poniedziałek, 30 września 2013

Epizod 69.

Warszawa.
Pociąg interREGIO wjechał na peron. Ludzie w przedziale zebrali się już przy wyjściu z przedziału i tłoczyli się razem z innymi w korytarzu. A ja wciąż siedziałem i myślałem. Tak jak rozkminiałem moją podróż do stolicy przez ostatnie trzy godziny. Nic nie uległo zmianie, wciąż tkwiłem w tym dziwnym zawieszeniu. Zastanawiałem się, czy na pewno podjąłem właściwą decyzję, decydując się na wyjazd do Warszawy? Szczerze, po co mi on?
Lokomotywa zwolniła pęd i zaczęła hamować. Z okna przedziału, w którym miałem miejsce widziałem tłum ludzi, przechadzających się po peronie.
Uciekłem. Tak, to była ucieczka z Krakowa. Po ostatnich niepowodzeniach, potyczkach i problemach, które mnie spotkały, zdecydowałem się na ucieczkę. Jak najdalej. Może Warszawa nie leży zbyt daleko od Krakowa, ale nadarzała się okazja. Prezes Robert Such obiecał pomoc w odegraniu się na Kamilu, który niesłusznie oskarżył mnie o pobicie i domniemany gwałt. Dzięki jego szalonemu pomysłowi miałem zostać oczyszczony z zarzutów i przywrócony do łask. Musiałem tylko wyrazić chęć współpracy. Trochę minęło nim podjąłem decyzję o wyjeździe. Nie chciałem wracać do wydarzeń, które rzekomo zaszły w Zakopanem podczas feralnego szkolenia. Jednak po przejściach, po zawiłych przygodach z Wiktorem, Damianem i Pawłem, po wylocie z pracy, nie miałem już nic do stracenia. Zadzwoniłem więc do prezesa z Warszawy i powiedziałem, że przyjeżdżam. Zaoferował nocleg u niego w mieszkaniu. Trochę to dziwne mi się wydało, ale przystałem na jego propozycję. Nie stać mnie na drogi hotel, a tak naprawdę nie wiedziałem nawet ile dni spędzę w stolicy. Do Krakowa nie spieszyło mi się z powrotem. Nie miałem do czego ani do kogo wracać.
Po łóżkowym incydencie z Pawłem nie odbierałem telefonów od nikogo. Dzwonił. Próbował się skontaktować, ale w obawie o swoją szczękę i chroniąc błonę bębenkową przed potokiem słów, nie odebrałem ani jednego połączenia. A dzwonił przez trzy dni z rzędu po kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt razy dziennie. Wtedy podjąłem szybką decyzję o wyjeździe do Warszawy. Stąd kolejny weekend spędzałem w stolicy.
Koła z piskiem zatrzymały skład przy peronie. Ludzie ruszyli do wyjścia. Co ja tu robię?, wciąż przewijała mi się po głowie niespokojna myśl. Czy na pewno tego chcę? Znowu mieszać. Ale z drugiej strony pomysł prezesa może wypalić, a moje imię zostanie oczyszczone. Nikt nie będzie na mnie patrzył, jak na zboczeńca. Maruś będzie musiał mnie z powrotem przyjąć do agencji. Ale czy warto wracać pod ten sam dach, gdzie najadłem się tyle wstydu przez jednego idiotę? A może warto pomyśleć o zmianie miejsca zamieszkania. Warszawa? Więcej możliwości, więcej prywatności i anonimowości. Czemu nie?
Chwyciłem walizkę i ruszyłem za średnio przystojnym chłopakiem, który siedział ze mną w przedziale i całą podróż grał w Angry Birds na tablecie. Nic szczególnego, ale w jego oczach można było dostrzec błysk i fascynację grą. Zerkał dyskretnie w moją stronę, jakby starał się nawiązywać kontakt wzrokowy. Mnie jednak nie w smak było nawiązywanie przygodnych znajomości, na trzy godziny. Wolałem oddać się kontemplacji nad tym, czy słusznie zrobiłem wyjeżdżając do Warszawy. Słusznie? Nadal nie byłem pewien.
Na peronie dostrzegłem łysą pałę prezesa Sucha. Aż zamarłem z wrażenia, kiedy go zobaczyłem. Do tej pory zawsze widziałem go ubranego w elegancki garnitur najlepszej marki, wyprasowane spodnie, świetnie dopasowaną koszulę i krawat, z miażdżącym zapachem wody toaletowej. Idealny dress code. W końcu to prezes na całą Polskę. Dziś jednak, w sobotnie południe przyszło mi patrzeć na człowieka, który ani trochę nie przypominał tamtego człowieka. Modne tenisówki, stopki, krótkie spodenki zaledwie zasłaniające owłosione uda, nieco wyżej koszulka z krótkim rękawem podkreślająca mięśnie i odsłaniająca tribala na lewym ramieniu. A tatuaże mnie podniecały! I ten nie pozostał mi obojętny, bo od razu poczułem, jak kutas twardnieje mi w spodniach. O Dżizus!, pomyślałem z przejęciem. Oto mam mieszkać z prezesem agencji reklamowej pod jednym dachem, który na dodatek ma seksowny tatuaż. Nie na takie gratisy się pisałem. Owszem, przemknęło mi przez myśl, że skoro będę w Warszawie, to mogę zabawić się w Toro. To miał być ten gratisik, ale nie Robert Such. I czemu on ma tatuaż? O Dżizas!
- Cześć - podszedł do mnie z uśmiechem. - Pozwól, że ci pomogę. - Wziął ode mnie walizkę i postawił na peronie. Zamiast się ruszyć stałem w wejściu do wagonu i patrzyłem na jego proporcjonalnie zbudowaną i ukształtowaną sylwetkę. Rusz się, do kurwy nędzy!, krzyknąłem do siebie w myślach.
- Coś się stało? - zapytał speszony. - Idziesz?
On zwraca się do mnie per "ty". To w takim razie, jak ja mam się zwracać?
- Tak - odparłem.
Podążyłem za nim. O Boże!, jęknąłem w duchu. Pewnie zauważył, że się na niego lampię. I od razu będzie wiedział, że jestem gejem. A na dodatek skończonym pedałem, którego przygarnął pod swój dach na parę dni.
- Jak ci minęła podróż? - zapytał, kiedy stojąc na ruchomych schodach wjeżdżaliśmy na poziom wyżej. Znów zwrócił się do mnie per "ty". Ale dziwna sytuacja.
- Dobrze - powiedziałem prawdę. - Trochę się dłużyła, ale do wytrzymania. Mam nadzieję - i tu chciałem zaskoczyć prezesa Sucha zwróceniem się do niego oficjalnie - że nie zburzyłem panu weekendowych planów, panie prezesie.
- Mów mi Robert.
Że co? Czyli jednak chciał zamienić oficjalne zwroty na te w przyjacielskim tonie.
- Ale pan jest moim szefem - zaoponowałem szybko.
- Raczej byłem - zaśmiał się bez żadnej złośliwości. Bardziej wyglądało to na sympatyczny odruch i zniesienie tej ciężkiej bariery dzielącej szefa od podwładnego. - Przecież już nie pracujesz w agencji.
- W sumie to prawda.
- Czyli masz się do mnie zwracać po imieniu. Jestem Robert.
- Miło mi. Filip.
Znieśliśmy oficjalne zwroty. Bariery, jakby pękły, choć nadal czułem się trochę dziwnie.
Robert prowadził mnie w stronę wyjścia z miasta. Podobno gdzieś tam na powierzchni stał jego służbowy citroen C5.
- Mam nadzieję, że mój plan przypadł ci do gustu. To chyba dobry pomysł.
- Powinien wypalić - potwierdziłem.
Warszawa przywitała mnie żarem lejącym się z nieba, piekielnym słońcem, które królowało nad miastem i niewyobrażalną spiekotą. Zapowiadało się na burzę, bo już na horyzoncie pojawiły się burzowe chmury. Mimo to wszędzie było pełno ludzi. Całe ich mnóstwo śpieszyło we wszystkich kierunkach. Gdzie? Po prostu przed siebie. Kiedy tak się rozglądałem, kiedy moje oczy błądziły wokół, kiedy próbowałem skupić wzrok na czymś stabilnym, moim oczom ukazał się wieżowiec. Słynny hotel Marriott. Wspinał się pionowo w górę, prosto do nieba.
- Wow! - Zdjąłem okulary przeciwsłoneczne i spojrzałem na piętrzący się przede mną budynek. Niepokonany. Wspaniały. - Wow!
- To tylko Marriott - zaśmiał się Robert. - Wsiadaj.
Wskazał na citroena, stojącego na poboczu. Wsiadłem i utonąłem w skórzanym fotelu. Temperatura była tutaj o wiele niższa. Klima działała. Nim odjechaliśmy wciąż patrzyłem na ten wieżowiec. Co było w nim takiego szczególnego, oprócz kupy żelastwa, szkła i jakichś tam dodatków? Nie wiem. Ale mnie fascynował i dosłownie nic nie mogłem na to poradzić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz