc rozliczenia finansowe, ganiając z dokumentami we wszystkich kierunkach. Dzwoniły telefony i faksy, ktoś wbijał pieczątki, inni stukali w rytmicznie w klawiaturę. Z tego tworzył się jeden wielki szmer, który aż pozytywnie mnie przeraził. Bo oto poczułem, jak strach mija, uspokajam się i oddycham równomiernie. Biura tak właśnie na mnie działały. Uff, odetchnąłem z ulgą. Teraz mogłem na spokojnie przystąpić do mojego niecnego planu.
- Zatem ruszajmy.
W ostatniej chwili, bo drzwi windy już zaczęły się zamykać. Wyskoczyliśmy, jak oparzeni i kierując się zapamiętaną instrukcją, przekazaną przez Arka, przeszliśmy korytarzem na lewo. Drzwi do pokoju kadr były uchylone. Bartek zapukał głośno. Zza kontuaru uniosła się głowa biurwy. Zmęczonym wzrok spoczął na przystojniaku. Dostrzegłem, jak oczka zaczynają się uśmiechać. Szybko opamiętała się i przerzuciła wzrok na mnie. Tym razem już nie była taka zadowolona. No cóż, nie mam tego uroku osobistego, co Bartek. Dobrze, że go wziąłem ze sobą. Na coś się przyda.
- Słucham - zapytała oschle pani za biurkiem.
Miała czarne, niczym węgiel włosy upięte w niemodny już kok. Może kiedyś, przed laty, stanowił pewien rodzaj urody, ale taka fryzura wyszła już dawno z obiegu. Na końcu nosa leżały okulary w cienkich oprawkach ze srebrnym rzemykiem. Musiały jej się często zsuwać, więc w obawie przed rozpizgraniem się o posadzkę zabezpieczyła je tym łańcuszkiem.
- Dzień dobry pani! - Bartek przystąpił do akcji. Ambitnie, pewny siebie i z celem do zrealizowania. - Nie będę owijał w bawełnę, ale nie sądziłem, że takie piękne panie tutaj pracują.
Biurwa wytrzeszczyła gały. Chyba nie spodziewała się takiego komplementu od razu.
- Dlatego mam nadzieję, że pani mnie wysłucha i doradzi - machnął rączką. Jak jakaś ciota! Chłopie, pilnuj się! - Bo widzi pani... Latam od prawie godziny po agencji i nikt nie jest w stanie mi pomóc. Każdy zajęty, zabiegany, nie wspomnę, że nawet mnie ignorowali, a to jest najgorsze, co mnie mogło spotkać. No bo jak to tak? Ja z sercem do ludzi, a oni do mnie z pyskiem? Coś okropnego, tak traktować drugiego człowieka.
Jeszcze chwila i Bartek zaraz jest gotów wybuchnąć rzewnymi łzami!
Dyskretnie, krok po kroczku, ruszyłem wzdłuż ściany w kierunku ustawionych po mojej lewej stronie ogromnych szuflad z aktami osobowymi pracowników. Oj, to będzie ciężkie zadanie. Mam nadzieję, że Bartkowi uda się zagadać tę panią.
- Bo widzi pani - drugi raz to dzisiaj powiedział - szukam pracy. Chciałem z kimś pogadać. Jestem dobry w reklamie, naprawdę świetny, a wiele dobrych opinii słyszałem o firmie. Pracownicy świetnie zarabiają, są zadowoleni...
- Ale z tym powinien pan pójść do prezesa albo jego asystenta - rzekła dobrotliwie pani z kadr. Miałem wrażenie, że zatrzepotała do niego rzęsami. - Ja się nie znam na tych wszystkich reklamach.
- Na pewno się pani orientuje. Choć trochę. - Bartuś rozpędzał się z tym słodzeniem. - Widzi pani ich wszystkich. No niech pani sama spojrzy na moje projekty.
Strzeliła gumka od teczki, zaszeleściły dokumenty. Odwróciłem się. Biurwa poprawiła okulary na nosie i zajęła się oglądaniem projektów reklam. Moich projektów, nawiasem mówiąc, nie Bartka. Bartek w ogóle się na tym nie znał. Wyczuł się tego, co ma mówić, by brzmieć przekonująco.
Wziąłem głęboki wdech. Musiałem skupić się na swojej części. Na palcach przemknąłem między dwa pierwsze rzędy szuflad. Przeleciałem oczami po literach alfabetu. A, A, A, A. Wszędzie, kurwa, A. Gdzie jest to cholerne C? Przecież to początek alfabetu? O, jest i B. I znowu B przez kolejne kilka szuflad. Wreszcie pod samym oknem znalazłem C. Czarko, to będzie gdzieś przy końcu. Może w tej, na samym dole. Szuflada cicho zaskrzypiała. Na szczęście zagadana biurwa nawet nie zwróciła uwagi na minimalny szmer w aktach. Wyjąłem pierwszą z brzegu teczkę. Niejaki Cugryk. Daleko do Czarko. Przeskoczyłem dalej. Cuwińki, drugi Cuwiński, Cymiański, Cytko. I wreszcie znalazł się Czarko. Na całe szczęście tylko jeden taki pracował w firmie.
To był on. Ten Sebastian, skurczybyk, który pojawił się niespodziewanie w moim życiu, rozpieprzył mi związek z Damianem. Jego zdjęcie nie wskazywało, że był takim skurwielem, jak go określali koledzy z pracy. Raczej wyglądał na pogodnego faceta. Dobrze mu z oczu patrzyło. W sumie, jak go poznałem, też na takiego wyglądał, a mimo to potrafił zniszczyć idealną relację partnerską. Czyli był skurwielem. Pobieżnie przeleciałem po jego danych osobowych. Urodził się na południu Polski, w Krynicy, ale mieszkał w Żegiestowie. Skończył podstawówkę z dobrymi ocenami, w liceum był prymusem, potem studia w Krakowie, które przerwał po niecałym roku. W jego CV pojawiła się nazwa warszawskiej uczelni, gdzie tym razem zakończył edukację na dość wysokim poziomie. Z doświadczenia zawodowego niewiele wynikało. Kiedy mieszkał w Krakowie podjął pracę kelnera w Weselu, restauracji zlokalizowanej przy Rynku. Potem praca dorywcza w Warszawie. Mniej więcej w latach 2006-2007 urywa się CV.
Szperałem więc dalej. Nie szukałem daleko. Znalazłem umowę, a raczej kilka umów na czas określony. Skakał ze stanowiska na stanowisko, ale te skoki były coraz wyżej. W ciągu zaledwie roku wylądował, jako asystent...
O Jezusie!, prawie jęknąłem z niedowierzania. Wprost nie mogłem uwierzyć. Został asystentem prezesa, Roberta Sucha. Jego prawą ręką. Na wszystkich umowach widniał podpis łysego, jakby sam nad nim sprawował opiekę. A więc to oto chodziło Sebastianowi w Edenie. Chciał, żebym wyjechał od Roberta i nie dowiedział się, że mieli ze sobą coś wspólnego.
No dobra, tyle informacji wystarczy. Wiem, czym się zajmował, co robił, gdzie się urodził i skąd pochodził; powinno wystarczyć. Musiałem się zbierać. Ciekawe, jak długo Bartek mógł wciskać kit biurwie, nim się zorientuje, że przyszedł z kolegą, a kolega zniknął. Wsadziłem teczkę Seby z powrotem do szuflady i wolno ruszyłem do drzwi. Akurat Bartek głośno się śmiał, coś tłumaczył, wskazując na projekt. Ale kiedy dostrzegł mnie wyłaniającego się zza szuflad z aktami, przewrócił oczami i odetchnął z ulgą. To jednak tylko go pobudziło. Jeszcze bardziej się rozszczebiotał. Oj, Bartek, Bartek!
Wymknąłem się na korytarz i podążyłem w kierunku windy. Miałem jeszcze jedną sprawę do załatwienia. Z Kamilem. Potrzebowałem upiec dzisiaj dwie pieczenie na jednym ogniu, a po takiej dawce informacji o Sebastianie musiałem sobie ulżyć. Według ustalonego planu, Bartek miał czekać na mnie na zewnątrz, przed wejściem do agencji.
Ostatnie piętro. Cała świta. Władza i guru firmy Ya-Ha. Ekskluzywny korytarz, wyłożony miękkim dywanem. Pewnie go, kurwa, z Persji przywieźli. Przy każdych drzwiach złote tabliczki z tytułami i nazwiskami dyrektorów. Tu gabinet dyrektora finansowego i jego sekretarki. Tam biuro dyrektora regionalnego i jego asystentki. Dalej kolejne biuro, kolejnego dyrektora i kolejnej sekretarki. Potem biuro prezesika i... No a jakże, też asystentki. Szukałem nazwiska Kamila. Ale dostrzegłem go w sali konferencyjnej przez przeszkloną szybę, siedzącego ze znudzoną miną przy szklanym blacie długiego stołu. Bawił się długopisem, kompletnie niezainteresowany sprawozdaniem jednego z dyrektorów.
A co tam! Wchodzę na rympał. Zapukałem i nie czekając na zaproszenie wkroczyłem do środka. Oczy wszystkich dyrektorów spojrzało w moją stronę. Pewnie od razu rzuciła im się w oczy moja śliwa pod okiem. Podniosłem głowę do góry. Dostrzegłem ruch na końcu stołu. To Kamil poruszył się gwałtownie, aż zaskrzypiały kółka od fotela. Zbladł.
- Słucham pana - odezwał się starszy mężczyzna, siedzący obok Kamila.
- Pan jest głównym dyrektorem? - zapytałem.
- Tak - odparł spokojnie.
- Zatem jest pan jego wujkiem? - wycelowałem palcem w Kamila.
Wszyscy spojrzeli na purpurowego chłystka. A osób w sali konferencyjnej trochę było. Widziałem ich twarze, które aż płonęły z ciekawości przed plotkami. Tylko na to czekały, na jakąś rodzinną aferę. Choć każdy z nich jadł z ręki dyrektorowi głównemu, słodził mu i starał przypodobać, to jednak pragnęli pikanterii i słodkich sekrecików.
- To nie jest żadna tajemnica - rzekł dyrektor. - A pan... kim jest? Nie dosłyszałem nazwiska.
- Niedziałkowski. Filip Niedziałkowski. Ale pewnie moje nazwisko nic panu nie mówi. Pozwoli więc pan, że przybliżę nieco panu swoją osobę.
- Ale po co? - zareagował ostro Kamil. Wskazał na mnie ręką. - Wdarł się na spotkanie, jak na targ. Nawet nie wiemy, kto to jest. Ochrona powinna go stąd zabrać.
- Już ty mnie dobrze znasz, Kamilku, więc nie udawaj idioty przed wujkiem.
Ktoś parsknął śmiechem, ale szybko go stłumił. Nie wypadało śmiać się z siostrzeńca żywiciela.
- Przez tego oto delikwenta - zmierzyłem wzrokiem Kamila - pozbawił mnie pan pracy. Po prostu dał mi pan odgórne wypowiedzenie, prezes Such osobiście przyjechał, by mi je wręczyć, bo rzekomo napastowałem pana siostrzeńca na szkoleniu w Zakopanem. Do tego pobiłem go, bo nie chciał ze mną uprawiać seksu, więc go perfidnie zgwałciłem. W końcu Kamil jest kryształowy, bez skazy i nie może być gejem. Owszem, oberwał ode mnie - znów ktoś zachichotał - ale tylko dlatego, że nie mógł znieść odrzucenia. Bo jak stwierdził, nikt mu do tej pory nie odmówił seksu. A ja byłem tą pierwszą osobą, która powiedziała nie, więc stał się bardziej nachalny. Ostudziłem jego emocje, ale musiałem za to zapłacić wylotką z pracy.
- To absurd! - zawołał z drugiego końca Kamil. - Przyszedł tutaj, żeby mnie ośmieszyć.
- Nie jesteś gejem? - zapytałem kpiąco.
- Ależ skąd! - zareagował natychmiast. - Ty jesteś wrednym pedałem!
- W takim razie, skoro nie jesteś pedałem, jak mnie nazwałeś, pokaż wujkowi swój komputer. Na jakie strony wchodzisz i w jakich godzinach. Co ty na to? Przecież nie masz nic do ukrycia.
Krew zeszła mu z twarzy w jednej sekundzie. Skąd wiedziałem? Robert zdradził mi ten sekret, więc postanowiłem go teraz wykorzystać.
- Racja - podchwycił dyrektor. - Ten pan obraża nasze dobre imię. Musimy mu udowodnić, że tak nie jest.
Wstał z fotela i ruszył do wyjścia.
- Wujek, daj spokój! - zawołał przerażony Kamil. - Nie musimy mu niczego udowadniać.
- Nazwał cię gejem, a przecież niedługo się żenisz. Panowie - zwrócił się kilku dyrektorów, siedzących najbliżej wejścia do sali - poproszę was na świadków.
- Oczywiście, panie dyrektorze.
Byłem w siódmym niebie, kiedy kroczyłem za dyrektorami do gabinetu Kamila. Ale euforia ustąpiła przerażeniu, kiedy w progu zjawił się... Robert Such. Przecież miało go nie być. Arek rozmawiał z jedną z byłych koleżanek, która poinformowała go, że prezes wyjechał z Warszawy. Wymieniliśmy się spojrzeniami. Tylko na sekundę. Zaraz potem spuściłem głowę.
- Co się dzieje? - zapytał, choć dobrze wiedział, co się święci.
- Dobrze, że jesteś, Robercie - rzekł dyrektor. - Zapewne znasz pana Filipa - wskazał na mnie. - Pan Filip oskarżył mojego siostrzeńca, że jest gejem.
- Doprawdy? - Robert udawał idealnie zaskoczonego. Ale z jego oczu biła wściekłość. Oj, miałem przejebane u prezesa.
Kamil stał pod oknem, blady niczym ściana. Prawie zlewał się z tłem. Jego kariera w rodzinnej firmie właśnie się kończyła. Dyrektor klikał myszką, wpisywał coś na klawiaturze. Wreszcie usłyszałem upragnione słowa:
- O Jezu!
Uśmiechnąłem się do siebie z dobrze wykonanego zadania.
- Kamilu, co to ma znaczyć? Co to jest, do cholery?!
Chłopak milczał, patrząc na zasnutą chmurami Warszawę. Czasami tylko przez kołdrę pierzastych obłoków, przebijały się promienie słoneczne.
- Panie dyrektorze - odezwałem się spokojnie, ale stanowczym głosem. - W związku z zaistniałą sytuacją oczekuję rekompensaty za niesłuszne oskarżenie mnie o pobicie pańskiego siostrzeńca. Takiej zadowalającej. Nie chcemy przecież wlec tej sprawy do sądu, prawda?
Dyrektor milczał, ale honor nie pozwalał mu na zhańbienie rodziny. Dlatego nie chcąc mieszać w ten przykry incydent władz wyższych, skinął głową na znak, że się zgadza.
- W porządku. Pan prezes Such bywał w Krakowie, więc będę oczekiwał na wycofanie oskarżeń w biurze agencji. Proszę się ze mną kontaktować. Zatem miłego dnia państwu życzę.
Skierowałem się do wyjścia. Mijając Roberta, wyczytałem z jego twarzy, jak bardzo mną gardzi. Trudno. Przynajmniej miałem teraz spokój.
Przepełniało mnie poczucie szczęścia. Ciężar spadł mi z serca, czułem się taki lekki, że przez przypadek nacisnąłem poziom minus jeden. Już miałem nacisnąć zero, żeby wysiąść z windy przy recepcji, ale przejdę się. Spacer dobrze mi zrobi. Parking zawalony był samochodami. Co jedna marka, to lepsza od drugiej. Audi. Opel. Citroen. BMW. Mercedes. Jakieś lamborghini. Lexus. Jasna cholera, bogato tutaj.
- Filip!
Za sobą usłyszałem znajomy głos. Odwróciłem się. W moją stronę zmierzał Robert. Wydawało się, że wyglądał na spokojnego, ale były to tylko pozory.
- Co ty sobie wyobrażasz? - syknął mi w twarz. - Że możesz sobie tak wchodzić do biura, jak do jakiegoś klubu? Pamiętaj, że jesteś nikim.
- A jeszcze nie tak dawno chciałeś mi pomóc w odegraniu się na Kamilu. Nie chcę ci przypominać, ale to był twój pomysł. Mam wrócić do biura dyrektora i mu powiedzieć, że to ty też spiskujesz za jego plecami?
Chyba przesadziłem. Robert zacisnął z wściekłości zęby. Teraz i na niego miałem haczyk i jakoś nie obawiałem się go użyć. Wiedziałem, że w każdej chwili mógł zareagować dość agresywnie, jeśli poczuje się w niebezpieczeństwie. Bo właśnie przekroczyłem granice wytrzymałości. Postanowiłem się ulotnić.
Zrobiłem kilka kroków, gdy poczułem silne ukłucie w kark. Jęknąłem z bólu. Czułem, jak jakiś płyn wtłacza mi się pod ciśnieniem pod skórę. Znikąd pojawiły się mroczki przed oczami. Parking zawirował, a ja zrozumiałem, że tracę kontrolę nad ciałem. Zatoczyłem się. Zrobiło się ciemno.
Nagle błysk!
Dach czarnego samochodu. Tylne siedzenie.
Ciemność.
Błysk!
Przyciemniona szyba. Czarne chmury za oknem. Bartek na poboczu?
Ciemność.

środa, 23 października 2013

Epizod 77.

We wtorek do Warszawy zawitał Bartek.
Łobuzerski uśmieszek, modniarski gejowski fryz, obcisły T-shirt, w który "ledwo ledwo" zmieściły się napompowane bicepsy, krótkie niebieskie spodenki oraz lekkie tenisówki. A krokodylek Lacoste prężył się na obuwiu. Tak wyglądał Bartuś. Tylko wyjechałem z Krakowa, a ten stroi się i z każdym dniem wygląda coraz bardziej ponętnie. A przez telefon udawał takiego załamanego!
- No no! - Uścisnąłem dłoń Bartka i przetaksowałem go wzrokiem jeszcze raz. - Właśnie widzę w jakim dole siedzisz. Nowe szmaty, Lacoste. To tak popadasz w deprechę przez Karolka?
- Muszę sobie jakoś wynagrodzić jego brak zainteresowania, prawda? - Rozejrzał się po peronie, po czym klasnął w dłonie. - Będziemy tutaj tak stać, czy ruszamy w Warszawę?
Wyszliśmy na zalaną słońcem stolicę. Na horyzoncie zbierały się chmury. Ogromne kalafiory piętrzyły się na niebie, dorastając do olbrzymich rozmiarów. Z tego mogła być solidna burza, a jak wiadomo boję się piorunów i grzmotów, więc miałem obawy. Za to Bartek... Cały on! Nie zwrócił uwagi na formujące się chmury. Skrzywił się, patrząc na Pałac Kultury i Nauki, po czym zaczął narzekać, że za gorąco, że wytrzymać się nie da, że nie ma czym oddychać, że pot mu się po dupie leje, że fryzura nie wytrzyma takich ekstremalnych temperatur, że to i że tamto. Więc przytakiwałem z uśmiechem. Ale po przekroczeniu progu mieszkania Arkadiusza przestał jojczeć i wreszcie zaczął mówić z sensem.
Późnym popołudniem, kiedy wydawało się, że upał nieco zelżał, wyruszyliśmy na miasto. Warszawiakiem nie jestem i nigdy nim nie byłem - prędzej Arkadiusz mógłby się pobawić w roli przewodnika - ale chciałem pokazać Bartkowi trochę stolicy. Ile wiedziałem o historii miasta, tyle mu przekazałem, naciągając fakty historyczne i kalecząc kulturę. Ostatecznie dotarliśmy do Placu Zamkowego. Zaprowadziłem go na taras widokowy przy kościele świętej Anny. Wspinając się krętymi schodami coraz wyżej i wyżej, znów zaczął narzekać, że mu się kręci w głowie, że zwymiotuje, że nie wyjdzie, ale kiedy dotarł na szczyt usłyszałem z jego ust zachwycające WOW!


Przystanął przy barierce, skąd roztaczał się widok na Plac Zamkowy i Zamek Królewski. W jego wielkich oczach, w tym wytrzeszczu gałek dostrzegłem fascynację. Niczym dziecko rajcujące się zabawką. No proszę, tak niewiele czasem potrzeba również dorosłym.
- A jednak ci się podoba - zauważyłem.
- Nic nie mów, Filip - uciszył mnie machnięciem ręki. - Nie widzisz, że kontempluję.
Wzruszyłem ramionami i również zapatrzyłem się na panoramę Warszawy. Odkąd zamieszkałem w mieszkaniu Arkadiusza byłem tutaj, na tym tarasie, stałym bywalcem. Widok na stolicę mnie uspokajał i pozwalał zebrać myśli. Ale nie pomagał w obmyśleniu solidnego planu zdemaskowania Kamila. Chociaż... Zerknąłem na Bartka. W głowie zakiełkowała szatańska myśl. Aż się uśmiechnąłem sam do siebie.
Pół godziny później usiedliśmy pod wielkimi parasolami w jednej z warszawskich knajp, gdzie zamówiliśmy po zimnym piwie. Stuknęliśmy się kuflami i wypiliśmy kilka solidnych łyków. Od razu zrobiło się lepiej. Po chwili dołączył do nas Arkadiusz. Panowie poznali się, ale zauważyłem, że obaj dokładnie i perfidnie się zlustrowali. Miałem nadzieję, że przypadną sobie do gustu i do żadnych scen nie dojdzie.
- Muszę ci podziękować za to, że mogę skorzystać z noclegu. - Bartek zwrócił się do Arka. - Gdybyś nie wyraził zgody, nie byłoby mnie tu dzisiaj.
- Nie masz za co dziękować. W sumie dobrze się składa, że jesteś, bo możesz okazać się pomocny.
- W czym? - zaciekawił się Bartek.
- Wiesz w jakim celu Filip jest w Warszawie? - Arek musiał się upewnić.
- Łaskawie zgodził się powiedzieć - Bartek obrzucił mnie zdegustowanym spojrzeniem - ale musiałem się o to prosić i upominać, bo sam oczywiście nic nie powie.
- Oj przestań już mieć do mnie pretensje - zaśmiałem się.
- Przecież ja ci o wszystkim mówię, a ty nie potrafisz się tym samym zrewanżować. Trzeba cię ciągnąć za język, żeby się dowiedzieć jakichś niuansów.
- Kiedy mnie ciągnąłeś za język? - oburzyłem się.
- A chociażby z tą Warszawą! - Bartek ostentacyjnie zarzucił nogę na nogę i skrzyżował ręce. Jak rasowy gej, pomyślałem. - Do tej pory nie wiem, jak minęło wesele Pawła i Margaret. Napisałeś tylko esemesa, że ślub odwołano. Co było potem? Nie wiem. A dlaczego nie wiem? - pytał. - Bo Filip nie raczył udzielić szczegółów. Czemu? Bo po co.
Arek zaczął chichotać pod nosem. Obrzuciłem go karcącym spojrzeniem, które miało znaczyć, by zamilkł, ale nie sposób było go powstrzymać.
- No trochę się podziało - zacząłem się niezdarnie tłumaczyć.
- Chętnie posłucham - odparował Bartek. - A dam sobie rękę uciąć, tę oto - wyprostował lewą i pokazywał naokoło, że jest gotowy to zrobić - że Arkadiusz nawet nie wie, kto to jest Paweł.
- Nie no - wtrącił szybko Arek - o Pawle akurat trochę słyszałem. Ale owszem o weselu nic a nic. Chętnie posłucham.
Dwie pary oczu wlepiły we mnie spojrzenie. Coś mi się wydawało, że jednak te dwie osoby już zapałały do siebie sympatią i zjednoczyły siły przeciwko mnie.
- Co mam powiedzieć? Do ślubu nie doszło. Paweł odwołał ślub w kościele nim zaczęli składać sobie przysięgę. Oczywiście byłem przeciwnikiem tej całej zabawy, bo Lady Margaret w przypływie szczerości oznajmiła mi parę tygodni przed terminem ślubu, że ma wątpliwości czy chce się wiązać z Pawłem. A że nie przepadamy za sobą i ani ja nie pałam do niej wielkim uczuciem, ani ona do mnie, więc zaczęliśmy się żreć. Jakiś czas potem jednak jej się odmieniło. Postanowiła za wszelką cenę zostać jego żoną, a ja usilnie dążyłem, żeby nie dopuścić, by Paweł popełnił największy błąd życia. Zwerbowałem znajomego, takiego Przemka, by coś znalazł na Margaret. Nic konkretnego nie znalazł, oprócz tego, że w przyszłości Paweł może stać się dziedzicem nieruchomości w Wilanowie. Kobieta leciała na kasę, na jego samochód, więc myślałem, że chciała też zdobyć mieszkanie, ale sam zainteresowany nie był o tym poinformowany.
Wziąłem głęboki wdech. Teraz w sumie zapowiadała się najgorsza część opowieści. Bo do akcji wkraczałem ja, jako ten ruchający i ruchany. Oczywiście Paweł w roli głównej również tutaj był. Dalszy ciąg mógł jednak wywołać konsternację, lawinę pytań, oskarżycielskich spojrzeń. Że to niby przeleciałem heteryka, swojego najlepszego przyjaciela. Albo i zachwyt, że dokonałem rzeczy niemożliwej - zaciągnąłem zdeklarowanego homofoba do łóżka i go zerżnąłem. I on mnie również. Chociaż nie pamiętam w jakiej kolejności, ale fakt, że obaj byliśmy nadzy, jak Adam w raju i z bolącym tyłkiem, mogło tylko świadczyć o jednym.
- Jak to powiedział? - zaciekawił się Bartek.
- Po prostu - wzruszyłem ramionami. - Stwierdził, że nie będzie ciągnął dalej tej parodii. Lady Margaret wybiegła zapłakana, mamusia za nią, a Paweł...
Co tu robić? Mówić dalej, czy dać sobie spokój? Arek i Bartek wyostrzyli słuch. Patrzyli na mnie i czekali na dalszy ciąg.
- A Paweł wyciągnął mnie z kościoła, wpakował do samochodu i zawiózł do hotelu, gdzie piliśmy wódkę.
Tyle może tej historii wystarczy. Chyba już nie będą się dopytywać o nic więcej.
- Grrrr! - zawarczał Bartek. - Jak hardcorowo! Ostro pojechał. Już sobie wyobrażam, jaki z niego ogier.
Obrzuciłem go kpiącym spojrzeniem. Ale Arek nie odrywał ode mnie wzroku. Jego spojrzenie wciskało mnie w siedzenie.
- O co chodzi? - zapytałem, udając głupa.
- Co było dalej?
- To było coś jeszcze? - zainteresował się Bartek.
- Nie znasz Filipa? Nie mówi wszystkiego.
- To w takim razie mów dalej - ponaglał Bartek.
Znów wziąłem głęboki wdech. Pora powiedzieć prawdę, skoro tak nalegają.
- Piliśmy wódkę do upadłego, aż film mi się urwał. I nic nie pamiętam, co się potem wydarzyło - wzruszyłem ramionami. - W każdym razie rano obudziłem się z solidnym kacem i...
- I? - zapytali jednocześnie.
- I nagi - spuściłem głowę. Milczałem, a oni czekali na kontynuację. - Nie wiem, jak to się stało, jak do tego doszło, ale wylądowałem z Pawłem w jednym łóżku.
- Zerżnąłeś najlepszego przyjaciela? Heteryka? - Bartek dostał wytrzeszczu gałek ocznych. - Jacież pierdzielę! Ale jaja! I ty nie chciałeś o tym mówić? O kurwa... Jesteś niesamowity. I co on na to?
- Zwyzywał mnie od pedałów. Mało brakowało, a jeszcze by mnie pobił. Na szczęście zwiałem z hotelu. Potem wydzwaniał do mnie, ale nie odbierałem telefonu.
- Noo, tego się po tobie nie spodziewałem - podsumował z uśmiechem Arek. - Od tej strony cię nie znałem. Że też już mało ci gejów i bierzesz się za przyjaciół, którzy są heterykami.
- Bardzo śmieszne. Wcale tego nie planowałem. - Chciałem się usprawiedliwić, by mnie nie krytykowali. - Nawet nie mam pojęcia, jak do tego doszło - wzruszyłem ramionami.
- Ale zaliczyłeś heteryka - rzekł rozbawiony Bartek. - Niejeden gej ci pewnie teraz zazdrości i chciałby być na twoim miejscu. Wiesz, że zerżnięcie heteryka liczy się podwójnie?
- Przestań pierdolić! - obruszyłem się i pociągnąłem kilka łyków piwa. - Jakby to dla mnie miało znaczenie. Lepiej już do tego nie wracajmy. Paweł zaprzestał dzwonienia, i dobrze, a ja nie mam zamiaru pojawiać się na jego drodze. Wolę dochować wszystkie zęby do wieku emerytalnego. Póki co jestem w Warszawie i trzeba z tego korzystać.
- A skoro jesteś w Warszawie - temat pociągnął natychmiast Arek - musisz zrealizować plan zdemaskowania Kamila.
- I wpadłem już na pomysł, jak wykorzystać obecność Bartka.
- Mnie? - chłopak wskazał ręką na siebie. - Okej, w czym mogę pomóc?
- Kamil to jedna sprawa, sam mogę się nim zająć, ale jest jeszcze Sebastian.
- A Sebastian to kto? - zaciekawił się. - Znowu o czymś nie wiem? To ktoś, kogo wyruchałeś w Warszawie? Masz chłopie zdrowie.
- Seba to chłopak, który pracował w Ya-Ha.
- Przecież to twoja agencja reklamowa - zauważył Bartek.
- Wiem i dlatego potrzebuję twojej pomocy.
- Na mnie zawsze możesz liczyć.
Uśmiechnąłem się do chłopaków. Nachyliłem się nad stolikiem i zapoznałem ich z moim genialnym planem. No może nie aż tak genialnym, raczej był w powijakach i pasowało go jeszcze nieco dopracować. W końcu to tylko szkic, ale wystarczy trochę nad nim pomyśleć, rozważyć wszelkie kwestie i uderzać na agencję, a dokładniej na dział kadr.
Kiedy tak rozpędzałem się z planami uderzenia na kadry i snułem łatwą, prawie bezproblemową wizję dotarcia do akt Sebastiana X., bo nazwiska nie znałem ani ja, ani Arek, zadzwonił telefon Bartka. Ten luknął tylko na wyświetlacz, a twarz od razu mu spoważniała, choć oczy mówiły coś innego. Śmiały się do wyświetlacza, choć tu z pozoru zachowywał powagę. Niespodziewanie zerknął na mnie, jakby pytał o zgodę. W tym momencie już wiedziałem kto się do niego dobija.
- Nie odbierzesz? - Arek zadał pytanie Bartkowi.
Bartek patrzył na mnie i czekał. Podałem mu telefon.
- Odbierz. I powiedz, że jesteś w Warszawie ze mną.
- Myślisz?
- Dawaj!
Przyjął połączenie.
- Słucham... Hej... Siedzę i piję piwo... Z Filipem i jego przyjacielem, Arkadiuszem... Tak, jest przy mnie... Nie, Arka nie poznałeś i raczej go nie poznasz... No raczej to niemożliwe, żebyśmy się spotkali, bo dzieli nas ponad trzysta kilometrów...
Tutaj trochę przesadził, ale nie chciałem się wtrącać. Wsłuchiwałem się w urywaną konwersację Bartka z Karolem. Arek nachylił się w moją stronę i zapytał półszeptem:
- Kto to taki?
- Karol - odparłem - nasz wspólny znajomy. Bartuś się w nim bujnął, ale Karolek świata nie widzi poza swoją nową dupą, niejakim Michałkiem, którego udało mu się gdzieś dorwać.
- Oj - jęknął Arek.
- Spokojnie, chłopak da sobie radę.
- Co za palant! - Bartek cisnął smartfona na stolik. - Zdziwiony, że mnie w Krakowie nie ma. Co za ciota jebana z niego!
- Chciał się spotkać? - zapytałem.
- No a jak? Bo jego dupa wyjechała do rodziców, więc musi sobie ulżyć i się wygadać. Poza tym chciał się też z tobą spotkać, ale obawia się twojej reakcji. Dobrze zrobiłem, że powiedziałem, gdzie jestem?
- Jasne! Niech wie, że ty też masz swoje życie i nie jesteś na jego zawołanie.
Bartek zapatrzył się w przestrzeń. Widziałem, że się ze mną zgadza, ale jednocześnie jest mu czegoś żal. I nie myliłem się, bo po paru sekundach do moich uszu dotarły jego słowa:
- Chciałbym teraz być przy nim...
Wymieniliśmy się z Arkiem znaczącymi spojrzeniami.
- A mówiłeś, że da sobie radę - skomentował.
- Przejdzie mu z czasem - odparłem.
Bartuś spuścił głowę. W tej kryzysowej sytuacji na szczęście nie był sam. Choć Arek dopiero poznał mojego przyjaciela, zabrał się za pocieszanie. I przyznam szło mu całkiem dobrze. Tłumaczył, że powinien unikać spotkań z Karolem. Im rzadziej go widzi, im rzadziej się z nim spotyka, tym lepiej pracuje jego psychika i nie tworzy ona niepotrzebnych iluzji. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nagle z piersi Bartka nie wyrwało się przekleństwo:
- O kurwa!
- Co się stało? - zapytałem.
Patrzył przed siebie. Wskazał palcem w kierunku Placu Zamkowym. Mój wzrok powędrował we wskazanym kierunku, a przed oczami pojawiła się postać... Michała, dupy Karola.
- O kurwa! - powtórzyłem za Bartkiem.
- Co jest grane? - zaciekawił się Arek.
Obaj jednak zignorowaliśmy jego pytanie.
- Czy Michał ma rodziców w Warszawie? - Coraz bardziej sytuacja stawała się dziwna.
- Z tego co wiem, co mi Karol o swojej cizi opowiadał, Michałek pochodzi z Podkarpacia. A to szuja! - skomentował Bartek.
- I nie jest sam.
Tuż obok niego szedł wysoki, przystojny mężczyzna elegancko ubrany, w białej koszuli i czarnych spodniach, z przewieszoną przez ramię marynarką. Rozmawiali, śmiali się, prawie dotykali się łokciami, szturchali się. Mało brakowało, a łapaliby się za ręce. Najwidoczniej mieli tyle ogłady w sobie, że w miejscu publicznym unikali takich kontaktów, choć ich spojrzenia sugerowały, że są sobie bliscy.
Ale jaja!, pomyślałem. Michałek przyprawia Karolowi rogi.
Bartek sięgnął szybko po komórkę i pstryknął zdjęcie szczęśliwej parce. I to byłoby na tyle z kazania Arka.

wtorek, 22 października 2013

Epizod 76.

- Filip, śpisz?
Słowa Arkadiusza płynęły leniwie do moich uszu. Tak spokojnie, bez pośpiechu. Pasowało dać jakiś znak życia, ale nie miałem ochoty się odzywać. Chociaż coś pomruczeć pod nosem, żeby wiedział, że jednak nie śpię. Ale z drugiej strony, jeśli się nie odezwę, to może da mi spokój. Dojdzie do wniosku, że jednak zapadłem w drzemkę i nie ma sensu mnie budzić.
- Filip! - Tym razem Arek stał się bardziej natarczywy.
- Co? - mruknąłem niezrozumiale.
- Leżysz na wznak już prawie godzinę. Słońce cię spiecze, a w nocy będziesz jęczał. Myślisz, że chcę ci robić okłady z kefiru.
Pora wracać do rzeczywistości, a tak mi się nie chciało. Otworzyłem oczy i podparłem się na łokciach. Kropelki potu skrzyły się na torsie, a w pępku utworzyło się już jezioro. Plum! Palec wniknął do środka i wypróżnił zawartość. Arkadiusz leżał na brzuchu i wpatrywał się przed siebie. Powędrowałem wzrokiem w tamtą stronę. W odległości zaledwie kilku metrów ulokował się przystojny brunet, który niczym młody bóg prężył swoje muskuły, zrzucając koszulkę i ściągając czerwone spodenki. Pod kąpielówkami wyraźnie zaznaczała się jego męskość.
- Trzeba było powiedzieć, że ciacho na horyzoncie!
Chłopak chyba dosłyszał mój komentarz, bo odwrócił się w naszą stronę. Zamarłem. Zaraz podejdzie i da mi z liścia. Jeden siniak jeszcze się nie zagoił, a już pojawi się kolejny. Ale po jego twarzy przemknął uśmiech, który szybko zniknął w kącikach ust. Ułożył się na kocu i założył okulary przeciwsłoneczne.
- Głośniej się nie dało. - Zauważył Arkadiusz.
- Przecież się nie obraził. Jest czarujący - odparłem.
Pole Mokotowskie tonęło w słońcu. Lipcowy żar lał się z nieba i nic nie wskazywało, żeby pogoda dzisiaj uległa zmianie. Według prognoz, które Arkadiusz namiętnie przeglądał w internecie, zbliżało się ochłodzenie, jakieś burze, gradobicie, oberwania chmury, wichury i te sprawy. No tak, niektórzy mieszkańcy Warszawy z wytęsknieniem czekali na nadejście chłodnego frontu, na deszcz, na niższe temperatury, ale mnie upały nie przeszkadzały. Mógłbym tak żyć. Ciesząc się zajebistą pogodą, wystawiłem twarz do słońca. Czułem, jak gorące promienie muskają moją rozpaloną skórę. Na pewno już przybrałem kolorów, ale trzeba było do spodu wykorzystać sprzyjającą aurę.


- Chodź, zbieramy się! - rzucił niespodziewanie Arek.
- Dlaczego tak wcześnie? - zapytałem poirytowany, nie otwierając oczu.
- Bo już się grzejemy prawie trzy godziny. - Aruś założył spodenki. Rozłożył koszulkę, popatrzył na swoją spieczoną klatę, która lśniła od kropelek potu. Mruknął coś do siebie i wcisnął się w T-shirt. - A poza tym trzeba coś zjeść.
- Prędzej uwierzę, że Jaruś przyjeżdża, niż że jesteś głodny.
Zebrałem się szybko, jeszcze luknąłem na ciacho, które leżało parę metrów dalej, ale nie było żadnej reakcji. Nawet palcem nie kiwnął. Jakby zapadł w sen. Zwinąłem koc i powlokłem się za Areczkiem.
Zerknąłem na telefon. Zero wiadomości. Zero połączeń. Komórka milczała, jak zaklęta od czwartku. Myślałem, że Robert będzie się martwił, że zainteresuje się moim niespodziewanym zniknięciem z mieszkania, że będzie dzwonił lub pisał i dopytywał się, gdzie jestem, ale on najwyraźniej nie czuł takiej potrzeby. Trudno.
- Nadal nic? - Arek spojrzał na mnie z ukosa.
- Nic. - Trochę mnie to martwiło. Każdy na jego miejscu wykazałby się odrobiną empatii, ale ta łysa pała nawet nie chciała się fatygować. - Dziwny ten Robert.
- Ja to już wiedziałem wcześniej - zauważył kolega.
- Ja też - potwierdziłem - ale zaprosił mnie do Warszawy. Obiecał pomoc w odegraniu się na Kamilu. Potem ta akcja w Toro, śliwa pod okiem i Robert od razu zmienia front.
- Najwidoczniej ma coś na sumieniu. Masz już jakiś pomysł, jak to rozegrasz?
Wzruszyłem ramionami. Chciałem jednocześnie dowiedzieć się o pracowniku, który parę lat wcześniej przyjął się do agencji i według zeznań Arkadiusza zrobił zawrotną karierę w firmie, utrzymując bliskie kontakty z kierownictwem. Miał na imię Sebastian, podobnie, jak Sebastian, którego miałem okazję poznać w Krakowie, a który odbił mi faceta. Wciąż mam to w głowie i wciąż ten fakt nie daje mi spokoju. Do tej pory nie potrafiłem się pogodzić ze stratą Damiana, choć potem wiodłem na pozór szczęśliwe i ułożone życie przy boku Artura.
Oprócz Sebastiana była jeszcze kwestia przywrócenia mi dobrego imienia i podkopania pozycji Kamila. Chciałem, żeby przyznał się przed szefostwem, że mnie wrobił w ten domniemany gwałt i pobicie. Chociaż nie! To nie ja chciałem. Tego chciał Robert, ale wmówił mi, że ja też muszę o to stoczyć bój. I jego plan miał do tego doprowadzić. Teraz byłem jednak skazany sam na siebie. Cóż, postaram się tego dokonać.
- Nie mam zielonego pojęcia - rozłożyłem bezradnie ręce. - Cokolwiek przychodzi mi do głowy i z początku wydaje się fajne, potem okazuje się pomysłem do dupy. Może by tak iść na żywioł.
- Chcesz wejść do działu kadr i poprosić o akta Sebastiana? - W głosie Arkadiusza zabrzmiała ironia.
- A masz lepszy pomysł?
- No nie - odparł i wzruszył ramionami. - Choć warto rozważyć wszystkie pomysły, które się pojawiają. Może ten jeden okazać się całkiem dobry.
- Tobie to łatwo mówić.
Dwadzieścia minut później przekroczyliśmy próg mieszkania. Arkadiusz miał nadzieję, że przynajmniej w bloku zażyje rozkosznego chłodu. A tu, jak na złość, przyszło rozczarowanie. Słońce wciskało do salonu i kładło się na podłodze. Klął na głos, że tak się nie da żyć, że jest za gorąco, że musi coś zrobić, żeby było chłodniej. Ale co mógł zrobić? Jedynie założyć rolety. Kiedy on narzekał, ja wskoczyłem pod zimny prysznic. Mega ulga. Rozgrzana do czerwoności skóra w kontakcie z lodowatą wodą powoli zniżała temperaturę. Potem było już tylko lepiej.
- Telefon ci dzwonił. - Arkadiusz stanął w przedpokoju w momencie, kiedy zamykałem drzwi od łazienki. - I to dosyć długo.
- Ciekawe kogo niesie.
Jak się okazało, tym natarczywym delikwentem był Bartek. Oddzwoniłem więc do niego.
- Siema Bartuś! - przywitałem się entuzjastycznie. - Co tam w Krakowie oprócz upałów?
- To ciebie tutaj nie ma? - zapytał zdziwiony. - Gdzie jesteś?
- Wypoczywam w Warszawie. A wiesz, mam pewną sprawę do załatwienia. - Machnąłem w powietrzu ręką. - No ale co tam u ciebie?
- Filipku, mój drogi, spokojnie. - Bartek studził emocje. - Powiedz mi, co ty najlepszego kombinujesz?
- No ok, chodzi o Kamila. - Wyjaśniłem Bartkowi, że przystałem na propozycję Roberta, a potem w skrócie przedstawiłem przebieg zdarzeń w Toro. - Robert milczy, a ja siedzę u mojego przyjaciela i zastanawiam się, jak się do tego zabrać - podsumowałem.
- Czyli Robcio wywinął kitę - zamyślił się Bartek. - Jesteś skazany na siebie.
- Dosłownie. Ale nieważne! Mów lepiej co u ciebie? Jak się sprawy mają z Karolem?
- A daj spokój. - Głos Bartka natychmiast się zmienił. - Z jego zdawkowych relacji wynika, że z Michałem sielanka. Spotykają się, liżą się pod lampami, dupczą się po krzakach, aż gałęzie trzeszczą. Mam dość tego wszystkiego. I nie wiem, co robić. Bo z jednej strony całkowicie oddał się Michasiowi, że czasu nie znajduje na spotkanie ze mną, a z drugiej dopytuje się mnie na g-talku, co tam porabiam. No jakiś jebnięty jest! Albo skupia się na tamtym pedale i daje mi święty spokój, albo niech się zacznie mną interesować. Przecież, kurwa, to dla niego tak się stroję. Zmieniłem fryzurę, ciuchy, a ten, kurwa, widzi tylko tego Michała.
Oj niedobrze, pomyślałem. Już podczas naszej rozmowy nad Wisłą, Bartek przyznał się, że jest zakochany w Karolu na zabój. Że nie widzi poza nim świata. Że jest gotowy zrobić dla niego dosłownie wszystko. To on się poświęca, urywa się z pracy, zawala spotkania ze znajomymi, byleby tylko być blisko Karola, zobaczyć go, powzdychać ukradkiem, sycić wzrok, a Karol nawet tego nie zauważa. Chciałem mu pomóc. Wtedy, podczas spaceru, zaoferowałem Bartkowi pomoc - że pogadam z Karolkiem. Zabronił. I słusznie, bo nie potrzebnie miałbym się wtrącać. Ale z drugiej strony żal mi było Bartka. Przecież on się coraz bardziej angażuje. I zamiast się leczyć z nieodwzajemnionego uczucia, pogrąża się coraz bardziej.
- Stary, musisz się ogarnąć - zacząłem spokojnie. - Dobrze wiesz, że to nie wpływa dobrze na twoje samopoczucie. Jesteście przyjaciółmi. Znacie się kawał czasu. Z twojej strony przyjaźń przerodziła się w miłość. Zakochałeś się, ale Karol nadal traktuje cię, jak przyjaciela. I nadal będzie cię tak traktował. Wiem, że chcesz być blisko niego. Wiem to...
- Nawet nie wiesz jak bardzo - wskoczył mi w zdanie.
- Właśnie. Ale, może to nie jest najlepsze rozwiązanie, jednak chyba najbardziej skuteczne. Bartek - zawiesiłem głos, bo to, co miałem za chwilę powiedzieć, mogło wywołać w nim szok - musisz ograniczyć z nim kontakty. Musisz przestać się z nim spotykać, bo to działa na ciebie destrukcyjnie.
- Wiem, Filip. Masz rację, tylko... Tylko tak cholernie zrobić ten pierwszy krok.
Obudziła się nadzieja. Maleńka szansa pojawiła się na horyzoncie.
- Jeśli zrobisz pierwszy krok, każdy następny będzie już łatwiejszy. Pamiętaj o tym. Ale musisz mu odmówić raz spotkania. Jeśli tego dokonasz, a wierzę, że możesz to uczynić, potem przyjdzie ci to dużo łatwiej.
- Odzywał się do ciebie?
- Nie. Pewnie jest mu głupio od ostatniej imprezy.
- Niech go sumienie zeżre!
Wyjrzałem przez okno na zalaną słońcem Warszawę. Kilka pięter niżej delikatny wiatr kołysał liśćmi drzew, jakby kołysał je do snu. Pomyślałem, że może gdyby Bartek wyjechał na parę dni z Krakowa, na przykład do Warszawy, to odzyskałby chwilowy spokój i zapomniał o Karolu i wszystkim co z nim związane.
- A nie przyjechałbyś do Warszawy? - zapytałem.
- Ja? - Po drugiej stronie usłyszałem zaskoczenie i szok. - Ja do Warszawy?
- No ty. Odpoczniesz, a przy okazji pozwiedzasz stolicę.
- Ale gdzie ja będę spał?
Super! Rozważa tę kwestię, czyli nie jest z nim tak źle.
- W mieszkaniu Arkadiusza. Poznasz go. Zapytam się go, czy mogę cię tutaj sprowadzić, ale wydaje mi się, że nie będzie robił problemów. Jeśli się nie zgodzi, to coś ci znajdę.
- Muszę to przemyśleć - stwierdził. Ale w jego głosie pojawiła się nutka fascynacji.
- Przemyśl. I daj mi znać.
Pożegnaliśmy się. Bartek miał lepszy humor, a ja poczułem satysfakcję, że dałem mu nadzieję. Jeszcze tylko musiałem przekonać Arka, by się zgodził przygarnąć na parę dni mojego przyjaciela z Krakowa. Chłopak chyba się załamie, trzymając pod jednym dachem aż dwóch Krakusów. Odwróciłem się w stronę łazienki. Co by tu wymyślić? Jak przekonać Arka?
Woda nagle przestała szumieć.

niedziela, 20 października 2013

Epizod 75.

Przez trzy kolejne dni mojego pobytu w Warszawie, czyli do środy włącznie, usilnie próbowałem nawiązać kontakt z Robertem. Zagadywałem, pytałem o pracę, ale natrafiałem na solidny mur oporu. Zbywał mnie półsłówkami, omijał wzrokiem, zamykał się w sypialni na górze, a ja włóczyłem się samotnie po mieście, starając się znaleźć jakieś rozwiązanie z tej sytuacji. Nie dziwił mnie fakt, że wpienił się na moje limo pod okiem i paskudny wygląd - sam musiałem patrzeć na siebie codziennie rano w lustrze, że jego plan zdemaskowania Kamila poszedł się paść, ale zaczynało mnie to wkurzać.
W czwartek frustracja jego zachowaniem sięgnęła zenitu. Przed wyjściem do pracy zapytałem Roberta, kiedy realizujemy nasz plan. Tylko popatrzył na mnie i odwrócił się na pięcie. Trzasnęły drzwi, a w mieszkaniu zapanowała cisza. Tak to ma wyglądać? Myśli sobie, że może mnie tak traktować, bo jest zasranym prezesem agencji reklamowej? W dupę niech się pocałuje!
Tego samego dnia spakowałem walizkę i opuściłem przestronny apartament, zostawiając klucze w skrzynce.
- Asta la vista, bejbe - powiedziałem, żeby sobie ulżyć.
Wyszedłem prosto w rozgrzane słońcem miasto. Co teraz? Nawet nie wiem, o której mam pociąg do Krakowa. Pozostało podjechać na centralny i sprawdzić. A nuż jakiś InterCity pociągnie na południe. Nie chciałem jednak tak szybko wyjeżdżać ze stolicy, więc postanowiłem powłóczyć się jeszcze po mieście, chociaż ciągnąc walizę za sobą to nie jest żadna przyjemność. Ale przynajmniej miałem czas przeanalizować mój pobyt w Warszawie. Będąc tutaj, mogłem zdemaskować Kamila i pogrążyć go w zeznaniach. Taki był zamiar. Niestety nic z tego nie wyszło. Co prawda nic nie zrealizowałem, ale za to spotkałem się z Arkadiuszem. I dodatkowo w prezencie otrzymałem fioletową śliwę pod okiem, jako taki bonus.
Kiedy w końcu dotarłem na stację metra, okazało się, że jestem przy Polu Mokotowskim. Usiadłem na ławce. Ludzie kręcili się we wszystkich kierunkach. Co parę minut wjeżdżały pociągi, a ja nie wsiadałem. Patrzyłem za nimi, jak znikają w tunelu.


Uświadomiłem sobie, że nie pożegnałem się z Arkiem. Nie mogę tak wyjechać bez uściśnięcia mu dłoni. Wystukałem szybkiego esemesa.
"Hej. Masz ochote na lunch teraz?"
Dwa pociągi później, które odjechały ze stacji nadeszła upragniona wiadomość. Od Arka.
"OK. Za 30 minut na Placu Zbawiciela."
Odpisałem natychmiast.
"Do zo."
Wysłane. Mogłem spokojnie zmierzać w kierunku miejsca spotkania.
Dotarłem. I jeszcze przed czasem. Usiadłem na schodach przy kawiarni Charlotte. Tylko obejrzałem się przez ramię. Towarzystwo, które zebrało się przy stolikach, typowo ciepłe. Boże, spojrzałem błagalnie w niebo, wszędzie ci geje! Czy aby na pewno w dobrym miejscu czekam na Arka?
Dziesięć minut później okazało się, że było idealne miejsce. Zjawił się. Gdy mnie zobaczył siedzącego przed Charlotte, jego twarz rozpromienił szeroki uśmiech. Mimowolnie też się uśmiechnąłem.
- Wiedziałem, że tu będziesz czekał - rzekł na powitanie, wskazując dyskretnie głową na kawiarnię za mną. - Wiesz, że właściciel jest z branży?
- Jakiej? - zapytałem perfidnie, choć dobrze wiedziałem o co chodzi. - Budowlanej?
- Bardzo śmieszne. Masz ochotę na pierogi?
- Myślałem, że tutaj zjemy. - Palec wskazujący wycelował w Charlotte.
- Nie, gdzie indziej.
- Okej, zatem prowadź.
Arkadiusz zaprowadził mnie na Plac Konstytucji. Od razu dał mi do zrozumienia, że ma dłuższą przerwę, więc możemy trochę posiedzieć. Ale kiedy złożyliśmy zamówienie, zadał pytanie:
- Po co tachasz tę walizkę? Wyjeżdżasz gdzieś?
- Tak, wracam do Krakowa.
- Jak to? Dlaczego nic o tym nie wiem?
- Miałem wyjechać, miałem ci o tym nawet nie mówić, ale głupio byłoby tak postąpić - odparłem, bawiąc się kartą menu. - Nie mam w ogóle kontaktu z Robertem. Traktuję mnie jak powietrze, w ogóle ze mną nie rozmawia, więc co się będę produkował i męczył. Kiedy poszedł do pracy, spakowałem walizkę i wyszedłem. Nawet nie zostawiałem kartki. Niech się w dupę pocałuje! Plan był taki, żeby jechać prosto na dworzec, ale pomyślałem o tobie. Nie wybaczyłbyś mi tego.
- Racja! - potwierdził. - Miałbyś przejebane.
- Dlatego musiałem się z tobą spotkać przed wyjazdem.
- A co z Kamilem i tym waszym planem?
- No jak to co? - wzruszyłem ramionami. - Plan był, ale teraz planu nie ma. - Zdjąłem okulary i wskazałem palcem na śliwę pod okiem. - Przez to Robert ma minę kota, który nie ogarnia kuwety i który nawet słowem się do mnie nie odezwie.
Z powrotem założyłem okulary. Nie chciałem, by ludzie na mnie patrzyli. Od razu snuliby domysły, że jestem z szemranego towarzystwa.
- I zostawisz to tak? - zapytał zdziwiony Arek.
- A co mam robić? - wszedłem mu szybko w słowo. Kelnerka postawiła przed nami szklany dzbanek świeżej lemoniady, a kiedy tylko odeszła od stolika, mówiłem dalej: - Plan poszedł się jebać. Prezesik strzelił focha i w ogóle się nie odzywa.
- Przyjechałeś tu po to, żeby wyjechać z niczym?
Arkadiusz uwielbiał deptać czułe punkty. Tym samym wszedł mi właśnie na ambicję. I dobrze o tym wiedział, więc robił to perfidnie.
- Nic nie mów - pogroziłem mu palcem.
- Filip, ty w tym momencie uciekasz. Przyjechałeś do Warszawy w konkretnym celu. Robert się wypisał, ale to wcale nie oznacza, że sam nie możesz nic z tym zrobić. Chcesz się zemścić na Kamilu? Chcesz? To to zrób i odzyskaj dobre imię. I zrób to sam. Będziesz miał większą satysfakcję.
I wjechał na ambicję. Oj, wjechał. Uparcie wpatrywał się we mnie i czekał na reakcję. A ja myślałem, co mam zrobić. Zostać w Warszawie? A może wracać do Krakowa? I broń, Panie Boże, to nie jest żadna ucieczka! Ale właśnie zdałem sobie sprawę, że zaczynam siebie tłumaczyć i rozgrzeszać, podczas gdy Arkadiusz wciąż patrzył i czekał na finał.
- Mam zostać w Warszawie...
To nie było nawet pytanie. Ani stwierdzenie. Po prostu głośno myślałem.
Arek sięgnął do torby, która wisiała na poręczy wiklinowego krzesła. Położył przede mną smycz z kluczami. Spojrzałem na niego, potem na klucze i znów na niego.
- Co to jest? - wskazałem na pęk.
- Klucze do mojego mieszkania - odparł z uśmiechem. - Nie wracasz do Krakowa i nie wrócisz do Krakowa, dopóki nie zakończysz sprawy z Kamilem. Po to tu przyjechałeś. Nie wrócisz do apartamentu prezesa, ale zamieszkasz u mnie. A poza tym... - nachylił się w moją stronę - jest coś, co może cię zainteresować.
- Co takiego? - Już mnie zaciekawił.
- Sebastian.
W mgnieniu oka moja twarz spoważniała, słuch się wyostrzył, a umysł skoncentrował. Warszawa to duże miasto, bardzo duże i dowiedzieć się czegoś o Sebastianie graniczyło z cudem. Ciekawe czego dowiedział się Arkadiusz?
- Sebastian? - powtórzyłem z zainteresowaniem. - Zamieniam się w słuch.
- Przypomniało mi się, że znałem jednego Sebastiana. Średniego wzrostu chłopak, czarne włosy, prawie niczym się nie wyróżniający z tłumu. Pojawił się znikąd, zrobił oszałamiającą karierę, po czym zniknął. Przepadł bez wieści, jak kamień w wodę. Nie specjalnie się nim interesowałem. Trzymał się trochę na uboczu, nie nawiązywał znajomości, choć był z niego niezły żartowniś.
- Być może to nie on - rzekłem nieśmiało.
- Osób o tym imieniu może być tysiące - potwierdził - ale krążyły plotki, że wyjechał do Krakowa.
- Kiedy dokładnie?
- Jeszcze wtedy pracowałem w agencji.
Ściągnąłem brwi. Czy Arkadiusz chciał mi właśnie coś powiedzieć? Przekazać jakąś zaszyfrowaną wiadomość?
- Co ty sugerujesz? - zdziwiłem się. - Że ten Sebastian...
- Tak - skinął głową - pracował w agencji i trzymał sztamę z kierownictwem. Stąd ta szybka kariera.
Opadłem na krzesło. Zapowiadało się prowadzenie dochodzenia. A jeśli to prawda, co mówi Arek? Że Sebastian, który z nim pracował, to ten Sebastian, który odbił mi Damiana? I to ten sam Sebastian, który teraz rządzi Edenem? I to może dlatego tak chciał, żebym wyjechał z Warszawy. Obawiał się, że poznam prawdę o jego życiu w Warszawie. Sprawy zaczęły przybierać tempa. Jeśli to rzeczywiście to ten Seba i na dodatek pracował w agencji, to mogę upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Bo i dowiem się prawdy i zrewanżuję się Kamilowi.

sobota, 19 października 2013

Epizod 74.

Poprzez zasunięte rolety wdzierały się promienie słoneczne. Rano? Przedpołudnie? Nie miałem pojęcia, która jest godzina.
Od kilku minut wpatrywałem się w sufit. Przez uchylone okna wdzierał się gwar miasta, a mimo to wciąż słyszałem głos Sebastiana, bym jak najszybciej opuścił Warszawę. Co prawda przestał być już tak nachalny, jak na początku, ale cały czas gdzieś pobrzmiewał, przypominając mi o natychmiastowym wyjeździe. Przywykłem już do tego, że jestem jakiś dziwny i kiedy zasypiam moja podświadomość, mój duch przenosi się do innego świata, do klubu Eden. Co mówił Seba? Że jest właścicielem lokalu? Że to on stworzył tamten świat? Musiałem dowiedzieć się o tym umarlaku, jak najwięcej. Tylko ten ciul mnie kontroluje i cokolwiek robię, on o tym jest dobrze poinformowany. Trudno, muszę się z nim zmierzyć, by dotrzeć do prawdy. A kto mógł go znać lepiej, jak nie Damian? Tyle że do Damian nie dotrę. Ale są osoby, które znały go od dzieciństwa. Muszę to dokładnie obmyślić, by Seba wiedział, jak najmniej o moich krokach.
Najbardziej jednak zastanawiał mnie teraz fakt, dlaczego kazał mi opuścić Warszawę? Co ukrywał? Obawiał się, że mogę dotrzeć do jego tajemnicy. A skoro jestem w stolicy, znaczy się, że muszę być blisko.
Zmrużyłem oczy. Poczułem ból i pieczenie lewego oka. Dotknąłem delikatnie palcami tego miejsca. Syknąłem przeraźliwie. O cholera! Boli jak skurwysyn! Zrzuciłem z siebie prześcieradło, którym byłem okryty i usiadłem na kanapie. Na stoliku dostrzegłem szklaną miskę, w której pływał worek na kostki lodu. Co się wydarzyło minionej nocy?
Rozejrzałem się po salonie. Byłem w domu. To znaczy w ekskluzywnym warszawskim apartamencie Roberta. Ciuchy leżały ułożone na fotelu obok, porządnie złożone. Zerknąłem na siebie szybko. Uff!, odetchnąłem z ulgą. Bieliznę miałem na sobie. Tylko jak do cholery ja się tutaj znalazłem? Skupiłem myśli i wróciłem do poprzedniego wieczoru. A więc tak... Spotkałem się z Arkadiuszem, potem dołączył do nas jego partner, trochę wypiliśmy i poszliśmy do Toro. Jak przez mgłę pamiętałem, że zaczepiła mnie jakaś cizia, która wrzeszczała, że niby ją obraziłem. Przyprowadziła swoich przydupasów, a potem jeden z nich przywalił mi w twarz. I w tym momencie poczułem ból. Tak, lewe oko musiało niezbyt dobrze się prezentować. I tu urywa mi się film. Wiem, że leżałem na ziemi, próbując się otrząsnąć z upadku, ktoś mnie szarpie, podnosi w górę... I jest ciemno. Nic nie pamiętam.
Wyprostowałem się energicznie. Hola, hola! Ale jak ja znalazłem się w apartamencie Roberta? Ktoś mnie tu podwiózł? Podałem może adres i dowieziono mnie aż tutaj? W tym momencie rozległ się hałas w sypialni na górze. Robert wstał i zmierzał właśnie na dół. Co teraz? A jeśli wczoraj powiedziałem mu, że byłem w Toro? Nie pomoże mi w odegraniu się na Kamilu, bo jestem pedałem.
Nasłuchiwałem. Zszedł na dół. Boso. Przystanął na moment na ostatnim stopniu, po czym ruszył dalej, pewnie w stronę kuchni.
- Dzień dobry!
Zabrzmiało bardzo poważnie. Chyba jednak jest wściekły. Odwróciłem się i zobaczyłem go w obcisłej koszulce na ramiączkach, która odsłaniała w pełnej okazałości lewe ramię, a wraz z nim tribala. Ożeż, ja pierdzielę!
- Dzień dobry. - Zrobiło mi się sucho w gardle. Zapowiadała się dziwna konwersacja. - Ładny dzień - zagaiłem dla podtrzymania rozmowy, która już od początku wskazywała na totalną klapę.
- Wody? - Zignorował moją wypowiedź. Zaproponował wody, wodząc wzrokiem po wypełnionej lodówce. Nawet na mnie nie zerknął. Miałem wrażenie, że czuje do mnie obrzydzenie.
- Tak, poproszę.
Wyjął butelkę mineralnej i nalał do dwóch szklanek. Spojrzał na mnie. Nie uśmiechnął się, nie krzyczał, nie skrzywił się na mój widok, chociaż musiałem fatalnie wyglądać z tym podbitym okiem, które niesamowicie piekło. Milczał, jakby się zastanawiał nad kolejnym krokiem. Co ma ze mną począć? Pewnie każe mi wyjechać z miasta.
- Wyglądasz tragicznie - odezwał się po dłuższej chwili milczenia. - Wiesz, że w takim stanie nie możesz się pokazać przed dyrektorem? To będzie kpina.
Nie skomentowałem. Choć zdawałem sobie sprawę, że z siniakiem pod okiem nie wyglądam zbyt dobrze, to jednak nie sądziłem, że Robert tak zareaguje. Że będzie taki... oschły.
Wstawił wodę do lodówki, wziął jedną szklankę i poszedł na górę.
Zostałem sam. Jeśli chciał, żebym poczuł się okropnie, to właśnie tak się w tej chwili czułem. Wstałem z kanapy i wolno ruszyłem do kuchni. Byłem spragniony, więc wypiłem od razu całą szklankę wody. A w łazience, kiedy popatrzyłem na siebie w lustrze, dostrzegłem to, co zapewne i w Robercie wywołało do mnie obrzydzenie. Ogromne limo świeciło pod okiem. Zapuchnięty policzek wskazywał, że miał kontakt z twardą, męską ręką. Chciałem dotkną, ale w obawie o ból, darowałem sobie. Wziąłem prysznic, przebrałem się, założyłem okulary przeciwsłoneczne, by ukryć śliwę pod okiem i nie straszyć ludzi swoim przykrym widokiem i ruszyłem w miasto.
Był słoneczny i upalny dzień. Niedziela, święto, dzień wolny od pracy dla większości Polaków, a mimo to sznur samochodów ciągnął się w nieskończoność po ulicach. Mijałem spacerujących ludzi, zagadanych, roześmianych, smutnych i szczęśliwych, zakochane parki, trzymające się za ręce, rowerzystów, całe rodziny z rozwrzeszczanymi dzieciakami. Ale najbardziej jarały mnie wysokie budynki, wieżowce, kilkudzisięciopiętrowe bloki mieszkalne, przy których przystawałem i z zadowoleniem patrzyłem na ich kondygnacje.


Kiedy tak snułem się po Warszawie bez obranego celu, dotarło do mnie, że przecież Arkadiusz może się o mnie martwić! Zniknąłem z Toro tak niespodziewanie, bez pożegnania. Na wyciszonym smartfonie było kilkadziesiąt nieodebranych połączeń. Większość od Arka, resztę od nieznanego numeru, ale nawiązywane w tym samym czasie, więc zapewne dzwonił również Jarek.
Po kilku długich sygnał, Arek w końcu odebrał.
- No wreszcie! Gdzie się podziewasz?
- Przepraszam, że tak zniknąłem - zacząłem. - Nie chciałem, ale to nie było ode mnie zależne.
- Co się stało, Filip? - W jego głosie wyczułem troskę.
- Możemy się spotkać?
- Oczywiście.
Trzydzieści minut później siedzieliśmy w jednym z warszawskich ogródków Starego Miasta. Zamówiliśmy po kawie latte.
- Gdzie się wczoraj podziewałeś? - zapytał. - Wiesz, że się martwiliśmy o ciebie z Jarkiem?
- Wiem. A raczej domyślam się. Tylko to nie moja wina.
- Mogłeś powiedzieć, że nie chcesz się bawić i wychodzisz...
Przez cały ten czas spoglądałem na Arkadiusza przez przeciwsłoneczne okulary. Nie dlatego, że mnie słońce raziło, tylko ze względu na śliwę, która mogłaby wywołać u niego konsternację. Ale przecież po to chciałem się z nim spotkać, by wyjaśnić powód mojego zniknięcia. Zdjąłem więc okulary i spojrzałem na niego.
- O Dżizas! - jęknął Arek. - Co ci się stało?
- To właśnie efekt wczorajszej wyprawy do Toro - odparłem.
- Wygląda fatalnie - zauważył.
- I sam się czuję z tym fatalnie. - Założyłem z powrotem okulary. - Miałem nieprzyjemne spotkanie. Dojebała się do mnie jakaś głupia laska. Zaczęła mnie wyzywać, choć nic jej nie zrobiłem. Sprowadziła jakichś przydupasów i jeden z nich zrobił mi limo pod okiem. Stąd wyglądam, jak wyglądam.
Upiłem parę łyków kawy.
- Ale to chyba nie powód, żeby znikać tak bez żadnego wyjaśnienia - zauważył Arek. - Chyba że was zgarnęła policja i wylądowałeś w pierdlu.
- I myślisz, żebym się tak dzisiaj uśmiechał do ciebie? No raczej nie - odpowiedziałem szybko. - Tu jest właśnie problem, bo nie wiem, jak znalazłem się w mieszkaniu Roberta. Nie pamiętam. Obudziłem się dzisiaj w apartamencie prezesa z wielką śliwą pod okiem. Prawdopodobnie ktoś mnie przetransportował z Toro do mieszkania Roberta, a ja musiałem podać tylko adres. Ale nie pamiętam tego.
Wzruszyłem ramionami. Przed oczami miałem kamienną twarz Roberta. Kamienna wcale nie oznacza, że nie był wściekły na mnie. Pewnie w środku szalał, chciał się wyładować, a nie mógł, bo w końcu przyjął mnie pod swój dach.
- Jak prezesik zareagował?
- Dzisiaj był mało rozmowny. I raczej odniosłem wrażenie, że z naszego cudownego planu dokopania Kamilowi nic nie będzie. Pozostaje mi wracać do Krakowa i korzystać dalej z przymusowego urlopu.
Arek popijał kawę w zamyśleniu. Zmarszczył czoło. Coś obmyślał. I nagle spojrzał na mnie z tym swoim szelmowskim uśmieszkiem. Jakby na coś wpadł. Na coś genialnego.
- Filip, a nie sądzisz, że... - zawiesił głos.
- Że co? Co ci przyszło do głowy? - zapytałem.
Wzruszył ramionami, choć chciał się podzielić rewelacyjną wiadomością.
- Nie sądzisz, że to Robert cię wyprowadził z Toro i zawiózł do domu?
Patrzyłem na niego z niedowierzaniem. Skąd w ogóle wpadła mu do głowy taka głupota? To chyba przez ten upał. Aruś dostał udaru słonecznego. Puknąłem się w czoło, dając mu znak, że totalnie oszalał.
- Robert i Toro? Totalnie ci odbiło, Arek.
- Co w tym dziwnego? Robert też facet i swoje pragnienia ma.
- Ale nie jest gejem!
- A skąd wiesz?
- Bo idąc twoim tropem myślenia, gdyby się okazało, że jest gejem i to on mnie wywlókł z Toro nieprzytomnego, to dzisiaj nie zachowywałby się tak, jakbym popełnił najgorszy grzech w życiu.
- Czasami facet zainteresowany drugim facetem okazuje mu agresję - rzekł Arek.
- Ty i te twoje głupie przemyślenia - pokręciłem głową. - Daj spokój. Koniec tematu. Robert nie jest gejem. Chciałem tylko wyjaśnić, co się ze mną działo. Ale - podniosłem palec wskazujący do góry - jest jeszcze jedna sprawa. Dotyczy pewnego chłopaka, który prawdopodobnie parę lat temu przebywał w Warszawie.
- O kogo chodzi? - zainteresował się mój przyjaciel. - Co to za sprawa z nim?
- Pewnie będziesz się śmiał i uznasz mnie za wariata... Ale musisz to wiedzieć. Ma na imię Sebastian.
I tak opowiedziałem Arkowi całą historię, od momentu kiedy w moje życie wkroczył Seba... I rozpierdzielił związek z Damianem.

czwartek, 17 października 2013

Epizod 73.

Klub Eden.
Jak się tu znalazłem? Nie wiem. Po prostu nagle się zjawiłem przed żelazną kratą. Skrzypnęła przeraźliwie głośno, aż na twarzy pojawił się grymas. Zrobiliby z nią porządek.
- O cholera! - zakląłem. - Znowu tu jestem!
- Jesteś ostatnio częstym klientem. - Bramkarka zaszła mi drogę, trzymając w dłoni portfel. Czyli już pobiera haracz. - Może najwyższa pora wyrobić kartę stałego klienta? - mrugnęła jednoznacznie.
Chyba cię popieściło, przemknęło mi przez myśl.
- Nie mam zamiaru tu bywać tak często, jak inni.
Wcisnąłem jej wymiętą dychę i ruszyłem długim korytarzem w kierunku głównej sali. Ściany podpierało paru przystojniaków, z którymi można było na boku zaszaleć. Co jeden to lepszy! I bardziej kuszący. Ich spojrzenia mówiły same za siebie. Przechodząc, miałem wrażenie, że jestem jak Dżoana Krupa na wybiegu dla modelek, z tym małym wyjątkiem, że komisja podpierająca ściany zdzierała ze mnie ubranie tym rozbieganym wzrokiem. Nim dotarłem na parkiet byłem już nagi, jak Adam w raju. Uff, całe szczęście to tylko takie wrażenie, ale dziwnie silne i bardzo realne. Ten klub, gdzie spotykają się najbardziej wyuzdane marzenia gejów, gdzie można było dowoli grzeszyć w darkroomach, gdzie spotykały się dwa światy - ten rzeczywisty i duchowy - był naprawdę jakiś nie teges. Tak naprawdę nic o tym miejscu nie wiedziałem. Ani kto je stworzył, ani kto jest odpowiedzialny za ten burdel.
Parkiet pękał w szwach. Naćkany ludźmi, w przeważającej części przystojniakami i to nie byle jakimi, zdawał się pulsować, a w miarę tego rytmicznego pulsowania do muzyki dudniącej z głośników, sprawiał wrażenie, jakoby rozrastał się wszerz. Dziwne miałem dzisiaj odczucia. Takie niespotykane. Patrząc na ten tłum, zastanawiałem się, skąd ich się tu tyle wzięło. Eden coś świętuje? Przecisnąłem się do baru nieopodal, ale brnąc w to stado podskakujących ludzi, nie dało się nie zahaczyć o kogoś, musnąć palcami, poczuć gorący oddech na karku, zapach alkoholu zmieszanego z miętówką, a zwłaszcza otrzeć. A niektórzy tę ostatnią czynność wykonywali wprost perfidnie, patrząc w oczy.
- Co podać? - Z rozmyślania wyrwał mnie barman. Uśmiechnął się serdecznie i patrzył w oczy. - Coś specjalnego dzisiaj dla ciebie?
Zauważyłem, że w Edenie nie ma przeciętnych facetów; przynajmniej nie tego wieczoru. Dzisiaj męskie grono wprost przebijało urodą. Każdy kolejny, na którego spojrzałem był lepszy i cudowniejszy od drugiego. Wściku macicy można by było dostać! Nawet barman nie odstępował od reszty.
- Martini ze spritem. - Ostatnio coś często lubowałem się w tym drinku. - Czemu dzisiaj tak pełno ludzi? - zapytałem zaciekawiony.
Chłopak za barem wprawną ręką chwycił litrową butelkę martini Bianco. Wlał trzy miarki do szklanki, wypełnionej kostkami lodu, a resztę uzupełnił spritem, który jeszcze ostro wypuszczał bąbelki.
- Normalna sobota - wzruszył ramionami. - W tygodniu jest tylko mniej osób.
- Jednak ja widzę różnicę.
Zapłaciłem za drinka i oparłem się o chłodny mur. Wodziłem wzrokiem po obcych twarzach. Obcych, ale szczęśliwych. Dopiero teraz pojąłem, że w tym dziwnym klubie, do którego od wypadku w "Papierosie..." zwykłem trafiać, nikt nigdy nie jest smutny. Chociaż nie. Przecież Damian wpadał tutaj gościnnie, ale jego twarz przypominała minę zbitego psa. Skoro przychodził tu tylko po to, by na nowo przeżywać śmierć swojego faceta, to nie ma się czemu dziwić. Tak mówił Seba, który zapewne miał dość oglądania setny raz, jak kończy.
Tę niezwykłą historię znałem jedynie z opowieści coconowskich ciot, oblegających Kraków. Wieść o wypadku szybko rozeszła się w światku branżowym. Każdy oczywiście dodawał coś od siebie, powołując Boga na świadka, że przedstawiała się ta sprawa. W efekcie dotarło do mnie prawie dziesięć różnych wersji, opatrzonych magicznymi słowami: "Ale mówię ci, to jest prawda!". Która była prawdziwa, chyba nikt do końca tego nie wiedział, a Damian nie chciał na ten temat z nikim rozmawiać. Jeden fakt tylko się pokrywał we wszystkich wersjach - butelka piwa zrobiła zamach na życie Seby! Skuteczny.
- Dobrze, że jesteś.
Nie dane mi było spędzić tego wieczoru samotnie ze szklanką mojego ulubionego drinka i cieszyć oczy pięknem męskich ciał. Tuż przy mnie wyrósł całkiem niespodziewanie Tomasz, przydupas wąchającego już od spodu kwiatki Seby. No ale w tym ciotowskim klubie wszystkie chwyty były dozwolone i raczej nie miały jakichś szczególnych konsekwencji w realnym świecie, z którego pochodziłem.
- A już cieszyłem się, że nie zobaczę twojej twarzyczki - mruknąłem bardziej do siebie niż do niego.
- Co tam mamroczesz? - zapytał poirytowany.
- Jak zwykle masz problem - wzruszyłem ramionami. - Jesteś lizidupą Seby i spełniasz każdą jego zachciankę. Co tym razem ta gwiazda wymyśliła? Kazała ci mnie przyprowadzić przed swoje oblicze?
Tomasz zacisnął usta ze zniecierpliwienia, ale milczał. Nie zabierał głosu, próbując się opanować. Ale przez moment zauważyłem na jego twarzy zawahanie, drobną konsternację. Oj, chyba trafiłem w czuły punkt.
- Ile wypiłeś? - zapytał po chwili.
Spojrzałem na niego z litością, potem na trzymaną w dłoni szklankę z drinkiem i znowu na chłopaka.
- Proszę cię! - jęknąłem z udawanym załamaniem w głosie, by po chwili dodać poważniej: - Nawet matka nie robi mi takich scen. Weź się ogarnij. Powiedz lepiej, czego on znowu chce.
- Chce się z tobą widzieć - odparł po chwili. - Czeka w loży na górze.
- Oczywiście, że hrabia nie zniży się do pospólstwa. - Kpiłem sobie w najlepsze z Sebastiana. Jeszcze nigdy tak dobrze się nie bawiłem i nie wiem czym spowodowany był mój dobry humor. - Czemu spełniasz jego zachcianki? Bujasz się w nim?
- Co? - obruszył się Tomasz. - Jesteś niemożliwy. Chodź!
Obrócił się na pięcie i ruszył schodami na górny poziom. Czyli jednak trafiłem. Tomasz bujnął się w Sebie. Ale popierdzielony ten świat. Musiałem uwolnić się z tej iluzji. Wcześniej jednak pasowało dowiedzieć się czegoś więcej i o Sebastianie, i o całym tym klubie Eden.
Podążyłem za Tomaszem, zatopiony w myślach, kombinując jak tu rozjaśnić całą tę sytuację.
Sebastian siedział na skórzanej kanapie, spozierając na rozbawionych gości. Nie uśmiechał się. Był bardzo poważny. Od tej strony nie znałem jeszcze tego pana, mimo to postanowiłem, że nie będę, jak Tomasz płaszczył się przed nim. Ostentacyjnie, bez zaproszenia do stolika, rozsiadłem się wygodnie na kanapie naprzeciwko chłopaka. Wyciągnąłem papierosa i odpaliłem, wypuszczając kłęby dymu. Patrzył na mnie nieufnie. Pewnie do tej pory zastanawiał się, jakim cudem ostatnim razem wparowałem do klubu, kiedy nawet się mnie nie spodziewał.
- Chciałeś się ze mną widzieć - zaciągnąłem się ostro.
- To prawda - skinął wolno głową, nie odrywając spojrzenia. Mimo to patrzył i milczał, zamiast otworzyć jadaczkę i rozwinąć temat.
- Yhym, to pogadaliśmy - wypuściłem dym. - Ciekawa konwersacja, ale wybacz... Nie mam zamiaru spędzić tutaj całej nocy, patrząc na ciebie. Czego chcesz? Damiana się pozbyłeś. Powinieneś być zadowolony, a tobie wciąż mało.
- Ok, nie będę owijał w bawełnę.
- Hura! - zawołałem kpiąco.
- Przejdźmy do sedna sprawy. Wyjedź z Warszawy. I to jak najszybciej.
Gdybym w tym momencie zaciągał się fajką, pewnie zeszedłbym, starają się złapać oddech. Ale przetrzymałem ten niespodziewany atak, tę stanowczość w głosie Sebastiana.
- Ty mi rozkazujesz? - Przez chwilę miałem wrażenie, że to tylko mi się wydawało. Przecież to nie mogła być prawda. Seba mówi mi, co mam robić? To jakiś cyrk! - Ty? A kim ty jesteś, że możesz mi mówić, co mam robić? Akurat sprawę, kiedy wyjadę z Warszawy, podejmę ja. Póki co mam zamiar zostać, tyle ile się da i nic tobie do tego. Jasne?
- Wyjedź! - rzekł z naciskiem.
Przyjrzałem mu się uważnie. Kłótnia z duchem nie miała sensu, najmniejszego sensu ani celu. Cementowa twarz czekała na moją reakcję. Na moje zdanie. A do mnie właśnie coś docierało. Tego akurat nie mogłem przewidzieć ani być pewnym. Jednak zachowanie Sebastiana mówiło samo za siebie.
- Ty masz coś na sumieniu. - Palec wskazujący wycelował w pierś Seby. - Mówisz mi, żebym opuścił Warszawę. Ty mi to mówisz! - podkreśliłem podnosząc głos. - Byłeś w Warszawie. Masz coś na sumieniu i boisz się, że mój pobyt w stolicy może doprowadzić do ujawnienia twojego słodkiego sekreciku. W czym zgrzeszyłeś, Sebastianku? Co takiego ukrywasz?
- Dość tego! - wrzasnął.
- A co? Wyrzucisz mnie z Edenu? Kim w ogóle jesteś, żeby mnie stąd wyrzucać? - zaśmiałem się szyderczo. Ponosiło mnie i to ewidentnie, ale zwisało mi, co sobie może ta biedna duszyczka o mnie pomyśleć.
Seba wstał gwałtownie z sofy. Kipiał ze złości, a jego twarz oblała się purpurą. Zaciskał pięści, gotowy mi przyłożyć w twarz, jak ten koleś w Toro, broniący swojej blond dupy.
- Jestem właścicielem Edenu! - huknął mi w twarz. - To ja - wskazał na siebie - stworzyłem ten lokal! Ja! I mogę cię stąd wyrzucić. Pozbyć się ciebie, niczym śmiecia. Wystarczy jedno pstryknięcie palcem!
Podniósł rękę, ułożył palce, aby móc wykonać charakterystyczny gest. Dłoń zawisła w powietrzu na ułamek sekundy, która dla mnie stawała się wiecznością i ciągnęła się w nieskończoność. Wreszcie powietrze wypełnił ten dźwięk. Zabrzmiał w moich uszach, niczym dzwon.
Eden zniknął. Zapadły niewyobrażalne ciemności, muzyka ucichła, gwar również się ulotnił. I nagle ciszę przerwał głos Seby, głos nieznoszący sprzeciwu:
- Wyjedź z Warszawy!