niedziela, 22 grudnia 2013

Epizod 101.

Dwadzieścia godzin wcześniej.
Sobota, wieczór.
Z dumą spoglądałem na świetnie urządzoną salę. Oprócz świątecznych dodatków w postaci ogromnej choinki, stojącej pod oknem, obsypanej kolorowymi i migającymi światełkami, ręcznie malowanymi bombkami z górskimi motywami, wielkimi łańcuchami, oplatającymi zielone drzewko, na pierwszy plan rzucał się bogato wyposażony stół dla około dwudziestu gości. Rzekomo miało to być spotkanie biznesowe, ale w ostateczności organizatorka tej imprezy określiła je jako spotkanie towarzyskie.
Kieliszki do wina, kieliszki do szampana, kieliszki do wódki, szklanki do napojów, filiżanki na herbatę lub kawę, soki, alkohole różnego rodzaju, słone przekąski w postaci krakersów, paluszków, chipsów i orzeszków, jakieś słodkości na deser. Nie zabrakło również naczyń do ciepłych dań, które już dymiły w metalowych garnkach, gotowe na wjazd na salę.
Jeszcze jeden rzut na wystrój. Kolorowe lampki mrugały wesoło, wijąc się wzdłuż ścian, sufitu oraz kontuaru, niczym węże. Ekipa kelnerów, która miała krążyć wokół biesiadników, ustawiła się obok mnie, przygotowana na pracowity wieczór. Minutę temu dostałem cynka, że goście już się schodzą.
- Denerwujecie się? - zapytałem z uśmiechem.
Rozległ się szmer. Jedni nic sobie nie robili z tej imprezy, bo ja stwierdzili, to przecież praca jak każda inna. Ktoś bąknął, że serce mu zaraz wyskoczy przez gardło. Jakąś dziewczynę, po głosie poznałem, że to Ilona, rozbolał brzuch. Tę to zawsze coś zacznie boleć w najmniej odpowiednim momencie.
- A ty? - zapytał najbliżej stojący mnie kelner o imieniu Szczepan.
- Ja? Jak cholera się stresuję.
Wybuchnęliśmy śmiechem, dokładnie w chwili kiedy drzwi do sali drgnęły, a do środka wlała się masa ludzi. Wśród tłumu wyłowiłem twarz Elizy, organizatorki tej biesiady, która podeszła do mnie i uścisnęła dłoń.
- Wygląda przepięknie - powiedziała z zachwytem. - Nie spodziewałam się takiego rezultatu.
- Cieszę się, że się podoba - odparłem.
Eliza podziękowała i udała się do stołu. Elegancko ubrani goście - panie w długich wieczorowych sukniach, panowie w koszulach i w marynarkach, niektórzy pod krawatem - zajmowali wolne miejsca. Jako że męskie piękno nie było mi obojętne z prostej przyczyny, musiałem przyznać się przed sobą, że można było na czym oko zawiesić. Wodząc wzrokiem od jednej osoby do drugiej, niespodziewanie zatrzymałem się na mężczyźnie w okularach. Wyglądał znajomo. Aż za bardzo znajomo. Te czarne włosy, ten artystyczny nieład na głowie, seksowny i pociągający uśmiech z błyskającymi białymi zębami. To nie mógł być nikt inny, tylko on. Ale co on tutaj robi? Tu, w tej sali, na tym spotkaniu towarzyskim. Kogo, jak kogo, ale jego akurat się nie spodziewałem.
Wiktor usiadł wygodnie przy stole i mimowolnie powiódł wzrokiem po sali. Na ułamek sekundy nasze spojrzenia się przecięły. Poczułem elektryzujący wstrząs, jakby prąd przeszedł przez moje ciało. Przez moment zdawało się, że mnie nie zauważył, ale już po chwili przyciskał mnie swoimi oczami do ściany. Nie ruszałem się. Stałem jak słup i z niedowierzaniem, a jednocześnie z nieodpartym uczuciem szczęścia wpatrywałem się w faceta, który kilka miesięcy temu zawrócił mi totalnie w głowie. Uśmiech zniknął z jego twarzy. Ustąpił miejsca zamyśleniu, być może wspomnieniom. Był na wyciągnięcie ręki, ale nie mogłem nic zrobić. Podejść do niego? Przywitać się? Ale po co? Przecież jest w towarzystwie swoich znajomych. Po co mam mu się naprzykrzać. Ostatnim razem, gdy się widzieliśmy, w sierpniu, na zakopiańskim dworcu autobusowym, nie był sam. Przyjechał ze swoim facetem. Obwieścił mi tę przeradosną wówczas nowinę, która jednak mnie totalnie sponiewierała.
Skinął lekko głową, po czym wrócił do rozmowy z kolegą siedzącym obok. Kolegą? Też wyglądał znajomo. Przyjrzałem się uważniej. No jasne, to nie był żaden kolega, tylko jego facet. Ten sam, z którym Wiktor przyjechał tamtego dnia na dworzec, by przekonać się na własne oczy, że z własnej i nieprzymuszonej woli zawitałem do Zakopanego.
Muszę się ogarnąć. Wystarczy tych niepotrzebnych powrotów do przeszłości. Było minęło. Nie przyszedłem tu po to, by rozpamiętywać wydarzenia sprzed kilku miesięcy. Jestem w pracy, a że jednym z klientów jest "mój niedoszły były" to trudno. Zakopane to małe miasto. I tak trzeba przyznać, że to cud, że przez cztery miesiące nie udało mi przypadkiem natknąć na Wiktora ani jego faceta.
Wśród świątecznych piosenek, które płynęły z głośników, Eliza złożyła swoim przyjaciołom i ich bliskim życzenia, łamiąc się z każdym po kolei opłatkiem. Spotkanie niby opłatkowe, niby towarzyskie już po paru godzinach przerodziło się w prawdziwą bibę. Alkohol lał się strumieniami. Jak chyba na górali przystało, wódka królowała na stole. Dla nas był to czas czujnego odpoczynku. W każdej chwili mogli potrzebować przekąsek, zagryzki, czy dodatkowej flaszki. Wydając odpowiednie dyspozycje kelnerom, by pilnowali wesołej kompanii, wyszedłem z sali. Przeciąłem hol szybkim krokiem i wszedłem do pokoju dla menadżerów. Telefon od kilku dobrych chwili wibrował mi w kieszeni, ale z uwagi na natłok zajęć nie mogłem odebrać. Dopiero teraz w spokoju zadzwoniłem do Karola. Odebrał po dwóch sygnałach.
- No nie mogę się do ciebie dodzwonić - rzekł na powitanie. - Dzwonię i dzwonię, a ty nie odbierasz.
- Wybacz, ale jestem w pracy - odparłem. - Mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam. Wiem, że jest późno.
- Ale, Filip, przecież jeszcze nie śpię. Co się stało?
- Dzwoniłem, bo mam do ciebie pewną sprawę. Dosyć nietypową.
Przygryzłem dolną wargę. Jak mu o tym powiedzieć? Przecież za chwilę mnie zje. Znienawidzi mnie za to, ale nie miałem wyboru. Musiałem wybrnąć jakoś z tej sytuacji.
- O co chodzi?
- Nie o co, ale o kogo - poprawiłem. Przeciągałem rozmowę, by jak najpóźniej poinformować go, co za niespodziankę dla niego przygotowałem.
- To o kogo chodzi? - dopytywał.
- Wiesz... Ostatnio nie mieliśmy ze sobą zbyt dobrego kontaktu, ale jesteś dobrze poinformowany, gdzie obecnie przebywam.
- Tak, w Zakopanem - wtrącił szybko.
- Dokładnie! I tu pracuję. A jak to w górach bywa. To teren typowo narciarski, sportowy. My mamy gości, chętnych na stoki, by pozjeżdżać...
- Filip - Karol wszedł mi w słowo - do czego zmierzasz?
O Boże, westchnąłem w myślach. On mnie zabije. On po prostu mnie zabije. No ale trudno. Przynajmniej będzie to szybka i mam nadzieję bezbolesna śmierć.
- Chcę, żebyś się z kimś spotkał.
- Z kim? - głos Karola nabrał ostrego brzmienia.
- Kiedyś wspominałeś mi, że Michał zajmuje się sprzedażą sportowej odzieży. - Postanowiłem przedstawić sprawę na jednym wydechu. - A skoro do nas przyjeżdżają goście, mamy sporo turystów, to pomyślałem sobie, że skoro go znasz, to mógłbyś mi załatwić jakiś rabat. Spotkasz się z nim...
- Filip! - zagrzmiał Karol.
Natychmiast urwałem swój słowotok. Wkurwił się, to na pewno. I teraz ja mam też przejebane. Co prawda ten rabat na ciuchy sportowe wcale mnie nie interesował. Tak naprawdę chciałem, żeby Karol i Michał się spotkali. Być może wówczas oni się skumają, a Michał da mi spokój i przestanie prześladować.
- Tak? - zapytałem nieśmiało.
- Po pierwsze i najważniejsze nigdy nie wspominałem ci o tym, żeby Michał zajmował się sprzedażą odzieży sportowej. Nic mi o tym nie wiadomo. Pierwsze słyszę taką rewelację.
O cholera! Jasny gwint! To się wygadałem niepotrzebnie. Teraz Karol może zacząć coś podejrzewać. Że niby znam Michała. Muszę z tego wybrnąć.
- Nie wspominałeś o tym?
No tak, jeszcze muszę się bardziej pogrążać, drążąc ten temat.
- Nic mi o tym nie wiadomo. On dopiero skończył studia, ale od wakacji nie wiem co się z nim dzieje. Nie mam z nim kontaktu.
- Aha - bąknąłem pod nosem. Rzeczywiście Karol wspominał o tej drugiej tożsamości Michała. Michała, jako studenta ostatniego roku jakiegoś tam kierunku, cholera wie jakiego. Co teraz? Już wiem! - No przecież, że mi nie wspominałeś, bo jak mogłeś wspominać, skoro z nim nie jesteś. Widziałem to w internecie. I dlatego pomyślałem sobie, że skoro go znasz...
- Zapomnij, Filip! - Karol wszedł w zdanie.
- Ale Karol, możesz to przecież dla mnie zrobić.
- Nie, nie mogę. Nie chcę mieć z nim nic do czynienia.
I wcale się nie dziwię. Nie ty jeden, przeleciało mi przez umysł.
- Ale ja potrzebuję tych ciuchów. To byłaby dla mnie dobra inwestycja. Pensjonat by zarobił więcej.
- Filip, ty pracowałeś w reklamie. Ty rozmawiałeś z klientami. I to ty im załatwiałeś reklamy, więc... sam widzisz. Jesteś w tym dobry. Nie potrzebujesz wysługiwacza.
- Potrzebuję zniżek, a gdybyś z nim pogadał...
- Nie! - Karol uparcie trwał przy swoim zdaniu. Co za wredny uparciuch!
- Obiecaj chociaż, że się zastanowisz. Proszę cię.
- Nie!
- Proszę cię, nie podejmuj pochopnie decyzji. Zastanów się, a ja niedługo się odezwę. Tylko zastanów się na tak, okej? No to pa. Do zdzwonienia.
Rozłączyłem się. Odetchnąłem z ulgą. Mało brakowało, a sypnąłbym się odnośnie znajomości z Michałem. Wiedziałem za dużo. Muszę się bardziej pilnować.
Do drzwi rozległo się pukanie. Odwróciłem się energicznie. W progu stał Wiktor, opierając się o futrynę. Chwiał się na nogach, co oznaczało, że alkohol swobodnie poruszał się po jego organizmie, ale mimo to dzielnie utrzymywał pion, by nie paść przede mną jak długi. A skoro doszedł o własnych siłach, aż tutaj, to znaczy, że nie jest aż tak ubzdryngolony. Trzy odpięte guziki ukazywały masywny tors. Spoglądał na mnie i miażdżył tym swoim obłędnym wzrokiem. Jego oczy pożądliwie patrzyły i pożerały. Tak jak wówczas, gdy po raz pierwszy spotkaliśmy się na Krupówkach. Był tak blisko, a mimo to wciąż nieosiągalny. Do cholery, nie mogę przecież rzucać się na zajętych facetów!
- Cześć - przywitałem się z uśmiechem. Głos zadrżał; bardziej z wrażenia, pomieszanego ze strachem.
- Kiedy szedłem na to spotkanie, nie spodziewałem się, że spotkam na nim ciebie. - Ominął część oficjalną powitania i przeszedł od razu do rzeczy. - Wchodzę, śmieję się, obok mnie Konrad, mój facet... Wśród większości znajomych figuruje jako przyjaciel z dzieciństwa, co by nie było posądzania mnie o pedalstwo. A na sali kto? Ty - wskazał na mnie palcem. - Miałem ułożone życie, wiesz? Takie spokojne, w małym mieście, u stóp ukochanego Giewontu. Z facetem u boku, który za mną szaleje. Po prostu sielanka. Niczego więcej nie chciałem. I nagle zjawiasz się ty, tak niespodziewanie. I tylko w głowie słyszę, jak cały mój świat z hukiem rozpada się na drobne kawałki. Wciąż słyszę ten hałas, rozumiesz?
- Przepraszam.
Choć nie wiedziałem za co przepraszam, to jednak to powiedziałem. Pewnie chciałem mu ulżyć.
- Przepraszasz? Ty przepraszasz? - zapytał zdziwiony, po czym zaniósł się gromkim śmiechem. Gdy przestał, spojrzał na mnie z bólem. - Co tutaj robisz? Co robisz w Zakopanem?
- Pracuję. Zostałem. Osiadłem na stałe.
- Ty? Ty w Zakopanem? Czemu nie wróciłeś do Krakowa?
- Do czego miałem wracać? Przyjechałem specjalnie dla ciebie, a na dworcu dowiaduję się, że wróciłeś do tego tam - wskazałem głową w kierunku sali. - Do swojego byłego.
- On ma na imię Konrad.
- Cieszę się - odparłem.
Wiktor spoglądał w moje oczy. Widziałem w nich błysk i pożądanie. Nie wiem czy to ten alkohol wydobył z niego ukryte emocje, czy tak było naprawdę, ale dostrzegłem w nich pożądanie. On wciąż coś do mnie czuł. Wciąż nie byłem mu obojętny.
- Po co wróciłeś? Nie mogę tego zrozumieć. Wydawało mi się, że już totalnie o tobie zapomniałem.
- A nie zapomniałeś?
Zrobił krok w moją stronę.
- Co noc o tobie śnię, Filip. Nie mogę cię wyrzucić z mojej pamięci. Zawróciłeś mi w głowie. Oszalałem na twoim punkcie. Budzę się przerażony, przy Konradzie i zastanawiam się czy czasami przez sen nie wymawiam twojego imienia. Nie potrafię o tobie zapomnieć. To nie takie proste.
Zatrzymał się. Dzieliło nas zaledwie dwadzieścia centymetrów. Wyciągnął dłoń, która zawisła w bezruchu w powietrzu. Czułem jego oddech na sobie. W tym momencie miałem ochotę zedrzeć z niego koszulę. Boże, jak ja za nim tęskniłem. To naprawdę cud, że w tak małym mieście, jakim jest Zakopane, nie udało nam się do tej pory spotkać.
Ciepła dłoń spoczęła na szyi. Miękkie opuszki palców przejechały po policzku. Zadrżałem. Zbliżył się jeszcze bardziej. Musnął nosem mój nos, potem wargi. Położyłem dłonie na jego torsie i zacisnąłem na koszuli, gotowy szarpnąć z całych sił i zedrzeć z niego ten ciuch. Delikatnie pocałował.
- Tęskniłem za tobą - wyszeptałem.
- Ja też tęskniłem.
Nasze wargi zwarły się w namiętnym pocałunku. Język Wiktora wsunął się z impetem przez zęby do gardła i błądził po omacku po podniebieniu. Jęknąłem, czując niesamowitą radość.
- Nie.
Wiktor oderwał się ustami ode mnie, choć nadal trzymał moją twarz swoich dłoniach.
- Co się stało?
- Nie - wyszeptał ponownie, odzyskując oddech. - Nie możemy tak. Ja jestem z Konradem. Mam obowiązki. - Zrobił dwa kroki do tyłu. Uniósł ręce w geście poddania się. - Proszę cię, wróć do Krakowa. Tak będzie lepiej. Dla ciebie... Dla mnie. Przepraszam.
Chwiejnym krokiem opuścił pokój. Chciałem za nim zawołać. Chciałem go zatrzymać, ale zrezygnowałem. Co to było w ogóle? Przed chwilą się całowaliśmy, dotykaliśmy się, byliśmy tak blisko siebie. Znowu czułem nabuzowany hormonami, gotowy na dokonywanie wzniosłych czynów. Ale nie! My nie możemy być razem. Nie możemy być razem, bo co? Bo Wiktor jest z Konradem, a tak naprawdę ma chcicę na mnie? Boże, jaki popierdolony jest ten świat!
Ogarnąłem się i ruszyłem w stronę sali. Kiedy od szklanych drzwi wejściowych do restauracji dzieliło mnie zaledwie kilka kroków, z sali wyszła Eliza. Uśmiechnięta od ucha do ucha.
- Tu jesteś - zwróciła się do mnie. - Szukałam cię. Muszę przyznać, że jestem pod bardzo dobrym wrażeniem całej organizacji tej imprezy i wystroju. Wszystko jest pyszne.
- Schlebia mi to - wymusiłem na twarzy uśmiech. Przez przeszklone drzwi dojrzałem Wiktora. Siedział obok swojego i nad czymś zawzięcie dyskutował.
- Wiktor wiele mi o tobie opowiadał - Eliza odezwała się niespodziewanie.
Zamurowało mnie. Popatrzyłem na nią. Utkwiła wzrok w biesiadnikach, którzy stawali do walki z kolejną butelką wódki. Nie wiedziałem co powiedzieć. Słowa ugrzęzły w gardle.
- Kiedy cię poznałam i przedstawiłeś się, jako Filip, nie przypuszczałam, że to ten Filip, dla którego Wiktor totalnie oszalał. On jest w tobie zakochany. Cholernie zakochany.
- Ale jest z... - wskazałem ręką w stronę chłopaków.
- Jest z Konradem. I Konrad tak łatwo z niego nie zrezygnuje. Nie odda ci Wiktora bez walki. Wiesz... - klepnęła mnie w ramię. - Współczuję ci. Nie chciałabym być w twojej skórze i przez to przechodzić. Masz przejebane.
Eliza wróciła na salę. Przejebane? No super. Takich słów pocieszenia właśnie potrzebowałem teraz. Żeby mi współczuć i pogratulować przejebanej sytuacji. Wziąłem głęboki wdech. Już dość dzisiaj namieszałem z Wiktorem. Być może nie powinno było dojść do tego pocałunku, ale cóż, stało się. Nieważne. Czekają mnie teraz obowiązki. Praca.
Do pensjonatu wróciłem bladym świtem. Goście rozeszli się parę minut po trzeciej. Sprzątanie sali, mycie naczyń, by wszystko błyszczało, jak przed rozpoczęciem imprezy trwało do szóstej, stąd taki późny albo wczesny powrót. Padłem do łóżka i zasnąłem.
Obudziłem się wieczorem, kiedy już mrok spowijał zakopiańską ziemię. Giewont groźnie majaczył w oddali. Przypomniałem sobie Wiktora. Tak, siedział w głowie od wczoraj. Ale nie łatwo było się go pozbyć. Podobno na wszystko potrzeba czasu, zwłaszcza na niespełnioną miłość. Wyleczyć się z niej to trudna sztuka, ale możliwa. Jasne, pomyślałem w duchu. Tyle czasu minęło odkąd widziałem ostatni raz Wiktora, a wczoraj gdy tylko go zobaczyłem, zachowałem się jak dzieciak i dałem się ponieść chwilowej głupocie.
W salonie zjadłem odgrzany przez Anielę obiad. Siedząc przy kominku i patrząc w telewizor, wciąż pozwalałem swoim myślom błądzić gdzieś w stratosferze, zamiast przywołać je do porządku. Aniela dosiadła się do stolika z kubkiem kawy i zaczęła opowiadać ile to gości się dzisiaj zjechało, a na święta to już zapowiada się oblężenie.
- A ty kiedy wybierasz się do domu? - Aniela zadała pytanie z charakterystycznym góralskim zaśpiewem.
- Ja? - zapytałem zaskoczony. - Skoro mammy tylu gości, to raczej spędzę święta z wami.
- A nie wybierasz się do domu? Do rodziny? Może oni chcą cię mieć przy sobie.
- Przecież ja duży chłopak jestem - zaśmiałem się. - Trzydziestoletni facet.
- To nieważne ile masz lat, ale ważne, by z bliskimi spędzić święta. My sobie tu poradzimy. Wieczerzę postną przygotujemy, damy gościom zjeść i pójdą sobie w góry. Kiedy byłeś ostatnio u rodziny?
Zamyśliłem się na chwilę. Miałem być w wakacje, ale ostatecznie nie pojechałem. Wcześniej po wypadku, ale też nie dotarłem. Ciągle coś mi wypadało i nie mogłem się zebrać na wyjazd, choć do rodzinnej miejscowości nie jest tak daleko od Krakowa.
- Nie pamiętam, ale chyba ponad pół roku temu.
- No to tyś wyrodny syn! - zawołała Aniela. - Pakujesz się jutro i jedziesz do domu.
- A pensjonat? - zapytałem z troską.
- Damy sobie radę, Filip. A ty odpocznij, boś się ostatnimi czasy napracował.
Zgodziłem się. Może i wyjazd dobrze mi zrobi. Powrót do rodzinnych korzeni trochę mnie wzmocni, nabiorę sił i dystansu do spraw i tego całego życia. Spojrzę na to wszystko z boku i przestanę sobie je komplikować. Przynajmniej wstąpiła we mnie taka nadzieja, że wyjazd z Zakopanego mi pomoże.
Następnego dnia spakowałem najpotrzebniejsze rzeczy do torby podróżnej. Zabrałem ze sobą laptopa; a nuż zdarzy mi się popracować w domu, kto wie? Aniela odwiozła mnie na dworzec. Z nieba wolno spadały płatki śniegu, które przy zetknięciu z gorącą skórą szybko zamieniały się w kropelki wody.
- Chyba będziecie mieć białe święta - zauważyłem. - Tego wam zazdroszczę.
- A może u ciebie też spadnie śnieg. Tego nie wiesz, Filipku.
Uściskała mocno, życząc wesołych świąt.
Próbowałem jeszcze przekonać Anielę, że mój pobyt w Zakopanem może jej się opłacić, ale zaśmiała się głośno, po czym wepchnęła na siłę do autobusu. Odczekała, aż drzwi się zamkną, a potem pomachała na pożegnanie. Pożegnałem Anielę z uśmiechem. Co za fajna, ciepła z niej kobieta. Optymistyczna, zawsze uśmiechnięta i cierpliwa.
Autobus wyjechał z dworca. Zerknąłem w niebo. Widziałem tylko drobny puch, który z wolna opadał na zakopiańskie ulice i utulał zimową kołdrą. Założyłem słuchawki od mp4 i wsłuchałem się w świąteczną piosenkę Varius Manx "Hej ludzie idą święta." Dopiero wtedy dotarło do mnie, że wyjazd do domu to tak naprawdę dobry pomysł. Przyda mi się taka odskocznia od pracy, od codzienności. Jest ku temu powód. Przecież są święta.
Kilka godzin później moja noga dotknęła krakowskiej ziemi. Ponownie, jak za starych dobrych czasów. Jak przed czterema miesiącami. Po peronach kręcili się podróżni z wielkimi walizkami. Przy stanowiskach tłoczyły się kilkudziesięcioosobowe grupy ludzi. Każdy chciał wejść pierwszy do autobusu. Całe szczęście, mój autobus nie przewidywał takiego nalotu podróżnych.
Zarzuciłem torbę na ramię i klucząc przez Galerię Krakowską, a przy tym doskonaląc się w slalomie między klientami tego molochu, wyszedłem na płytę główną przed dworcem kolejowym. Mini kiermasz świąteczny kusił turystów małopolskimi przysmakami. Z drewnianych bud unosił się zapach grillowanej kiełbasy, boczku i oscypka. Skręciłem w lewo i podszedłem do bandy, otaczającej lodowisko. Potrzebowałem nacieszyć oczy miejskim życiem ludzi. Tam w Zakopanem, mieszkańcy skupiali się na pracy. Tu, w Krakowie praca była na pierwszym miejscu, ale po godzinach ludzie chcieli odpocząć i zażyć odrobinę rozrywki. Płozy łyżew skrzypiały o skruszony lód. Amatorzy, którzy pierwszy raz założyli łyżwy poruszali się niezdarnie, stawiając niepewnie kroki. Ich krzyki i piski mieszały się z kolędami i piosenkami świątecznymi, płynącymi z wielkich głośników, rozstawionych dookoła placu.


Po twarzy przemknął uśmiech, który szybko zniknął w kącikach ust. Mimo to poczułem się jakoś raźniej. Dużo lepiej. Prawie, jak... Jak w domu. Zrobiłem głęboki wdech. Od razu wyczułem unoszący się w powietrzu zapach spalin. Typowe dla stolicy Małopolski, pomyślałem z rozbawieniem.
- Witaj... mój Krakowie - rzekłem z udawanym grymasem na twarzy.

B l o g i   g e j ó w

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz