poniedziałek, 17 czerwca 2013

Epizod 23.

Smok zagwizdał, a zaraz potem buchnął ogniem w niebo. Powietrze wokół niego zadrżało - efekt gorącego beknięcia. Stał dumnie na skale z rozwartą paszczą skierowaną groźnie ku sunącym leniwie obłokom. Pozbawiony skrzydeł raczej nie mógł się wznieść zbyt wysoko. Nie mógł również wykonać ruszyć się z miejsca. Przytwierdzony do głazu na wieczność, bez możliwości ułaskawienia. Gdyby teraz zjawił się Dratewka, chłopczyk z polskiej wsi, nie musiałby silić się na podstęp z owieczką.
Rozmyślając o chłopaczynie ze wsi, bohaterze krakowskiej legendy, oparłem się o skałę, na której dumnie prężyła się bestia. Już niegroźna, raczej jej marna imitacja, ze starości pogwizdująca zanim pierdnie ogniem w niebo. Patrzyłem na przechodzących turystów. Dzieciaki kwiczały z radości, pstrykając sobie fotki, pokazując palcami dragona. Wywoływał u nich zachwyt. Ta wszędobylska stonka rozpleniła się wokół Smoczej Jamy, niczym jakaś zaraza. Rany, pomyślałem zdziwiony, czy ja też tak szalałem, kiedy zobaczyłem go pod Wawelem, będąc tutaj pierwszy raz w życiu? Za cholerę nie potrafiłem sobie przypomnieć. Jedna z pań nauczycielek, próbując przekrzyczeć grupę bachorów z innej grupy, opowiadała znaną mi z dzieciństwa legendę. Znowu usłyszałem to imię - Dratewka. Jezu, jak można było dziecko nazwać Dratewką? Ludzie we wsi musieli mieć z niego polew.
Ktoś pociągnął mnie za spodnie. Mały szkrab stał i patrzył na mnie wielkimi, jak pięciozłotówki oczami. Wskazał palcem nieśmiało na smoka. Zerknąłem na potwora. Myślałem, że się ruszył, czy coś, i dlatego wywołał taki szok u dzieciaka. Wiedziałem tylko, że lada moment może zagwizdać.
- Nie ucieknie, spokojnie - palnąłem bez przekonania. Nie wiedziałem przecież czego może on chcieć, ale pasowało coś powiedzieć. - I nie jest groźny.
- Podsadź mnie - wskazał palcem.
Jeszcze czego! Ledwo ja mogłem się tam wspiąć. Ja - młody, pełen wigoru trzydziestoletni facet. A tu mam dzieciaka podnosić.
- Zapomnij, koleżko. Poproś rodziców.
- Ale ja chcę go dotknąć! - rzekł mały uparciuch.
- Ale go nie dotkniesz - odparowałem.
Zacisnął usta ze złości. Ściągnął brwi. No jeszcze brakuje tego, że zacznie mi tutaj beczeć na całe gardło. Ktoś pomyśli, że sprałem bachora. Wezmą mnie za ojca, który twardą ręką wychowuje dziecko. Co to, to nie!, pomyślałem.
- Smaruj do rodziców - dodałem.
- A wiesz, że on latał? - wskazał palcem na metalową imitację baśniowego stwora.
- Jasne. Z tym kamieniem i bez skrzydeł. Zasuwał tak po niebie, jak rakieta.
- Mama mówi, że on latał - tupnął ze złości pulchną nogą. - A mama wie lepiej od ciebie.
- Nie może być inaczej.
- Gerwazy! - krzyknęła jakaś kobieta. Obok mnie natychmiast zmaterializowała się jego mama. Chwyciła go za rękę. - Ile razy ci mówiłam, żebyś się nie oddalał. Przepraszam pana bardzo za Gerwazego. Mam nadzieję, że nie był natrętny.
Spojrzałem z góry na... Gerwazego. Gerwazego, kurde! Ja pitolę, matka musi być szaloną polonistką, mającą fioła na punkcie "Pana Tadeusza". Pewnie każdego ranka, zamiast pacierza odmawia inwokację. Machnąłem ręką, z trudem powstrzymując się przed parsknięciem. Na całe szczęście szybko się oddalili. Kurdupel jeszcze krzyczał, że mu bajki opowiadałem o smoku, czy coś w tym stylu.
- Cześć. Sorki za spóźnienie.
Z lewej strony przystanęła młoda, zgrabna laska. Bez skrępowania zmierzyłem ją z dołu do góry. Kilkucentymetrowe szpilki wbijały się w rozgrzany asfalt - to cud, że jeszcze buta nie zgubiła - długie, zgrabne nogi kończące się zwiewną letnią sukienką, sięgającą do połowy ud. Silniejszy powiew wiatru i stringi na wierzchu, przemknęło mi przez myśl. Ramiona odsłonięte, duży dekolt, ukazujący świeżą opaleniznę. A do tego długie, kasztanowe włosy, lekko pofalowane, pozostawione w artystycznym nieładzie. Do tego mała torebeczka, zapewne mieszcząca w sobie wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy. Oto Gosia, obecnie narzeczona Pawła, za cztery tygodnie jego przyszła żona.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz