wtorek, 24 grudnia 2013

Epizod 103. Odcinek specjalny.

FILIP
Pierwsze promienie słoneczne padły prosto na moją twarz. Odczułem przyjemne ciepło, które wybudziło mnie z głębokiego snu. Odwróciłem głowę na bok, ale już nie spałem. Do rodzinnego domu przyjechałem w środku nocy, nieco zafrasowany, lekko przybity, mając w pamięci uśmiechniętą buźkę Mikołaja. Mój stan dał się od razu zauważyć, ale zrzuciłem winę na męczącą podróż. Jakoś uszło uwadze. Nim poszedłem spać umieściłem pod choinką kilka upominków.
Wierciłem się w łóżku, próbując jeszcze przywołać sen. Było tak wcześnie, a ja już nie spałem. Po kilkunastu minutach męczenia się i wiercenia z boku na bok, podjąłem decyzję o wstaniu. Podszedłem do okna, przez które wdzierały się promienie porannego słońca. Wielka kula jarzyła się oślepiającym blaskiem i odbijała od zalegającego śniegu. Tu, w tych "niby" górach, święta zapowiadały się białe. Trochę śniegu, błękitne niebo, przystrojone domy. Idealny nastrój na ten czas.
Myślami wróciłem do przeszłości.
Miałem jakieś czternaście lat, może mniej. W każdym razie były to lata dziewięćdziesiąte. Zima wówczas zaczynała się już pod koniec października, a śnieg zalegał na polach i łąkach aż do końca marca. Ale święta Bożego Narodzenia i Wigilia, miały wówczas swój niezapomniany urok. Towarzyszyła im magia, spokój, aura tajemniczości i ciekawości, pomieszana z euforią radości. Pomimo kłótni, które się zdarzały się między mną a moją starszą siostrą, do stołu wigilijnego zasiadaliśmy już pogodzeni. Za to za oknem... To były widoki. Śnieg tworzył w wielu miejscach prawie metrowe zaspy, mróz ściskał mocno i malował na szybach kwieciste wzory. Z trudnością dawało się wypatrzeć pierwszą gwiazdkę. Jeśli się udawało, zasiadaliśmy wówczas do kolacji, ale zazwyczaj niebo pokrywały pierzaste chmury, z których padały wielkie płatki białego puchu.
Z rozmyślań wyrwał mnie odgłos małych stóp, które wspinały się po schodach na drugie piętro. Podbiegło do drzwi i bez pukania pchnęło je do środka. Ustąpiły, a w progu stanął mój pięcioletni siostrzeniec, Miruś.
- Wujek! - zawołał, kiedy dostrzegł mnie pod oknem.
Nim się zorientowałem już miałem go w ramionach. Już trajkotał o przedszkolu, o zajęciach, o zadaniach domowych, o prezentach, o Mikołaju, o choince. Totalny mix, jak to u dziecka. Nie wdawałem się z nim w dyskusje, bo i tak by mnie przegadał. O prezentach wiedział najwięcej, ale chyba nie dotarło do niego jeszcze, że pod choinką w salonie coś na niego czeka. Wspomniałem mu o tym, że wieczorem będzie mógł sobie otworzyć pudełko. To wystarczyło, by jego ciekawość wzięła nad nim górę. Zostawił mnie i popędził ile sił do salonu, by obejrzeć zapakowany prezent.
Przedpołudnie i popołudnie spędziłem z rodziną na przygotowaniach do wigilii. Ostatnie potrawy zostały odstawione na bok, gdzie spokojnie czekały na konsumpcję. Mały zajął się zabawkami i kreskówkami, więc nie przeszkadzał w kuchni. Ojciec usadowił się na kanapie i zanurzył nos w gazecie, a mama z siostrą przygotowywały stół. Szwagier kręcił się bez celu po domu, a ja udałem się do swojego pokoju.
Chyba przysnąłem na moment, bo kiedy się ocknąłem, zdawało mi się, że słyszę dzwonek do drzwi. W pokoju panował półmrok. Zmierzchało. Nad wschodnim horyzontem zamrugały wesoło blade punkciki. Wystarczyło się wpatrzyć.
Nasłuchiwałem. Na dole zapanowało ożywienie. Ktoś jednak raczył nas odwiedzić w wigilijny wieczór. Nie wiedziałem czy to dobry, czy zły znak, ale coś jednak mnie zaniepokoiło w tym zamieszaniu. Ruszyłem na dół. Gdzieś na pierwszym piętrze usłyszałem, jak Basia, moja siostra woła mnie po imieniu. Niepewnie wkroczyłem do salonu. Przy choince bawił się Mirek, a obcy chłopak, stojący do mnie tyłem, właśnie zdjął szal i rozpinał płaszcz. Mama o czymś z nim zawzięcie dyskutowała, śmiejąc się i żartując. Z obcym człowiekiem taka komitywa? Coś mi tu nie pasowało.
- On do ciebie. - Obok mnie zmaterializowała się Basia. - To twój kolega. Podobno się znacie - wyszeptała z uśmiechem. - A nawiasem mówiąc... masz bardzo przystojnych kolegów.
- O jesteś! - Mama uśmiechnęła się do mnie. - Masz gościa. Czemu nie powiedziałeś, że cię odwiedzi kolega z akademika z czasów studenckich?
Kolega z akademika? Zmarszczyłem czoło.
- Bo nie wiedziałem? - próbowałem zgadnąć.
- Jasne - mama poklepała mnie po ramieniu. - Idę przygotować pokój.
- Ale...
- Cześć Filip!
Mężczyzna stanął twarzą w twarz przede mną. Nie, to jakiś sen. To naprawdę kiepski sen. Głupi żart mojej podświadomości! Zaraz się obudzę, a jego tutaj nie będzie. Zniknie z mojego domu. Zamknąłem oczy.
- O Boże! - wyszeptałem z przerażeniem. - Ja chyba śnię.
- Nie śnisz, Filip. To naprawdę ja, Michał. Wiem, że to może być dla ciebie zaskoczenie, mój przyjazd tutaj, ale tak wyszło. Przypadek po prostu.
Przetarłem oczy ze zdumienia i spojrzałem na niego. Kpiący uśmieszek kipiał na jego ustach. Fagas dobrze się bawił moim zażenowaniem i roztargnieniem. Wiedział, jak uderzyć i gdzie uderzyć, by mnie wybić z pionu, by wprowadzić zamieszanie. I cholera udało mu się to. Zrealizował swój niecny plan. Chciał, żebym nie czuł się pewnie, żebym wiedział, że jest tuż za mną, śledzi każdy mój krok i może w każdej chwili spełnić swoją groźbę ujawnienia naszego sekretu. Mojego sekretu, który mu w zaufaniu powierzyłem. Jaki ja byłem wtedy głupi.
Zerknąłem na Mirka. Jakoś niespecjalnie interesował się nowym gościem. I dobrze, przynajmniej mogłem spokojnie zamienić choć parę słów z Michałem, nim zdecyduje się wyjawić mojej rodzinie tajemnicę.
- Przypadek. Czyżby? - Patrzyłem prosto w jego oczy. - Naprawdę przypadek?
- Jasne. - Michał wzruszył ramionami, ale z twarzy nie znikał ten zaczepny uśmiech. - Byłem w pobliżu i nie zdążyłem na autobus do domu. Pomyślałem, że wpadnę do ciebie na święta, ty mnie przygarniesz pod swój dach ze względu na starą, dobrą przyjaźń. Zadzwoniłem do ciebie, pogadaliśmy, zaprosiłeś mnie, bo co się mam wałęsać po mieście i to jeszcze w wigilię, więc oto jestem; wedle zaproszenia.
- Ładnie to sobie wszystko wymyśliłeś.
- Prawda? Mnie też się spodobał ten pomysł.
Podszedł i oddał mi swój płaszcz. Popatrzył głęboko w oczy. Dostrzegł, że się go obawiam, bo obdarzył mnie zatroskanym spojrzeniem.
- Nic się nie martw, Filip, wszystko będzie dobrze - rzekł prawie szeptem. - Jeśli tylko będziesz trzymał się zasad naszej zabawy. Inaczej... Cóż. Dla twoich rodziców niezaprzeczalnym szokiem, z którego ciężko byłoby się im pozbierać, byłby fakt, że jesteś odrobinę inny, prawda? - A głośniej dodał: - Podobno za chwilę kolacja. Jestem strasznie głodny. Gdzie jest łazienka?
Ominął mnie i zniknął w korytarzu. Kurde mać, co za perfidny koleś! Stałem oniemiały i nie wiedziałem co robić dalej. Musiałem trzymać go, jak najdalej od rodziców. Moją kartą przetargową do jego milczenia mogła być wiadomość, że rozmawiałem z Karolem i ma się zastanowić nad skontaktowaniem się z Michałem. Ale czy to wystarczy Michałowi? To cwana bestia i byle czym się nie zadowoli.
Wróciłem do pokoju. W pośpiechu wysłałem ostatnie esemesowe życzenia do znajomych. Za chwilę czekała mnie wigilijna kolacja. Miałem zasiąść do stołu razem z rodziną i z obcym facetem, Michałem. Basia cieszyła się, że wreszcie pusty talerz nie będzie tak naprawdę pusty, bo będzie jadł z niego niespodziewany gość. Niespodziewany i niezapowiedziany ściślej rzecz ujmując.
W liście kontaktów dostrzegłem Wiktora. Chciałem wysłać do niego życzenia, żeby wiedział, że o nim pamiętam w ten magiczny wieczór. Ale na pewno nie jest sam. O tej porze pewnie siedzi już z Konradem przy stole, łamią się opłatkiem i jedzą wigilijną kolację. Śmieją się i cieszą własnym szczęściem. Nie, nie będę wysyłał. Po co psuć taką rodzinną i szczęśliwą sielankę. Niech im się wiedzie. Po policzku spłynęła łza.
- Wesołych świąt, Wiktor - szepnąłem wzruszony.
Wyłączyłem smartfona. Zgasł szybko. Są święta, czas dla najbliższych, więc telefon idzie w odstawkę.
Zszedłem do przystrojonego salonu. Odciągnąłem na bok Michała.
- Rozmawiałem z Karolem.
- No, jakiś  progres jest - zauważył z uśmiechem. - I co?
- Powiedział, że się zastanowi nad spotkaniem, ale postaram się go jeszcze przycisnąć bardziej. Będę z tobą w kontakcie. A teraz udawaj, że jest wszystko cacy.
Kolacja wigilijna upłynęła w radosnej atmosferze. Postne potrawy smakowały wprost wybornie. Michał zachwalał je z zadowoleniem. Rozwodził się nad ich delikatnością, walorami, doborem przypraw. Używał takich epitetów, że niejeden kucharz, by chciał usłyszeć taką pochwałę od szefa kuchni. A ile było w tym szczerości? Tylko Michał to wie.
Wieczór spędziliśmy przy choince. Mirek szalał z radości, rozpakowując prezenty, zdzierając papier i wyłuskując z pudełek zabawki. Nie interesował się sprawami dorosłych. Siedzieliśmy na kanapie i fotelach, popijając grzane wino, przyrządzone według receptury mojego szwagra. Na lekkim rauszu, ale naprawdę na bardzo minimalnym przed północą udaliśmy się na pasterkę. Michał, jako że niechętnie chodził do kościoła, tym razem musiał dostosować się do reguł, które panowały w moim rodzinnym domu. Wynudził się cholernie. Błądził wzrokiem po sklepieniu, po obrazach, szukając jakiegoś interesującego punktu zaczepienia. Żadne jednak malowidło ani figura świętego nie przykuła na dłużej jego uwagi, dlatego odetchnął z ulgą, kiedy opuścił świątecznie przystrojony kościół, pachnący świeżym świerkiem i obsypany niebywałą ilością kolorowych światełek. Po powrocie padł, jak długi do łóżka i zasnął w parę minut, mamrocząc coś pod nosem.
- Byłby z ciebie fajny facet - rzekłem do niego. - Szkoda tylko, że jesteś takim łajdakiem.
Zamknąłem drzwi i udałem się do swojego pokoju. Stanąłem jeszcze przy oknie. Księżyc świecił intensywnym blaskiem, odbijając się w kryształkach ubitego śniegu. Nad wsią ukrytą między górami panowanie objęła cicha noc. Z tym błogim spokojem zanurzyłem się w pościeli, przytulając głowę do miękkiej poduszki. Niepostrzeżenie przez moje myśli przemknął Wiktor. A może... A może tylko mi się wydawało...

WIKTOR
Dwudziesty czwarty grudnia przywitał Zakopane słoneczną pogodą. Nigdzie się nie wybierałem. Zakupy zostały wcześniej zrobione. A mimo to tyle jeszcze rzeczy było do przygotowania. Sama wieczerza wigilijna wymagała sporego nakładu czasu i pracy. A właśnie czas działał tutaj na niekorzyść. Jak zawsze o tej porze roku, jakby mu się gdzieś śpieszyło. Dwanaście potraw dla dwóch osób, dla mnie i dla Konrada. Od czterech lat jesteśmy razem i od czterech lat spędzamy co roku te święta w swoim towarzystwie.
W tym roku stanęły pod solidnie dużym znakiem zapytania. Na wiosnę rozstaliśmy się. To był marzec. Coś się wypaliło w naszym związku. Od połowy stycznia, z tego co pamiętam, zaczęło dochodzić między nami do sprzeczek, ale to takich, które kończyły się awanturami. Zdecydowaliśmy się pójść każdy w swoją stronę. Konrad wyprowadził się, wynajął mieszkanie i zniknął z mojego życia. Ale po paru miesiącach wrócił. Przyznał, że popełnił błąd, że nie potrafi żyć beze mnie, że jestem jego ostoją, jego stabilizacją. A że nie miałem nadal nikogo, poza przelotnym romansem z Krakuskiem, zgodziłem się dać nam drugą szansę. Wprowadził się jeszcze tego samego dnia.
Romans z Krakuskiem. Tak nazywałem sobie Filipa. On o tym nie wiedział. Ech, chłopak totalnie zawrócił mi w głowie. Oszalałem, jak nastolatek na jego punkcie. Zawładnął moimi myślami, moim ciałem, moją duszą, umysłem... Cały byłem jego. Ale jak to na prawdziwych Centusiów przystało, tak i ten nie mógł w pełni zdeklarować się, co tak naprawdę do mnie czuje. Więc zaczął mnie unikać. A ja, mimo że wróciłem do Konrada, nie potrafiłem o nim zapomnieć. Nawet teraz myślę o Filipie.
To mogły być nasze pierwsze wspólne święta. Moje i Filipa. Zadrżałem na samo wspomnienie jego imienia. Oczami wyobraźni widziałem jego pogodną twarz. Te niesamowite oczy, ta głębia, w której można było się zanurzyć i łatwo zatracić. To mogły być nasze święta. A są... moje i Konrada.
Filip, wymówiłem w myślach jego imię. Z oczu popłynęły łzy. Boże, co mi jest? Przecież nie mogę tak kombinować i krążyć wokół wspomnień o Filipie. Mam Konrada, muszę na nim się skupić. To mój obowiązek. Jesteśmy razem, jest nam ze sobą dobrze, wprost świetnie, bo przecież się nie kłócimy, co najwyżej różnica zdań. Ale szybko dochodzimy do porozumienia i nie ma sprzeczek ani boczenia się na siebie. Ciche dni to już przeszłość. A mimo to miałem wrażenie, że nie do końca, że nie w pełni jestem szczęśliwy. I to przez kogo? Przez Filipa. Zawrócił mi w głowie. A prawie byłem na dobrej drodze do odzyskania świętego spokoju. Zniknął z mojego życia. Totalnie przepadł. Aż tu nagle po paru miesiącach znowu się pojawia. Odradza, niczym Feniks z popiołów. Muszę to przyznać przed samym sobą - cholernie za nim tęsknię.
Konrad wrócił z miasta, kiedy już mrok spowijał Zakopane. Ostatni dzień w pracy. Zauważył, że jestem w jakimś dziwnym nastroju. Dopytywał co jest grane, ale udało mi się go spławić. Powiedziałem, żeby się przebrał i przygotował do kolacji.
Pół godziny później Konrad zjawił się wypachniony w kuchni, elegancko ubrany. Zawsze zważał na to, by w taki czas, jak dzisiaj ubrać się adekwatnie do święta. Cenił sobie wigilię. Od dziecka miał wpajane, że dwudziesty czwarty grudnia to szczególnie magiczny dzień, w którym wszystko może się zdarzyć. Wyglądał tak przystojnie i schludnie, że powstrzymując napierające łzy, uśmiechnąłem się do niego i pocałowałem w usta.
- Pięknie wyglądasz.
- Dzięki, kochanie - szepnął.
Składając mu życzenie zdrowych i spokojnych świąt, myślami byłem przy Filipie. Widziałem go przed sobą, czułem zapach jego skóry, woń perfum, których używał unosiła się wokoło. Rzeczywiście to magiczny czas, pomyślałem z żalem. Nie pamiętam czego mi życzył Konrad. Patrzyłem na niego, dostrzegałem poruszające się wargi, które wypowiadały słowa, ale nic nie słyszałem.
Kiedy usiedliśmy do stołu, wówczas coś we mnie pękło. Kilka dużych kropel łez, wielkich jak grochy, spłynęły po policzkach. Konrad natychmiast zjawił się przy mnie i objął ramieniem.
- Kochanie, co ci jest? - zapytał. - Czemu płaczesz?
Kręciłem głową, próbując zapanować nad sobą, ale im bardziej się starałem, tym bardziej słowa grzęzły w gardle. Chciałem mu powiedzieć, że nic mi nie jest, że to efekt tego dnia, wspólnej wigilii, że jestem szczęśliwy, ale kłamstwo nie mogło mi przejść przez usta, bo natychmiast zaczynałem głośno zawodzić.
- Już spokojnie - przytulił i poklepał po plecach. - Już w porządku. Cichaj, kochanie.
Po chwili byłem już odrobinę spokojniejszy. Nie mogłem dłużej tak tego ciągnąć. I ja się źle z tym czuję, rozczulam się w najmniej spodziewanym momencie, i Konrad na tym cierpi, bo może tylko snuć domysły, co mi dolega.
- Konrad - zacząłem, patrząc w skupieniu na parujący z talerza barszcz, w którym pływały uszka. - Muszę ci o czymś powiedzieć.
- Mów śmiało. Widzę, że coś cię gryzie.
Wziąłem głęboki wdech. Chwila prawdy.
- Nie możemy być razem. Nie czuję się z tobą szczęśliwy. Musimy się rozstać.
Dłoń Konrada zawisła w powietrzu. Nastała niezręczna cisza. Poprzez łzy spojrzałem na jego bladą twarz. Raczej nie takiej wiadomości się spodziewał. I nie w takim dniu, jak ten dzisiejszy.
- Przepraszam - wyszeptałem, czując, jak kolejne gorące krople spływają po policzkach. - Wybacz.
Wstałem od stołu i zamknąłem się w sypialni. Zanurzyłem twarz w dłoniach. Oto ja, dotychczas spokojny i opanowany mężczyzna, nie czyniący nikomu nic złego, pogodny i ciepły, właśnie zrujnowałem życie Konradowi. Czyli jednak nie byłem taki do końca dobry. Cieniem na moim życiorysie położyła się jeszcze świadomość, że rzuciłem faceta w wigilię, niezwykły i magiczny dla niego dzień. Dzień, w którym podobno dzieją się cuda. I oto jeden z tych cudów właśnie się ziścił. Co za ironia losu!
Trzask drzwi wyjściowych przywołał mnie do porządku. Wyjrzałem ostrożnie. W przedpokoju nie było butów ani kurtki Konrada. Wyszedł na miasto, by pobyć sam. W tej chwili poczułem niesamowitą ulgę. Że jestem wolny, że mam swobodę działania, że nie mam zobowiązań wobec Konrada. Nareszcie mogłem być naprawdę szczęśliwy. U boku Filipa.
O Jezu, pomyślałem z roztargnieniem, Filip. Muszę do niego zadzwonić. Chwyciłem komórkę i wybrałem jego numer. Nie odpowiadał. Automatyczna sekretarka od razu mówiła, że abonent jest poza zasięgiem. Czyli wyłączył telefon. Wiedziałem, że muszę mu o tym powiedzieć. A skoro nie mogę się dodzwonić, wyślę SMS-a. Odczyta, jak włączy telefon.
"Zerwalem z Konradem. Tesknie za Toba. Wesolych Swiat, Filip."
Wystukałem szybko wiadomość i wysłałem. Mam nadzieję, że jeszcze zdąży go odczytać w ten magiczny wieczór. Oby. Objąłem dłońmi komórkę i spojrzałem na kolorowe światełka.
- Filip, jak ja za tobą tęsknię, to sobie nawet nie wyobrażasz - wyszeptałem.

BARTEK
Suta wigilijna kolacja dobiegła wreszcie końca. Nie sądziłem, że mamuśka tyle przygotuje. Co prawda zawsze gotowała dużą ilość jedzenia, jak dla całej armii żołnierzy, ale obiecała, że w tym roku będzie objętościowo mniej. I niby odrobinę było mniej, ale musieliśmy i tak wszystko wmłócić w siebie. Ze zmęczenia i z przejedzenia padłem na kanapę i zamknąłem oczy.
Przez całe popołudnie próbowałem dodzwonić się do Michała, ale nie odbierał telefonu. Wspominał, że może nie mieć zasięgu, ale chciałem go usłyszeć. To pierwsze święta od wielu lat, kiedy jestem tak szczęśliwy. Mam faceta, na którego punkcie oszalałem. On też za mną przepada. Jesteśmy zgrani w seksie, spędzamy ze sobą mnóstwo czasu. Czegóż można chcieć więcej od życia?
Przed północą wybrałem się, jak co roku na pasterkę. Nie pchałem się do przodu. Znalazłem sobie miejsce tuż pod chórem. Zazwyczaj większość młodych okupowało tę miejscówkę. Dlaczego? Daleko od centralnej części kościoła, oko księdza aż tak w dal nie sięga, nie trzeba się wysilać w śpiewaniu, a przy okazji ma się pod kontrolą kto wchodzi i kto wychodzi.
- Cześć.
Obok mnie zjawił się Stasiek.
Ożeż ja pierdzielę, pomyślałem zestresowany. Akurat jego to tutaj się nie spodziewałem. Wszystkich tylko nie jego. Przecież on nawet nie chodził do kościoła w liceum. Co go tak nagle wzięło? Co go tak nawróciło? No to się w głowie nie mieści. Stasiek w kościele! Ale cyrk. Świat staje na głowie.
- Cześć - wyszeptałem z przerażeniem.
Mocny uścisk przywołał wspomnienia naszego ostatniego pobytu. W tym samym momencie rozbolała mnie głowa, a dokładniej miejsce, w które uderzyło czoło Staśka. Natknęliśmy się na siebie, całkiem przypadkiem oczywiście w Blue. Doszło do czołowego zderzenia z dość przykrym skutkiem następnego dnia. Guz, rozcięta skóra i ból czaszki, z którym musiałem się zmagać. A w pracy pytania oraz dziwne insynuacje. Od tamtego feralnego momentu nie spotkaliśmy się więcej.
- Miło cię wreszcie zobaczyć - odparł z uśmiechem.
Zdałem sobie sprawę, że nadal ściska moją dłoń, więc wyswobodziłem rękę.
- Ciebie też - bąknąłem. - Co ty w ogóle tutaj robisz? Przecież ten Stasiek nie chodzi do kościoła.
- Ty też nie chodzisz, ale wiem, że od święta bywasz. Domyślałem się, że będziesz, a muszę z tobą pogadać. Uciekłeś wtedy z Blue tak szybko...
Wyprostowałem się energicznie. Tamten pamiętny wieczór z prędkością światła śmignął mi właśnie przed oczami. Czyli jednak pamięta.
- A ja chciałem cię wyruchać - wyszeptał do ucha.
Ciało zadrżało pod wpływem jego elektryzującego głosu. Rozpływałem się, ale przecież, no na Boga, jestem w kościele. Muszę się opanować. Mimo mojego samokarcenia, poczułem twardość w kroczu. O Jezusie! Tylko nie teraz.
- Ale zawsze możemy to nadrobić. Wiem, że na mnie lecisz. Masz do mnie słabość. Widziałem to już w liceum, nawet wtedy, jak doprowadziłem cię na religii do wytrysku. Byłeś cholernie szczęśliwy.
- Przestań, Stasiek - wyszeptałem.
- Wiem, że tego chcesz. - Był jak ukryte pragnienie, które dotąd nieosiągalne, teraz wystarczyło sięgnąć po nie ręką.
- Przestań - powtórzyłem.
- Ja też tego chcę. - Spojrzałem w jego oczy. Dostrzegłem w nich pożądanie. - Znam fajne miejsce. Zobaczysz, Bartek, nie pożałujesz.
- Mam kogoś - rzekłem, jakby na swoje usprawiedliwienie, ale bardziej starałem się uzyskać przyzwolenie i akceptację. Nie wiem co we mnie wstąpiło.
- Nie musi o tym wiedzieć...
Mój umysł, jakby został nagle przyblokowany i inne racjonalne sygnały przestały do niego w tym momencie docierać.
Dwie i pół godziny później wróciłem do domu. Spełniony i cały happy. Uśmieszek zadowolenia rozkwitał na ustach. Dziwne, ale nie miałem wyrzutów sumienia, że przed momentem zrealizowałem swoje ukryte marzenie jeszcze z czasów liceum. Ani przez moment nie myślałem o komplikacjach i wyrzutach sumienia. Po prostu byłem spełniony.

B l o g i   g e j ó w

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Epizod 102.

- Dobry wieczór!
Rejestratorka uniosła głowę znad terminarza i spojrzała na mnie uważnie. Zmrużyła oczy, próbując sobie przypomnieć, skąd zna moją twarz. Zapewne tak będzie łatwiej. Skupi myśli, a pamięć szybko wróci. Na szczęście ja ją pamiętałem.Co roku miałem zaszczyt oglądać ją za kontuarem i co roku pani Matylda nie potrafiła sobie skojarzyć mojej buzi. Więc, jak co roku musiałem naprowadzić ją na właściwy tor myślenia.
- Dobry wieczór - odparła niepewnie. Zerknęła na zegarek. Tak wiem, było już późno i mogła mi grzecznie pokazać palcem drzwi wyjściowe, ale wiedziałem, co muszę zrobić. Nie po to się fatygowałem, by mnie odprawiła z kwitkiem. - Pan do...?
- Filip Niedziałkowski - przedstawiłem się.
Klapka, którą blokowała jej wspomnienia, nagle opadła, a fala wspomnieć zalała jej umysł. Oczywiście, że mnie pamiętała, a wystarczyło podać tylko swoje nazwisko. Uśmiech zaokrąglił się na twarzy pielęgniarki.
- Wiedziałam, że pana skądś kojarzę. Ta twarz... - wskazała na mnie zadziornie palcem.
- Co roku pani sobie przypomina - odparłem z uśmiechem. - Czy mogę...? - wskazałem na korytarz kliniki.
- Ależ oczywiście! - rzekła zadowolona. - Co prawda to późna pora, ale na pewno się ucieszy z pańskiej wizyty. Co roku pana oczekuję i prawdę powiedziawszy zaniepokoiło nas jego zachowanie. Stał się apatyczny, zamyślony, mało jadał; prawie wcale. Mam nadzieję, że poprawi mu pan nastrój.
- Postaram się.
- Trafi pan na salę?
- Tak, bez problemu.
Sala dwadzieścia cztery znajdowała się na drugim piętrze kliniki, na końcu korytarza. Przystanąłem na chwilę. Zawsze odczuwałem stres, kiedy miałem przekraczać próg tego pokoju. Serce zaczynało wtedy gwałtownie walić w piersi, jakby chciało uciec, wyswobodzić się z tej klatki i pognać w przestrzeń. Boże, pomyślałem zeschizowany, czemu muszę przeżywać takie katusze, stojąc pod tymi drzwiami?
Wziąłem głęboki wdech i pchnąłem cicho drzwi, ale nie wszedłem. Z tej perspektywy miałem dobry widok na niewielką jednoosobową salę. Łóżko stało na samym środku pomieszczenia, bokiem zwrócone w kierunku okna. Obok niego znajdowała się drewniana szafka nocna. Po drugiej stronie umieszczono stolik, dwa krzesła, regał z książkami i zeszytami. Ściany obklejone zostały fotografiami sportowych samochodów. Tu porsche, które przecinało pola. Tam najnowszy model terenowego suzuki, pędzącego przez ulice amerykańskiej metropolii. Okna tonęły w blasku kolorowych, migających światełek. Malutka, czterdziestocentymetrowa choinka, obsypana została miniaturowymi bombkami.
Mieszkaniec tego pokoju siedział na wózku i uparcie wpatrywał się w rozbłyskujące nad jego głową LEDowe diody. Blond grzywka opadła na czoło, kiedy zawzięcie przypatrywał się światełkom. Ostrożnie wszedłem do środka i przymknąłem drzwi. Przysiadłem na skraju łóżka. Tłumiąc łzy, przyglądałem się kilkunastoletniemu chłopaczkowi, przykutemu do wózka. Sparaliżowany od pasa w dół, zamknięty w sobie i żyjący w swoim świecie, z uszkodzonym ośrodkiem mowy i częściowym niedowładem górnych partii ciała.
- Cześć - przywitałem się i zacisnąłem szybko usta.
Ilekroć przychodziłem do Mikołaja w odwiedziny, miałem ochotę płakać, ale zawsze udawało mi się zapanować nad swoimi emocjami. Tym razem nie mogło być inaczej.
- Słyszałem, że nie mogłeś się mnie doczekać. Podobno wytoczyłeś wojnę tym w białych fartuchach? Przestałeś jeść. Wiem, że mogą być przykre. Jestem tego świadomy, ale nie możesz bojkotować jedzenia. Mam nadzieję, że to nie moja wina. Przepraszam, że nie przyszedłem wcześniej.
Nadal nic. Moje słowa trafiały w pustkę, a chłopak nie reagował. Mrużył tylko oczy, wciąż wpatrując się w niebieskie żaróweczki, rozwieszone nad oknem. Ale innej reakcji nie mogłem się spodziewać.
- Muszę ci się do czegoś przyznać. - Pomimo jego ignorancji, mówiłem dalej. - Uciekłem z Krakowa. Przeprowadziłem się do Zakopanego, wiesz? Wyjechałem w góry. Pewnie chciałbyś wiedzieć po co? - Spuściłem wzrok na podłogę. - Przedtem ścigałem swoją miłość. To znaczy, wiesz, wydawało mi się, że to miłość mojego życia. Ale teraz... Mimo że mi zależy i myślami błądzę wokół tego szalonego uczucia, to nie jestem pewien czy dobrze wówczas postąpiłem. Moja miłość wróciła do byłego.
Podniosłem wzrok. Chłopak nadal nie reagował.
- Wiesz, że miałem w tym roku nie przyjeżdżać do Krakowa. Miałem zostać w Zakopanem. Nie odwiedziłbym cię...
Niespodziewanie Mikołaj nadstawił uszu i spuścił wzrok z lampek. Wolno przeniósł spojrzenie na mnie. Przyglądał mi się ze strachem w oczach. Zrozumiał. Moje słowa dotarły do niego, ponieważ zareagował.
- Nie chciałem wracać do Krakowa. Zasiedziałem się w Zakopanem, choć właściwie nic dobrego mnie tam nie spotkało. Może odzyskałem spokój i harmonię duszy. Inaczej patrzę na świat, na ludzi, ale strach nadal pozostał i paraliżuje moje ruchy. Nie mam odwagi, by sprostać wyzwaniom i problemom. Jestem tchórzem.
Wydawało się, że Mikołaj wsłuchuje się w dźwięk wypowiadanych przeze mnie słów i je rozumie. Ledwo zauważalnie kiwa głową na potwierdzenie tego faktu.
- Aniela, moja pracodawczyni, namówiła mnie do wyjazdu. Powiedziała, że muszę jechać na święta do domu, do rodziny, bo oni na pewno chcą spędzić ze mną ten czas. Wepchnęła mnie do autobusu i... oto jestem. I pomyślałem o tobie. Bo tęskniłem za tobą. Naprawdę, zawsze o tobie myślę. I wiesz, mam dla ciebie prezent.
Mikołaj ożywił się nagle. Wydobył z siebie niewyartykułowany dźwięk, podniósł rękę do góry, jakby chciał odebrać niespodziankę.
- Jesteś już dużym chłopcem, Mikołaju, więc pluszowe misie wychodzą z mody.
Wyjąłem z reklamówki świąteczną torebkę z namalowanym brzuchatym panem w czerwonym kubraku, brzuchatym i z siwą brodą. Taszczył na plecach wielki worek, a w oddali stały sanie, zaprzęgnięte w sześć reniferów.
- To dla ciebie.
Z torebki wyciągnąłem wojskowy helikopter. Mikołaj kwiknął radośnie. Przyklasnął w dłonie i chwycił niezdarnie śmigłowiec.
- Brum, brum! - zawołał.
- Podoba ci się. Wiedziałem, że trafię w twój gust.
Przyglądałem się, jak Mikołaj obraca śmigłem wojskowego airwolfa, pokazując przy tym całą swoją radość. Chociaż tyle mogłem dla niego zrobić. Takim niewielkim gestem dać Mikołajowi odrobinę szczęścia, a przy okazji zagłuszyć na chwilę wyrzuty sumienia. Patrzyłem, jak się cieszy, jak się uśmiecha, jak całym sobą emanuje czystym uczuciem euforii. Jeden prezent. Jeden helikopter, a taka fala radości.
- Rzadko kiedy widzę Mikołaja w takim stanie.
Odwróciłem się gwałtownie w kierunku drzwi. Nie słyszałem, jak skrzypnęły. Byłem totalnie zaskoczony niespodziewaną wizytą młodej, wyglądającej na oko trzydziestodwuletniej kobiety. Krótka czarna spódniczka odsłaniała kształtne nogi, które prężyły się dumnie na wysokich obcasach. Spod rozpiętego płaszcza wychylała się biała bluzka i granatowy żakiet. Zgarnęła jedną ręką brązowe włosy i przypatrywała się niepełnosprawnemu chłopaczkowi.
- Przepraszam za najście - wydukałem zaskoczony.
O tej porze rodzina raczej nie przychodziła w odwiedziny. Nigdy dotąd nie natknąłem się na nikogo. Aż do dzisiaj. Wiedziałem tylko, że muszę się, jak najszybciej ewakuować, bo jeśli jeszcze ktoś mnie tutaj nakryje, będę musiał w zastraszająco szybkim tempie zwijać żagle.
- Nic się nie stało. - Kobieta weszła do pokoju i zarzuciła torebkę na poręcz łóżka. - Wie pan - skrzyżowała dłonie na piersiach - że od paru lat zastanawiałam się kto daje Mikołajowi te wszystkie tajemnicze prezenty? Panie w recepcji zawsze nabierały wody w usta. Wcześniej mnie to wkurzało. Płacimy w końcu z siostrą grubą kasę za opiekę nad Mikołajem i chciałyśmy wiedzieć, kim jest sekretny darczyńca. Nie chciały powiedzieć kto go odwiedza i zostawia te podarki. Odpuściłam, kiedy zauważyłam, że Mikołaj po takiej wizycie zaczyna się uśmiechać. I z utęsknieniem czeka na kolejny rok. Teraz już wiem - pogłaskała chłopaka po głowie. - To pan jest tym Mikołajem dla naszego Mikołaja.
- Przepraszam, jeśli sprawiłem kłopot...
- Nie, ależ skąd. - Kobieta machnęła ręką. - Przez pierwsze miesiące, gdy Mikołaj po wypadku wylądował w tej klinice, wkurzała mnie ta tajemnicza osoba, która zostawiała prezenty. Oj byłam wściekła i gotowa nawet iść na policję. Ale moja siostra mnie powstrzymała; matka tego szkraba - uśmiechnęła się do swojego siostrzeńca. - Skupiłyśmy się, aby Mikołaj czuł się tutaj dobrze. Wiem pan, że nigdy już nie będzie taki, jak jego rówieśnicy?
Zacisnąłem usta i utkwiłem wzrok w uśmiechniętej buźce nastolatka. Przytaknąłem skinieniem głowy.
- A jego... ojciec?
- Ojciec? - zapytała zdziwiona ciocia Mikołaja. - Chyba tylko z nazwy - prychnęła z pogardą. - Okazał się wrednym pedałem. Zostawił Mikołaja i Karolinę, moją siostrę, a sam czmychnął do jakiegoś fagasa. Słuch po nim zaginął. Gdybym dostała go w swoje ręce, zmiażdżyłabym mu te jaja. Jednym cięciem bym go wykastrowała, jak psa.
Kobieta, o nieznanym imieniu, ciocia Mikołaja, zacisnęła w złości dłoń w pięść i pogroziła niebu. Szybko się ogarnęła i przywołała do porządku.
- Przepraszam za swoje zachowanie. Jestem na niego wściekła, a Karolina milczy jak zaklęta i nie chcę wypowiadać nawet jego imienia.
- Wcale się nie dziwię - rzekłem, patrząc na Mikołaja.
Pora się ewakuować. Posiedziałbym dłużej, ale muszę jeszcze dotrzeć na dworzec i wsiąść w ostatni autobus do mojej rodzinnej miejscowości.
- Będę się zbierał - rzekłem.
Mikołaj przerwał zabawę i popatrzył na mnie ze smutną miną. Uścisnąłem jego wątłą dłoń i pogłaskałem po policzku.
- Trzymaj się, szkrabie. Do następnego razu. Wesołych Świąt!
Jęknął żałośnie. Rozumiał, że wychodzę i dlatego było mu smutno. Ale musiałem wyjść. Nie mogłem tu dłużej przebywać z kilku ważnych dla mnie powodów.
- Dziękuję, że pan go odwiedził, panie...?
Patrzyliśmy chwilę na siebie w milczeniu. Chciała znać moje imię, a ja wolałem pozostać anonimowy. Mój wzrok spoczął na przepełnionych żalem oczach chłopaczka.
- Niech pozostanę Świętym Mikołajem, ale bez brody, bez czerwonego ubrania, bez reniferów i bez sań, ale za to z prezentem. Do widzenia.
Zarzuciłem torbę podróżną i opuściłem salę, pokój Mikołaja, który był dla niego teraz domem.
Czułem napierającą do oczu falę łez. Nie mogę ryczeć, no na litość boską, nie teraz! Nie w tym miejscu. Powstrzymując się dzielnie przed wybuchem, minąłem rejestrację, pożegnałem się i wypadłem na zewnątrz, prosto w zimne, wieczorne powietrze. Fala chłodu owiała rozgrzane policzki. W tym momencie coś we mnie pękło. Zgrzytnęło ostro. Z oczu popłynęły pierwsze łzy, a już po chwili cicha ulica wypełniła się płaczem.
Ojciec Mikołaja został nazwany wrednym pedałem!
Jezu, pomyślałem rozgoryczony, za jakie grzechy?
A najbardziej w tym wszystkim był poszkodowany sam Mikołaj. Jego było mi żal.

B l o g i   g e j ó w

niedziela, 22 grudnia 2013

Epizod 101.

Dwadzieścia godzin wcześniej.
Sobota, wieczór.
Z dumą spoglądałem na świetnie urządzoną salę. Oprócz świątecznych dodatków w postaci ogromnej choinki, stojącej pod oknem, obsypanej kolorowymi i migającymi światełkami, ręcznie malowanymi bombkami z górskimi motywami, wielkimi łańcuchami, oplatającymi zielone drzewko, na pierwszy plan rzucał się bogato wyposażony stół dla około dwudziestu gości. Rzekomo miało to być spotkanie biznesowe, ale w ostateczności organizatorka tej imprezy określiła je jako spotkanie towarzyskie.
Kieliszki do wina, kieliszki do szampana, kieliszki do wódki, szklanki do napojów, filiżanki na herbatę lub kawę, soki, alkohole różnego rodzaju, słone przekąski w postaci krakersów, paluszków, chipsów i orzeszków, jakieś słodkości na deser. Nie zabrakło również naczyń do ciepłych dań, które już dymiły w metalowych garnkach, gotowe na wjazd na salę.
Jeszcze jeden rzut na wystrój. Kolorowe lampki mrugały wesoło, wijąc się wzdłuż ścian, sufitu oraz kontuaru, niczym węże. Ekipa kelnerów, która miała krążyć wokół biesiadników, ustawiła się obok mnie, przygotowana na pracowity wieczór. Minutę temu dostałem cynka, że goście już się schodzą.
- Denerwujecie się? - zapytałem z uśmiechem.
Rozległ się szmer. Jedni nic sobie nie robili z tej imprezy, bo ja stwierdzili, to przecież praca jak każda inna. Ktoś bąknął, że serce mu zaraz wyskoczy przez gardło. Jakąś dziewczynę, po głosie poznałem, że to Ilona, rozbolał brzuch. Tę to zawsze coś zacznie boleć w najmniej odpowiednim momencie.
- A ty? - zapytał najbliżej stojący mnie kelner o imieniu Szczepan.
- Ja? Jak cholera się stresuję.
Wybuchnęliśmy śmiechem, dokładnie w chwili kiedy drzwi do sali drgnęły, a do środka wlała się masa ludzi. Wśród tłumu wyłowiłem twarz Elizy, organizatorki tej biesiady, która podeszła do mnie i uścisnęła dłoń.
- Wygląda przepięknie - powiedziała z zachwytem. - Nie spodziewałam się takiego rezultatu.
- Cieszę się, że się podoba - odparłem.
Eliza podziękowała i udała się do stołu. Elegancko ubrani goście - panie w długich wieczorowych sukniach, panowie w koszulach i w marynarkach, niektórzy pod krawatem - zajmowali wolne miejsca. Jako że męskie piękno nie było mi obojętne z prostej przyczyny, musiałem przyznać się przed sobą, że można było na czym oko zawiesić. Wodząc wzrokiem od jednej osoby do drugiej, niespodziewanie zatrzymałem się na mężczyźnie w okularach. Wyglądał znajomo. Aż za bardzo znajomo. Te czarne włosy, ten artystyczny nieład na głowie, seksowny i pociągający uśmiech z błyskającymi białymi zębami. To nie mógł być nikt inny, tylko on. Ale co on tutaj robi? Tu, w tej sali, na tym spotkaniu towarzyskim. Kogo, jak kogo, ale jego akurat się nie spodziewałem.
Wiktor usiadł wygodnie przy stole i mimowolnie powiódł wzrokiem po sali. Na ułamek sekundy nasze spojrzenia się przecięły. Poczułem elektryzujący wstrząs, jakby prąd przeszedł przez moje ciało. Przez moment zdawało się, że mnie nie zauważył, ale już po chwili przyciskał mnie swoimi oczami do ściany. Nie ruszałem się. Stałem jak słup i z niedowierzaniem, a jednocześnie z nieodpartym uczuciem szczęścia wpatrywałem się w faceta, który kilka miesięcy temu zawrócił mi totalnie w głowie. Uśmiech zniknął z jego twarzy. Ustąpił miejsca zamyśleniu, być może wspomnieniom. Był na wyciągnięcie ręki, ale nie mogłem nic zrobić. Podejść do niego? Przywitać się? Ale po co? Przecież jest w towarzystwie swoich znajomych. Po co mam mu się naprzykrzać. Ostatnim razem, gdy się widzieliśmy, w sierpniu, na zakopiańskim dworcu autobusowym, nie był sam. Przyjechał ze swoim facetem. Obwieścił mi tę przeradosną wówczas nowinę, która jednak mnie totalnie sponiewierała.
Skinął lekko głową, po czym wrócił do rozmowy z kolegą siedzącym obok. Kolegą? Też wyglądał znajomo. Przyjrzałem się uważniej. No jasne, to nie był żaden kolega, tylko jego facet. Ten sam, z którym Wiktor przyjechał tamtego dnia na dworzec, by przekonać się na własne oczy, że z własnej i nieprzymuszonej woli zawitałem do Zakopanego.
Muszę się ogarnąć. Wystarczy tych niepotrzebnych powrotów do przeszłości. Było minęło. Nie przyszedłem tu po to, by rozpamiętywać wydarzenia sprzed kilku miesięcy. Jestem w pracy, a że jednym z klientów jest "mój niedoszły były" to trudno. Zakopane to małe miasto. I tak trzeba przyznać, że to cud, że przez cztery miesiące nie udało mi przypadkiem natknąć na Wiktora ani jego faceta.
Wśród świątecznych piosenek, które płynęły z głośników, Eliza złożyła swoim przyjaciołom i ich bliskim życzenia, łamiąc się z każdym po kolei opłatkiem. Spotkanie niby opłatkowe, niby towarzyskie już po paru godzinach przerodziło się w prawdziwą bibę. Alkohol lał się strumieniami. Jak chyba na górali przystało, wódka królowała na stole. Dla nas był to czas czujnego odpoczynku. W każdej chwili mogli potrzebować przekąsek, zagryzki, czy dodatkowej flaszki. Wydając odpowiednie dyspozycje kelnerom, by pilnowali wesołej kompanii, wyszedłem z sali. Przeciąłem hol szybkim krokiem i wszedłem do pokoju dla menadżerów. Telefon od kilku dobrych chwili wibrował mi w kieszeni, ale z uwagi na natłok zajęć nie mogłem odebrać. Dopiero teraz w spokoju zadzwoniłem do Karola. Odebrał po dwóch sygnałach.
- No nie mogę się do ciebie dodzwonić - rzekł na powitanie. - Dzwonię i dzwonię, a ty nie odbierasz.
- Wybacz, ale jestem w pracy - odparłem. - Mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam. Wiem, że jest późno.
- Ale, Filip, przecież jeszcze nie śpię. Co się stało?
- Dzwoniłem, bo mam do ciebie pewną sprawę. Dosyć nietypową.
Przygryzłem dolną wargę. Jak mu o tym powiedzieć? Przecież za chwilę mnie zje. Znienawidzi mnie za to, ale nie miałem wyboru. Musiałem wybrnąć jakoś z tej sytuacji.
- O co chodzi?
- Nie o co, ale o kogo - poprawiłem. Przeciągałem rozmowę, by jak najpóźniej poinformować go, co za niespodziankę dla niego przygotowałem.
- To o kogo chodzi? - dopytywał.
- Wiesz... Ostatnio nie mieliśmy ze sobą zbyt dobrego kontaktu, ale jesteś dobrze poinformowany, gdzie obecnie przebywam.
- Tak, w Zakopanem - wtrącił szybko.
- Dokładnie! I tu pracuję. A jak to w górach bywa. To teren typowo narciarski, sportowy. My mamy gości, chętnych na stoki, by pozjeżdżać...
- Filip - Karol wszedł mi w słowo - do czego zmierzasz?
O Boże, westchnąłem w myślach. On mnie zabije. On po prostu mnie zabije. No ale trudno. Przynajmniej będzie to szybka i mam nadzieję bezbolesna śmierć.
- Chcę, żebyś się z kimś spotkał.
- Z kim? - głos Karola nabrał ostrego brzmienia.
- Kiedyś wspominałeś mi, że Michał zajmuje się sprzedażą sportowej odzieży. - Postanowiłem przedstawić sprawę na jednym wydechu. - A skoro do nas przyjeżdżają goście, mamy sporo turystów, to pomyślałem sobie, że skoro go znasz, to mógłbyś mi załatwić jakiś rabat. Spotkasz się z nim...
- Filip! - zagrzmiał Karol.
Natychmiast urwałem swój słowotok. Wkurwił się, to na pewno. I teraz ja mam też przejebane. Co prawda ten rabat na ciuchy sportowe wcale mnie nie interesował. Tak naprawdę chciałem, żeby Karol i Michał się spotkali. Być może wówczas oni się skumają, a Michał da mi spokój i przestanie prześladować.
- Tak? - zapytałem nieśmiało.
- Po pierwsze i najważniejsze nigdy nie wspominałem ci o tym, żeby Michał zajmował się sprzedażą odzieży sportowej. Nic mi o tym nie wiadomo. Pierwsze słyszę taką rewelację.
O cholera! Jasny gwint! To się wygadałem niepotrzebnie. Teraz Karol może zacząć coś podejrzewać. Że niby znam Michała. Muszę z tego wybrnąć.
- Nie wspominałeś o tym?
No tak, jeszcze muszę się bardziej pogrążać, drążąc ten temat.
- Nic mi o tym nie wiadomo. On dopiero skończył studia, ale od wakacji nie wiem co się z nim dzieje. Nie mam z nim kontaktu.
- Aha - bąknąłem pod nosem. Rzeczywiście Karol wspominał o tej drugiej tożsamości Michała. Michała, jako studenta ostatniego roku jakiegoś tam kierunku, cholera wie jakiego. Co teraz? Już wiem! - No przecież, że mi nie wspominałeś, bo jak mogłeś wspominać, skoro z nim nie jesteś. Widziałem to w internecie. I dlatego pomyślałem sobie, że skoro go znasz...
- Zapomnij, Filip! - Karol wszedł w zdanie.
- Ale Karol, możesz to przecież dla mnie zrobić.
- Nie, nie mogę. Nie chcę mieć z nim nic do czynienia.
I wcale się nie dziwię. Nie ty jeden, przeleciało mi przez umysł.
- Ale ja potrzebuję tych ciuchów. To byłaby dla mnie dobra inwestycja. Pensjonat by zarobił więcej.
- Filip, ty pracowałeś w reklamie. Ty rozmawiałeś z klientami. I to ty im załatwiałeś reklamy, więc... sam widzisz. Jesteś w tym dobry. Nie potrzebujesz wysługiwacza.
- Potrzebuję zniżek, a gdybyś z nim pogadał...
- Nie! - Karol uparcie trwał przy swoim zdaniu. Co za wredny uparciuch!
- Obiecaj chociaż, że się zastanowisz. Proszę cię.
- Nie!
- Proszę cię, nie podejmuj pochopnie decyzji. Zastanów się, a ja niedługo się odezwę. Tylko zastanów się na tak, okej? No to pa. Do zdzwonienia.
Rozłączyłem się. Odetchnąłem z ulgą. Mało brakowało, a sypnąłbym się odnośnie znajomości z Michałem. Wiedziałem za dużo. Muszę się bardziej pilnować.
Do drzwi rozległo się pukanie. Odwróciłem się energicznie. W progu stał Wiktor, opierając się o futrynę. Chwiał się na nogach, co oznaczało, że alkohol swobodnie poruszał się po jego organizmie, ale mimo to dzielnie utrzymywał pion, by nie paść przede mną jak długi. A skoro doszedł o własnych siłach, aż tutaj, to znaczy, że nie jest aż tak ubzdryngolony. Trzy odpięte guziki ukazywały masywny tors. Spoglądał na mnie i miażdżył tym swoim obłędnym wzrokiem. Jego oczy pożądliwie patrzyły i pożerały. Tak jak wówczas, gdy po raz pierwszy spotkaliśmy się na Krupówkach. Był tak blisko, a mimo to wciąż nieosiągalny. Do cholery, nie mogę przecież rzucać się na zajętych facetów!
- Cześć - przywitałem się z uśmiechem. Głos zadrżał; bardziej z wrażenia, pomieszanego ze strachem.
- Kiedy szedłem na to spotkanie, nie spodziewałem się, że spotkam na nim ciebie. - Ominął część oficjalną powitania i przeszedł od razu do rzeczy. - Wchodzę, śmieję się, obok mnie Konrad, mój facet... Wśród większości znajomych figuruje jako przyjaciel z dzieciństwa, co by nie było posądzania mnie o pedalstwo. A na sali kto? Ty - wskazał na mnie palcem. - Miałem ułożone życie, wiesz? Takie spokojne, w małym mieście, u stóp ukochanego Giewontu. Z facetem u boku, który za mną szaleje. Po prostu sielanka. Niczego więcej nie chciałem. I nagle zjawiasz się ty, tak niespodziewanie. I tylko w głowie słyszę, jak cały mój świat z hukiem rozpada się na drobne kawałki. Wciąż słyszę ten hałas, rozumiesz?
- Przepraszam.
Choć nie wiedziałem za co przepraszam, to jednak to powiedziałem. Pewnie chciałem mu ulżyć.
- Przepraszasz? Ty przepraszasz? - zapytał zdziwiony, po czym zaniósł się gromkim śmiechem. Gdy przestał, spojrzał na mnie z bólem. - Co tutaj robisz? Co robisz w Zakopanem?
- Pracuję. Zostałem. Osiadłem na stałe.
- Ty? Ty w Zakopanem? Czemu nie wróciłeś do Krakowa?
- Do czego miałem wracać? Przyjechałem specjalnie dla ciebie, a na dworcu dowiaduję się, że wróciłeś do tego tam - wskazałem głową w kierunku sali. - Do swojego byłego.
- On ma na imię Konrad.
- Cieszę się - odparłem.
Wiktor spoglądał w moje oczy. Widziałem w nich błysk i pożądanie. Nie wiem czy to ten alkohol wydobył z niego ukryte emocje, czy tak było naprawdę, ale dostrzegłem w nich pożądanie. On wciąż coś do mnie czuł. Wciąż nie byłem mu obojętny.
- Po co wróciłeś? Nie mogę tego zrozumieć. Wydawało mi się, że już totalnie o tobie zapomniałem.
- A nie zapomniałeś?
Zrobił krok w moją stronę.
- Co noc o tobie śnię, Filip. Nie mogę cię wyrzucić z mojej pamięci. Zawróciłeś mi w głowie. Oszalałem na twoim punkcie. Budzę się przerażony, przy Konradzie i zastanawiam się czy czasami przez sen nie wymawiam twojego imienia. Nie potrafię o tobie zapomnieć. To nie takie proste.
Zatrzymał się. Dzieliło nas zaledwie dwadzieścia centymetrów. Wyciągnął dłoń, która zawisła w bezruchu w powietrzu. Czułem jego oddech na sobie. W tym momencie miałem ochotę zedrzeć z niego koszulę. Boże, jak ja za nim tęskniłem. To naprawdę cud, że w tak małym mieście, jakim jest Zakopane, nie udało nam się do tej pory spotkać.
Ciepła dłoń spoczęła na szyi. Miękkie opuszki palców przejechały po policzku. Zadrżałem. Zbliżył się jeszcze bardziej. Musnął nosem mój nos, potem wargi. Położyłem dłonie na jego torsie i zacisnąłem na koszuli, gotowy szarpnąć z całych sił i zedrzeć z niego ten ciuch. Delikatnie pocałował.
- Tęskniłem za tobą - wyszeptałem.
- Ja też tęskniłem.
Nasze wargi zwarły się w namiętnym pocałunku. Język Wiktora wsunął się z impetem przez zęby do gardła i błądził po omacku po podniebieniu. Jęknąłem, czując niesamowitą radość.
- Nie.
Wiktor oderwał się ustami ode mnie, choć nadal trzymał moją twarz swoich dłoniach.
- Co się stało?
- Nie - wyszeptał ponownie, odzyskując oddech. - Nie możemy tak. Ja jestem z Konradem. Mam obowiązki. - Zrobił dwa kroki do tyłu. Uniósł ręce w geście poddania się. - Proszę cię, wróć do Krakowa. Tak będzie lepiej. Dla ciebie... Dla mnie. Przepraszam.
Chwiejnym krokiem opuścił pokój. Chciałem za nim zawołać. Chciałem go zatrzymać, ale zrezygnowałem. Co to było w ogóle? Przed chwilą się całowaliśmy, dotykaliśmy się, byliśmy tak blisko siebie. Znowu czułem nabuzowany hormonami, gotowy na dokonywanie wzniosłych czynów. Ale nie! My nie możemy być razem. Nie możemy być razem, bo co? Bo Wiktor jest z Konradem, a tak naprawdę ma chcicę na mnie? Boże, jaki popierdolony jest ten świat!
Ogarnąłem się i ruszyłem w stronę sali. Kiedy od szklanych drzwi wejściowych do restauracji dzieliło mnie zaledwie kilka kroków, z sali wyszła Eliza. Uśmiechnięta od ucha do ucha.
- Tu jesteś - zwróciła się do mnie. - Szukałam cię. Muszę przyznać, że jestem pod bardzo dobrym wrażeniem całej organizacji tej imprezy i wystroju. Wszystko jest pyszne.
- Schlebia mi to - wymusiłem na twarzy uśmiech. Przez przeszklone drzwi dojrzałem Wiktora. Siedział obok swojego i nad czymś zawzięcie dyskutował.
- Wiktor wiele mi o tobie opowiadał - Eliza odezwała się niespodziewanie.
Zamurowało mnie. Popatrzyłem na nią. Utkwiła wzrok w biesiadnikach, którzy stawali do walki z kolejną butelką wódki. Nie wiedziałem co powiedzieć. Słowa ugrzęzły w gardle.
- Kiedy cię poznałam i przedstawiłeś się, jako Filip, nie przypuszczałam, że to ten Filip, dla którego Wiktor totalnie oszalał. On jest w tobie zakochany. Cholernie zakochany.
- Ale jest z... - wskazałem ręką w stronę chłopaków.
- Jest z Konradem. I Konrad tak łatwo z niego nie zrezygnuje. Nie odda ci Wiktora bez walki. Wiesz... - klepnęła mnie w ramię. - Współczuję ci. Nie chciałabym być w twojej skórze i przez to przechodzić. Masz przejebane.
Eliza wróciła na salę. Przejebane? No super. Takich słów pocieszenia właśnie potrzebowałem teraz. Żeby mi współczuć i pogratulować przejebanej sytuacji. Wziąłem głęboki wdech. Już dość dzisiaj namieszałem z Wiktorem. Być może nie powinno było dojść do tego pocałunku, ale cóż, stało się. Nieważne. Czekają mnie teraz obowiązki. Praca.
Do pensjonatu wróciłem bladym świtem. Goście rozeszli się parę minut po trzeciej. Sprzątanie sali, mycie naczyń, by wszystko błyszczało, jak przed rozpoczęciem imprezy trwało do szóstej, stąd taki późny albo wczesny powrót. Padłem do łóżka i zasnąłem.
Obudziłem się wieczorem, kiedy już mrok spowijał zakopiańską ziemię. Giewont groźnie majaczył w oddali. Przypomniałem sobie Wiktora. Tak, siedział w głowie od wczoraj. Ale nie łatwo było się go pozbyć. Podobno na wszystko potrzeba czasu, zwłaszcza na niespełnioną miłość. Wyleczyć się z niej to trudna sztuka, ale możliwa. Jasne, pomyślałem w duchu. Tyle czasu minęło odkąd widziałem ostatni raz Wiktora, a wczoraj gdy tylko go zobaczyłem, zachowałem się jak dzieciak i dałem się ponieść chwilowej głupocie.
W salonie zjadłem odgrzany przez Anielę obiad. Siedząc przy kominku i patrząc w telewizor, wciąż pozwalałem swoim myślom błądzić gdzieś w stratosferze, zamiast przywołać je do porządku. Aniela dosiadła się do stolika z kubkiem kawy i zaczęła opowiadać ile to gości się dzisiaj zjechało, a na święta to już zapowiada się oblężenie.
- A ty kiedy wybierasz się do domu? - Aniela zadała pytanie z charakterystycznym góralskim zaśpiewem.
- Ja? - zapytałem zaskoczony. - Skoro mammy tylu gości, to raczej spędzę święta z wami.
- A nie wybierasz się do domu? Do rodziny? Może oni chcą cię mieć przy sobie.
- Przecież ja duży chłopak jestem - zaśmiałem się. - Trzydziestoletni facet.
- To nieważne ile masz lat, ale ważne, by z bliskimi spędzić święta. My sobie tu poradzimy. Wieczerzę postną przygotujemy, damy gościom zjeść i pójdą sobie w góry. Kiedy byłeś ostatnio u rodziny?
Zamyśliłem się na chwilę. Miałem być w wakacje, ale ostatecznie nie pojechałem. Wcześniej po wypadku, ale też nie dotarłem. Ciągle coś mi wypadało i nie mogłem się zebrać na wyjazd, choć do rodzinnej miejscowości nie jest tak daleko od Krakowa.
- Nie pamiętam, ale chyba ponad pół roku temu.
- No to tyś wyrodny syn! - zawołała Aniela. - Pakujesz się jutro i jedziesz do domu.
- A pensjonat? - zapytałem z troską.
- Damy sobie radę, Filip. A ty odpocznij, boś się ostatnimi czasy napracował.
Zgodziłem się. Może i wyjazd dobrze mi zrobi. Powrót do rodzinnych korzeni trochę mnie wzmocni, nabiorę sił i dystansu do spraw i tego całego życia. Spojrzę na to wszystko z boku i przestanę sobie je komplikować. Przynajmniej wstąpiła we mnie taka nadzieja, że wyjazd z Zakopanego mi pomoże.
Następnego dnia spakowałem najpotrzebniejsze rzeczy do torby podróżnej. Zabrałem ze sobą laptopa; a nuż zdarzy mi się popracować w domu, kto wie? Aniela odwiozła mnie na dworzec. Z nieba wolno spadały płatki śniegu, które przy zetknięciu z gorącą skórą szybko zamieniały się w kropelki wody.
- Chyba będziecie mieć białe święta - zauważyłem. - Tego wam zazdroszczę.
- A może u ciebie też spadnie śnieg. Tego nie wiesz, Filipku.
Uściskała mocno, życząc wesołych świąt.
Próbowałem jeszcze przekonać Anielę, że mój pobyt w Zakopanem może jej się opłacić, ale zaśmiała się głośno, po czym wepchnęła na siłę do autobusu. Odczekała, aż drzwi się zamkną, a potem pomachała na pożegnanie. Pożegnałem Anielę z uśmiechem. Co za fajna, ciepła z niej kobieta. Optymistyczna, zawsze uśmiechnięta i cierpliwa.
Autobus wyjechał z dworca. Zerknąłem w niebo. Widziałem tylko drobny puch, który z wolna opadał na zakopiańskie ulice i utulał zimową kołdrą. Założyłem słuchawki od mp4 i wsłuchałem się w świąteczną piosenkę Varius Manx "Hej ludzie idą święta." Dopiero wtedy dotarło do mnie, że wyjazd do domu to tak naprawdę dobry pomysł. Przyda mi się taka odskocznia od pracy, od codzienności. Jest ku temu powód. Przecież są święta.
Kilka godzin później moja noga dotknęła krakowskiej ziemi. Ponownie, jak za starych dobrych czasów. Jak przed czterema miesiącami. Po peronach kręcili się podróżni z wielkimi walizkami. Przy stanowiskach tłoczyły się kilkudziesięcioosobowe grupy ludzi. Każdy chciał wejść pierwszy do autobusu. Całe szczęście, mój autobus nie przewidywał takiego nalotu podróżnych.
Zarzuciłem torbę na ramię i klucząc przez Galerię Krakowską, a przy tym doskonaląc się w slalomie między klientami tego molochu, wyszedłem na płytę główną przed dworcem kolejowym. Mini kiermasz świąteczny kusił turystów małopolskimi przysmakami. Z drewnianych bud unosił się zapach grillowanej kiełbasy, boczku i oscypka. Skręciłem w lewo i podszedłem do bandy, otaczającej lodowisko. Potrzebowałem nacieszyć oczy miejskim życiem ludzi. Tam w Zakopanem, mieszkańcy skupiali się na pracy. Tu, w Krakowie praca była na pierwszym miejscu, ale po godzinach ludzie chcieli odpocząć i zażyć odrobinę rozrywki. Płozy łyżew skrzypiały o skruszony lód. Amatorzy, którzy pierwszy raz założyli łyżwy poruszali się niezdarnie, stawiając niepewnie kroki. Ich krzyki i piski mieszały się z kolędami i piosenkami świątecznymi, płynącymi z wielkich głośników, rozstawionych dookoła placu.


Po twarzy przemknął uśmiech, który szybko zniknął w kącikach ust. Mimo to poczułem się jakoś raźniej. Dużo lepiej. Prawie, jak... Jak w domu. Zrobiłem głęboki wdech. Od razu wyczułem unoszący się w powietrzu zapach spalin. Typowe dla stolicy Małopolski, pomyślałem z rozbawieniem.
- Witaj... mój Krakowie - rzekłem z udawanym grymasem na twarzy.

B l o g i   g e j ó w

piątek, 20 grudnia 2013

Epizod 100. Rozterki Bartka /13/.

Śnieg skrzypiał pod butami, mróz delikatnie szczypał w policzki, kiedy razem z Michałem wspinaliśmy się na Gubałówkę. Zipiałem ze zmęczenia, ślizgając się po wydeptanej i miejscami oblodzonej ścieżce. Wielokrotnie zatrzymywałem się, by zaczerpnąć powietrza, wyrównać oddech i nie wypluć płuc. W duchu dokonywałem samobiczowania za złą kondycję. Tyle razy obiecywałem sobie, że zapiszę się na siłownię, że zacznę regularnie trenować, może nawet biegać albo pływać, ale kończyło się na obietnicach i dobrych chęciach. Zachodziłem do klubu, zatrzymywałem się w progu, ale widząc tych osiłków z napompowanymi bicepsami, odwracałem się na pięcie i spieprzałem ile sił w nogach. Ze wstydu. No przecież gdzie ja się tam będę pchał. Wysoki i szczupły, jak tyczka, bez wyrobionych muskułów, gdybym położył się na ławeczce i wziął sztangę na klatę - samą sztangę, ona by mnie przygniotła. Lepiej nie ryzykować uszczerbku na zdrowiu i uniknąć wstydu.
Michał parł ostro do przodu. Już prawie znikał w lesie, kiedy niespodziewanie przystanął i odwrócił się twarzą do położonego w oddali miasta. Podparł boki. Dzieliło mnie od niego, jakieś dwadzieścia metrów, ale widziałem na twarzy uśmiech.
- Myślałem, że mnie tu zostawisz! - zawołałem do niego. - Pognałeś tak szybko do góry, że przez moment miałem wrażenie, że sam przyjechałeś do Zakopanego.
- Nie narzekaj, tylko przebieraj szybciej nóżkami.
W tej samej chwili minęła nas kolejka, która sunęła w górę, na Gubałówkę. Patrzyłem za nią, jak znika w lesie z upakowanymi niczym śledzie w puszce turystami. Może i upakowani, ale przynajmniej nie męczą się z podejściem, nie ślizgają się i nie zastanawiają się, czy daleko daleko jeszcze na ten cholerny szczyt.
- Mogliśmy jechać kolejką - jęknąłem. Bynajmniej nie udawałem. - Ale ty się uparłeś na spacer. Gdybym wiedział, że to tak daleko i to pod taką stromą górę - wskazałem przed siebie - wsiadłbym do tej cholernego wagonika i poczekałbym na ciebie, aż byś się doczłapał na górę.
- Rany, jak marudzisz.
Michał odwrócił się plecami i ruszył przed siebie.
- Hej! - zawołałem za nim. - Zaczekaj na mnie! Weź mnie na barana!
- Dam ci buzi, jak się pośpieszysz.
I zniknął między drzewami.
- O ten podły drań! - wymamrotałem do siebie.
Zebrałem się w sobie i ruszyłem w górę, klnąc pod nosem na śnieg, na oblodzoną ścieżkę i na Michała, który zostawił mnie na pustkowiu. I co? I mam teraz sam iść przez las? Miał szczęście; dogoniłem go. Pozwolił mi odpocząć tylko na minutę, potem znów przyspieszył tempo.
Kiedy wreszcie dotarliśmy na górę, odetchnąłem z ulgą. Między drewnianymi budami spacerowali turyści, przystawali i podziwiali podhalańskie rękodzieła. Dla mnie nic ciekawego. Po co mi kolejny breloczek do kluczy, czy kubek z napisem GUBAŁÓWKA lub ZAKOPANE? Albo jakaś figurka lub maskotka świstaka? Z pluszowych zabawek już dawno wyrosłem. Oczywiście Michał chciał kupić jakiś badziew, ale zrezygnował, kiedy zobaczył moją ponurą minę.
- Piękny widok.
Michał zachwycił się krajobrazem, który roztaczał się przed naszymi oczami. W oddali, w dolinie leżało miasto Zakopane, a nad nim majestatycznie królował Śpiący Rycerz, przykryty grubą pierzyną białego puchu. A za nim i obok niego wznosiły się inne szczyty, których nazw nie umiałem nawet wymienić. Bo co ja znałem góry? Tylko Zakopane, do którego pierwszy raz zawitałem z wycieczką szkolną. I tak sporadycznie zdarzało mi się tutaj przyjeżdżać, głównie po to, by pochodzić po Krupówkach, czy iść pod skocznię. Cała frajda tego małego miasta na Podhalu. Góry, te z prawdziwego zdarzenia, te ze skał, były dla mnie nieosiągalne.
Michał zaproponował niedzielny wypad na Kasprowy Wierch, tuż przed wyjazdem. Od razu go wyśmiałem. Gdzie ja i Kasprowy? Kolejką nie pojadę. Strach mnie zeżre i nie wsiądę do tego bujającego w powietrzu wagonika, który będzie wolno piął się na szczyt. O nie! Co to, to nie. Powiedziałem mu, żeby sobie darował. Jak chce, niech idzie, nie będę go zatrzymywał. Poczekam w pensjonacie. Ale od razu stwierdził, że skoro ja się nie wybieram, to on zostanie przy mnie. Tak, zrobił to z zazdrości i z obawy, że skumam się z Filipem. Nie, nie przyznał się do tego. Wypiął się dumnie i patrząc mi w oczy powiedział, że o Filipa nie jest zazdrosny, skoro to mój kolega. Jasne, swoje i tak wiedziałem.
Godzinę później wróciliśmy do miasta. Tym razem zjechaliśmy kolejką. Nie ryzykowaliśmy zjazdu z górki na czterech literach, choć muszę przyznać, że byłaby to niezła frajda. Przypomniałbym sobie lata dzieciństwa, kiedy szalało się na sankach albo worku ze słomą. Kwik, pisk i śnieg w ustach, kiedy runęło się twarzą w twardą zaspę.
Snuliśmy się bez celu po ulicach. Zachodziliśmy do paru sklepów, by przyjrzeć się tamtejszym wyrobom, czy też nasycić oczy dekoracjami świątecznymi. Zakopane pachniało Bożym Narodzeniem. Wtedy zdałem sobie sprawę, że do świąt pozostało zaledwie trzy dni. Prezenty dla rodziny miałem, w jakieś upominki dla znajomych również byłem zaopatrzony. Ale nagle olśniło mnie, że nie mam prezentu dla Michała. Nie brałem go pod uwagę, ponieważ nie przypuszczałem w najskrytszych snach, że możemy być razem. Teraz musiałem na szybko coś wymyślić. Problem w tym, że nie znałem jego gustu. Nie wiedziałem co lubi, co ma, czy co chciałby otrzymać. Może tak zapytać wprost? A może zwykły upominek? Nie. To musi być coś wyjątkowego, coś szczególnego. Michał to nie byle kto, tylko Michał. Mój Michał.
Podeszliśmy pod skocznię narciarską. Cyknęliśmy kilka fotek na pamiątkę. Michał nie chciał za bardzo pozować. Wolał być z tej drugiej strony, bo jak twierdził na zdjęciach wychodzi, jak krakowski maszkaron. Dał się namówić na dosłownie cztery zdjęcia.
Późnym popołudniem po obiedzie poszliśmy do zakopiańskiego Aqua Parku. Tłumu było co nie miara, najwięcej rodzin z dzieciakami. Parę razy łapałem Michała na tym, jak łakomie na mnie patrzy, mierzy wzrokiem, zatrzymując spojrzenie na dłużej w okolicach bioder. Zdarzało mu się, że lukał też na innych chłopców, ale nie robiłem mu wymówek, bo sam wodziłem wzorkiem po pięknie wypielęgnowanych i szczupłych ciałach nastolatków.
- Wiesz co? - Michał podpłynął do mnie na tyle blisko, że dotykaliśmy się udami.
- Nie, nie wiem, ale pewnie zaraz mi powiesz - odparłem, patrolując wzrokiem okolice, by nikt nie przyłapał nas na podwodnych macankach.
- Mam ochotę cię zerżnąć - szepnął do ucha.
Zadrżałem na samą myśl o seksie z Michałem. Krew zaczęła szybciej pulsować, a serce przyspieszyło rytm.
- Tutaj? - zapytałem dziwnie podekscytowany.
Nigdy dotąd mi się to nie zdarzyło. Nie miałem takiego uczucia, aż do dzisiaj. To wina tego czystego górskiego powietrza.
- Chodź do kibla.
Znów zadrżałem. Oczami wyobraźni już widziałem, jak Michał rżnie mnie w toalecie, a ja z trudem powstrzymuję się przed dzikimi okrzykami rozkoszy. Poczułem, jak członek nabiera rozmiarów. O kurwa!
- Właśnie mi stanął - wyszeptałem.
- Tym bardziej. Jestem strasznie napalony.
Michał wyskoczył z wody. Wziąłem kilka głębokich wdechów i ruszyłem za nim. Starałem się myśleć o czymś innym. O, na przykład o tajemniczych listach, które otrzymywałem w pracy. Ktoś o imieniu zaczynającym się na "J" podrzucał kartki i znikał. I nie wiedziałem kto.
Po części pomogło i parcie zmalało.
Osłaniając się rękoma, przemknąłem przez halę basenową i wszedłem za Michałem do kabiny. Drzwi zatrzasnęły się za mną z głośnym hukiem. Przywarliśmy do siebie, jakbyśmy byli wyposzczeni przynajmniej przez rok. Wodził gorącymi ustami po mokrym ciele, zlizując krople wody, wgryzając się w skórę i doprowadzając mnie do rozkoszy. Prawie jęknąłem, ale w porę jego dłoń zatrzasnęła mi usta. Odwrócił tyłem i zdarł kąpielówki, odsłaniając tyłek. Przejechał ręką po pośladkach, wsadził środkowego palca w odbyt, a kiedy usłyszał ciche westchnienie, naparł z całych sił swoim towarem. Wszedł bez oporu i rytmicznie zaczął wykonywać ruchy biodrami.
Seks z Michałem zawsze doprowadzał mnie do niebiańskiej rozkoszy. Wrażenie, że się unoszę, że odlatuję było tak realne, że sam w to wierzyłem. Trzymając na wodzy struny głosowe i przyduszany dłonią Michała, nie wydobyłem z siebie żadnego odgłosu, oprócz ledwo słyszalnych westchnień. Nie wiem czy w tym czasie ktoś odwiedzał łazienkę, ja w każdym razie byłem tam, u góry, pod samym sufitem.
Spermę Michała przyjąłem do ust. Połknąłem w całości, co do kropelki. Nie wiem dlaczego, ale zawsze kiedy ktoś mi się spuszczał do buzi, przypominał mi się rysunek zagubionych plemników, które po wystrzeleniu z członka ścigają się do komórki jajowej, ale po chwili dociera do nich, że jednak trafiły w inne miejsce. Znów się uśmiechnąłem do siebie.
Opadłem ze zmęczenia koło muszli. Michał stał nade mną w rozkroku i uśmiechał się zwycięsko. Pomasował jeszcze parę razy kutasa, który po chwili opadł, wracając do stanu spoczynkowego.
- Jak ja uwielbiam się z tobą pieprzyć! - rzekł zadowolony.
- Tylko pieprzyć? - złapałem go za słówko.
- Zakładaj gacie i spadamy stąd.
Cmoknął mnie w usta i wyszedł. Słyszałem, jak drzwi od toalety się otwierają, po chwili zatrzaskują i nastaje cisza. Trzydzieści sekund później podniosłem się z podłogi, założyłem kąpielówki i wyszedłem z kabiny. Przy drzwiach natknąłem się na młodego chłopaczka. Mógł mieć kilkanaście lat, który stał bez ruchu i dziwnie mi się przypatrywał. Minąłem go, obmyłem dłonie pod bieżącą wodą i wróciłem na halę.
W pensjonacie byliśmy tuż przed północą. Po basenie wyskoczyliśmy na kolację do karczmy na Krupówkach. Zasiedzieliśmy się trochę, sącząc grzane piwo. Na recepcji zastaliśmy jakąś dziewczynę, choć chciałem spotkać się z Filipem. Cóż, może jutro rano będzie w pracy.
Ale rano też go nie było.
Po południu, kwadrans po piętnastej, wróciliśmy z wycieczki po Zakopanem do pensjonatu. Odebraliśmy nasze bagaże, które zostawiliśmy rano przed wyjściem w miasto, pożegnaliśmy się z właścicielami i wsiedliśmy do taksówki, którą zamówił Michał. A Filipa jak nie było, tak nie było. Pewnie miał wolne. Odezwę się do niego, jak już będę w Krakowie. Nim wsiadłem spojrzałem jeszcze na drewniany dom, za którym majestatycznie unosił się Giewont.
Weekend w Zakopanem dobiegał końca.
Taksówka ruszyła w kierunku dworca.

B l o g i   g e j ó w

czwartek, 19 grudnia 2013

Epizod 99. Rozterki Bartka /12/.

Otworzyłem oczy.
Dziwne wrażenie powrotu z nicości pozostało. Trwało to zaledwie ułamek sekundy. Czarna studnia bez dna rozpływała się w słonecznym poranku nowego dnia, który budził się do życia.
Rozejrzałem się po pokoju. Cały w drewnie, z charakterystycznymi belkami pod sufitem, które utrzymywały strop. Leżałem w dość obszernym łóżku, przykryty grubą i ciepłą kołdrą. Dodatkowe trzydzieści sześć i sześć grzało mnie minionej nocy. Mimowolnie na mojej twarzy pojawił się uśmiech. Wczoraj, a raczej już dzisiaj padłem do wyra i zasnąłem jak dziecko. Potem poczułem tylko, jak obok kładzie się Michał i obejmuje mnie ramieniem oraz wtula twarz w kark. Chcąc go pogłaskać, położyłem rękę obok, gdzie w moim założeniu miał spać Michał. Dłoń trafiła w pustkę. Odwróciłem się. Naprawdę obok nikogo nie było. Usiadłem więc i rozejrzałem się po pokoju. Pusto. Nastawiłem uszu. Może jest w łazience. Wsłuchiwałem się w ciszę przez kolejne trzydzieści sekund. Nadal nic. Byłem sam, a Michał rozpłynął się niczym kamfora.
Podszedłem do okna.
- Śnieg! - Z gardła wydobył się ochrypły dźwięk.
Co prawda wczoraj dostrzegałem jakieś białe zwały ulokowane na poboczu Krupówek, ale sądziłem, że to zaszłości po ostatnim niespodziewanym ataku zimy, którą sprowadził Ksawery. Nie przypuszczałem, że tyle białego puchu zdąży się ostać. A tu przed moimi oczami roztaczał się widok zasypanych pól, dróg i ośnieżonych szczytów górskich.
Odczułem przyjemny dreszczyk ekscytacji, kiedy spoglądałem na ten bajkowy krajobraz, skrzący się w promieniach wspinającego się po niebie słońca. Szkoda, że takiego bielusieńkiego śniegu nie ma w Krakowie. To byłaby dopiero frajda na święta. Pierwsze śnieżne święta Bożego Narodzenia, no i Wigilia, od paru lat.
Zegar na ścianie wskazywał kwadrans po dziewiątej. Gdzie w takim razie był Michał? Może już zszedł na śniadanie? Ale żeby nie czekał na mnie? Trudno. Wziąłem więc szybki poranny prysznic, który dobudził mnie do reszty i zmył sen, ubrałem się i usiadłem na łóżku. Dochodziła dziesiąta, a Michała nadal nie było. Żołądek zaburczał cicho, dając znać o sobie. Trudno się mówi.
Kierowany instynktem samozachowawczym, zszedłem na jadalnię. Zajrzałem do salonu, w którym kilkoro gości popijało kawę i prowadziło ciche rozmowy. Myślałem, że tutaj zastanę Michała, ale też go nie było. W jadalni jakaś młoda parka siedziała w kącie pod oknem i jadła śniadanie. Co się zatem stało z Michałem? Zaczęło mnie to martwić. Nie zostawił żadnej wiadomości, nie obudził mnie, tylko zniknął bez wieści.
Usiadłem przy stole najbliżej kominka, w którym płonęły polana, a ogień wesoło trzaskał. Mój wzrok mimowolnie powędrował w kierunku kontuaru, przy którym wczoraj załatwialiśmy formalności wynajęcia pokoju. Dzisiaj nikogo tam nie było z obsługi. To znaczy bardziej chciałem zobaczyć Filipa. Sam nie wiem dlaczego i skąd wzięło się ta ochota.
I jakbym sobie wykrakał. W holu pojawiła się jego postać. Niósł jakieś papiery. Wszedł na jadalnię. Zatrzymał się niespodziewanie. Nasze spojrzenia skrzyżowały się na moment. Potem obejrzał się za siebie, w stronę salonu, jakby chciał się upewnić czy nie ma w nim Michała. Na pewno chciał wiedzieć, czy jestem sam. Wszedł ostrożnie i wolnym krokiem skierował się do stolika, przy którym siedziałem. Zatrzymał się w niewielkiej odległości. Spuściłem wzrok i utkwiłem spojrzenie w drewnianym blacie.
- Cześć! - przywitał się ostrożnie Filip.
- Cześć - odparłem po chwili.
- Nadal się dąsasz?
Spodziewałem się tego pytania. Kiedyś musiało ono paść, a skoro przyjechałem do Zakopanego i miałem spędzić weekend w pensjonacie, w którym pracuje Filip, nieuniknione było spotkanie z nim. Wcześniej czy później musiało do niego dojść. Tak się złożyło, że akurat stało się to w sobotni poranek. I jak na złość nie było przy mnie Michała. A pewnie udałoby się to odwlec nieco w czasie, gdyby Michał nie zniknął.
Czy nadal się dąsałem na Filipa? O Jezusie, nie wiem. To prawda, zachował się po chamsku wtedy w Warszawie. Przecież i ja, i Arek martwiliśmy się o niego, a on pojechał sobie z prezesem na mieszkanie, zdecydował, że nie będzie odbierał komórki, wybzykał się z nim, wysłał jakiegoś SMS-a w nocy, że wszystko w porządku, bez żadnych przeprosin, bez skruchy, więc co miałem sobie o nim pomyśleć? No co? No że jest nieodpowiedzialnym bałwanem!
Tak, dąsałem się na Filipa, ale... To było jakiś czas temu. Przez pierwsze tygodnie byłem obrażony i sfochowany. Potem chciałem go tylko ukarać za jego warszawskie zachowanie, więc uparcie unikałem z nim kontaktu. A dzisiaj... A dzisiaj brakowało mi z nim rozmów.
- A jak myślisz? - spojrzałem na niego z wyrzutem. Nie chciałem być złośliwy, ale gdzieś w środku mnie nadal drzemała ta diabelska natura, by jednak mu dopiec. - Zostawiłeś mnie tam samego? W tym wielkim mieście! Nie pomyślałeś o mnie? Tak - odpowiedziałem natychmiast na swoje pytanie - myślałeś tylko o sobie i o nikim innym. Wiesz, jak się martwiliśmy?
- Wiem - wtrącił Filip - Arek mi mówił. Ale chyba nie wiesz, że wtedy kiedy czekałeś na mnie pod firmą, kiedy nie dotarłem, to nie była moja wina. Gdyby ode mnie zależało, nie wystawiałbym cię do wiatru. Mogę usiąść? - zapytał nieśmiało.
Bez słowa wskazałem wolne miejsce. Przysunął sobie krzesło i popatrzył mi w oczy.
- Możesz mi nie wierzyć, ale po wyjściu z firmy napotkałem problem w postaci Roberta. Natknąłem się na niego, a jego urażona duma nie pozwoliła mnie puścić wolno. Musiał się zemścić. Dlatego uprowadził mnie. - Filip powiedział to nadzwyczaj spokojnie. Bez cienia emocji. Za to ja wyprostowałem się energicznie, kiedy usłyszałem, że został porwany. - Spokojnie! - podniósł dłoń, by złagodzić skutek. - Nic mi się nie stało. Robert był wściekły, że sam podjąłem się zdemaskowania Kamila, choć był to nasz wspólny plan. Nie mógł znieść upokorzenia. Postanowił więc wymierzyć mi karę. Dlatego wtedy nie zjawiłem się, tam przed firmą. Chciałem ci to wytłumaczyć, ale...
O jaki ja byłem głupi! Spuściłem wzrok i ukryłem twarz w dłoniach. To ja zachowałem się, jak idiota, nie Filip. Udałem obrażonego, jak jakaś sfochowana panienka, która musiała pokazać kim to ona nie jest. Wychodzi na to, że to ja jestem bęcwałem. O kurde!
- Filip! - jęknąłem cicho. Było mi cholernie wstyd. Nie chciałem teraz patrzeć w jego oczy. Zresztą, jak miałem patrzeć, skoro pokazałem swoje chamskie oblicze. Nie no, zawsze muszę się pogrążyć. - Tak mi przykro. Jaki ja jestem głupi! No kurde mać! Przepraszam cię za tamto.
- Wiem, wiem - przytaknął z uśmiechem. - Męska duma, tak to się nazywa.
- Wybacz, Filip.
Spojrzałem na niego błagalnym wzorkiem. Uśmiechał się. Czyli że mi przebaczył?
- Jeśli ty mi wybaczysz, to okej, będziemy kwita.
Uścisk dłoni wystarczył. Zgoda między nami znowu powróciła.
- Zmarnowaliśmy cztery miesiące naszej znajomości przez jedno niedomówienie - zauważyłem. - Ale jesteśmy patałachy.
- Bywa - Filip przytaknął. - Przynajmniej nasza znajomość nabierze świeżości. W sumie nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
- Ale żeby jechać aż do Zakopanego, by wyjaśniać sprawy z przeszłości? To się w głowie nie mieści. To mogą - rozejrzałem się po sali i nachyliłem w kierunku Filipa - tylko pedały tak postąpić.
Zaśmialiśmy się w głos.
- My tu gadu gadu, ale ty może głodny jesteś? - zainteresował się Filip.
Na dźwięk słowa "głodny", odczułem znajomy skurcz żołądka. No, upomniał się o swoje. Od wczoraj nic nie miał, więc potrzebuje się czymś zapchać, by wykonywać na spokojnie swoją pracę.
- Nie zaprzeczę, jestem cholernie głodny, ale poczekam może na Michała. Gdzieś zniknął...
Wzruszyłem ramionami. Po części odczułem wstyd za Michała. Przyjechaliśmy razem, a ten niespodziewanie znika, przepada bez wieści, ucieka z pensjonatu w ogóle mnie o tym nie informując. I co mam sobie myśleć? Przecież to miał być taki nasz wspólny weekend w górach, który miał nas do siebie jeszcze bardziej zbliżyć. No to, cholera, zbliżył.
- Bartek, mogę o coś zapytać? - Filip przypatrywał mi się uważnie.
- Jasne.
Wiedziałem o co chce zapytać. O Michała. Tej rozmowy też nie można było uniknąć. Ale i ja miałem do niego parę pytań. Na przykład dlaczego wyjechał z Krakowa? Dlaczego Zakopane? Co się stało, że podjął taką a nie inną decyzję? Ale wszystko po kolei.
- Dlaczego Michał?
Choć byłem na to przygotowany, choć wiedziałem jakie słowa padną, pytanie to uderzyło we mnie ze zdwojoną siłą. Echem rozniosło się po głowie i za całym impetem waliło w czaszkę.
- Przecież... - Filip rozłożył ręce w geście bezsilności. - On był z Karolem. Widziałeś go w Warszawie. Obaj widzieliśmy go z innym kolesiem. To ewenement, to przypadek, który nie jest stały w uczuciach. Dlaczego akurat on?
Siedziałem ze spuszczoną głową. Wzrok lizał śliską, wygładzoną powierzchnię wielkiego drewnianego stołu, stworzonego na góralską modłę. Też wiele razy zadawałem sobie to pytanie dlaczego zdecydowałem się być z Michałem, pomimo znanej mi jego bujnej przeszłości? Miałem wątpliwości, kiedy zaczynałem się z nim spotykać, kiedy nabrało to takiego rozpędu i taką formę znajomości, jak obecnie. Bałem się tego, cholernie się bałem, ale podjąłem ryzyko. A przecież nasze pierwsze spotkanie ograniczyło się tylko do zwykłego fizycznego kontaktu, pieprzenia się, wzajemnego zaspokojenia. Taką formę miało to przybrać, nie inną. Ale nie zapanowałem nad tym. I teraz jestem z Michałem. Dlaczego?
- Ze strachu przed samotnością...
Taka była prawda. Samotność, to jej wina. Cholernie bałem się, że już na zawsze pozostanę sam, że nie będę miał nikogo, że nikogo już więcej nie poznam. Potrzebowałem tylko seksu. Jedna noc wystarczyła, by się w nim zauroczyć bez reszty. Ale zmienił się. Wiem, że się zmienił, bo przecież do nikogo wcześniej nie zwracał się "Kochanie". Widziałem to w jego oczach. Zależało mu na mnie. Troszczył się, zabawiał, chciał zbliżyć nas do siebie, dlatego zaproponował wspólny weekend. I choć miałem obawy czy z nim być, to jednak postanowiłem zaryzykować.
- Ale Michał?
- Wiem, że to dziwnie wygląda, bo przecież byłem zabujany po uszy w Karolu, a Michała nienawidziłem całym sercem - zacząłem się usprawiedliwiać. - Ale życie płata nam czasami figla. Karol nie chce mnie znać, unika, a Michał pojawił się akurat w odpowiednim momencie. Filip, uwierz mi na słowo, on się zmienił. Takie mam wrażenie. Okazuje się, że Michał to troskliwy i ciepły facet.
Filip otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć. Zawahał się, patrząc na mnie swoim przenikliwym wzorkiem.
- Bartek... - zaczął ostrożnie, zaciskając dłonie w pięści.
Wtem rozległ się dźwięk otwieranych drzwi. Skrzypnęły głośno, potem zamknęły się i w progu jadalni zjawił się mój Romeo. Policzki miał zaróżowione od mrozu, uszy również. Musiał sporo czasu spędzić na powietrzu. Ciekawe co go tak wzięło?
- Cześć - Michał w kilku krokach znalazł się przy kominku.
- Gdzie byłeś? - zapytałem podejrzliwie.
- Na porannym spacerze - odparł wesoło, zerkając ukradkiem na Filipa.
Aha, zazdrosny. Mógł mnie zostawiać samego w pensjonacie.
- Czemu mnie nie obudziłeś?
- Spałeś tak słodko, że nie miałem serca cię budzić. Jak aniołek. A kręciłem się dość głośno.
Czyżby mnie kokietował? Na to wygląda. Chyba stwierdził, że Filip jest jego konkurentem, więc musi pokazać, że to on jest tutaj właścicielem. Imponujące zachowanie.
- Mogłeś mnie obudzić. Chętnie bym z tobą wyszedł.
- Będziesz miał okazję. Zjemy śniadanie i wychodzimy. Gubałówka czeka. Cała w śniegu. Ale widzę, że nie próżnujesz, tylko nawiązujesz znajomości z góralami.
Michał spojrzał wymownie na Filipa. Natychmiast na ustach pojawił się uśmiech. Filip zaśmiał się sztucznie.
- Dobry kawał - odparł po chwili - ale nie jestem góralem.
- Żartowałem. Nie wyglądasz na górala. Gdzie podhalański strój? Gdzie onuce? Gdzie kierpce? Przydałby się jeszcze kożuch z owczej wełny.
- Michał, przestań - wtrąciłem się do rozmowy. Był zazdrosny. To dlatego tak się zachowywał. Zastał mnie w towarzystwie Filipa. Stwierdził, że mnie podrywa, dlatego tak zareagował. Ale to miłe, że taki z niego zazdrośnik. No i tak dzielnie walczy. Mimo to musiałem zapanować nad sytuacją, zanim skoczą sobie do gardeł. - Mówiłem ci, że Filip jest moim kolegą. Poznajcie się. Filip, Michał; Michał, Filip.
Nim podali sobie dłonie, wymienili się buńczucznymi spojrzeniami. Po czym Filip wstał od stołu, ustępując miejsca.
- Powiem na kuchni, żeby przygotowali dwa śniadania - rzekł do mnie, po czym zwrócił się do Michała: - Naprawdę, żałosny żart. Na twoim miejscu w obecności górali nie sypałbym takimi tekstami. Chyba że chcesz zbierać jedynki na Giewoncie.
Puścił oczko i zniknął w kuchni. Michał stał przez chwilę niczym słup soli, patrząc za Filipem, którego już dawno nie było. Uśmiechnąłem się do siebie.
- Co za bezczelny typek! - wykrztusił wreszcie z goryczą.
- Sam zacząłeś. Siadaj - pociągnąłem go za rękaw kurtki. - Co dzisiaj robimy? Co mamy w planach? Oprócz tego, że już mnie wystawiłeś do wiatru dzisiaj rano.
- Oj tam, nie becz. Będziesz miał wieczorem kolację na mieście, to jeszcze mi podziękujesz. A przez dzień trochę się pomęczymy po Zakopanem. Ale będzie frajda - potarł z zadowoleniem dłonie.
- Co ty znowu kombinujesz?
- Zobaczysz - mrugnął okiem w moją stronę.
Rozejrzałem się dyskretnie po jadalni. Sprawdziłem, że nikt na nas nie patrzy i uścisnąłem jego zmarzniętą dłoń. Zaczął opowiadać, jak to pomknął dzisiaj rano na miasto, by zażyć górskiego powietrza. I choć słuchałem z zapartym tchem jego opowieści, moje myśli krążyły wokół Filipa. Cieszyłem się, że znów ze sobą rozmawiamy, że wszystko sobie wyjaśniliśmy. Żałowałem tylko, że nie zdążyłem go zapytać o powód przeprowadzki do Zakopanego. Ale może będzie jeszcze okazja, żeby spokojnie z nim porozmawiać i dowiedzieć się szczegółów. W końcu jeszcze cała sobota przede mną i niedziela.

B l o g i   g e j ó w

środa, 18 grudnia 2013

Epizod 98.

- Do zobaczenia jutro, Fifi.
Ewka ucałowała mnie na pożegnanie w policzek i wybiegła z pensjonatu, zatrzaskując za sobą z hukiem drzwi. Jak na osiemnastolatkę przystało lubiła szlajać się w piątkowe wieczory po knajpach. Spotykała się ze znajomymi ze szkoły i urządzali sobie clubbing. Jej rodzice, właściciele pensjonatu, u których pracowałem krzywym okiem patrzyli na zachowanie córki, na jej rozrywkowe życie. Ale poza takimi właśnie wieczornymi, głównie weekendowymi eskapadami do knajp, Ewka nie sprawiała problemów. Dlatego dyskretnie przekonywałem Anielę i Tadeusza, by bardziej skupili się na buńczucznym gimnazjaliście, Lucku, który bywał momentami naprawdę ciężkim chlebem powszednim, dającym solidnie w dupę.
I chyba za to Ewka tak bardzo mnie lubiła. Za to, że skupiłem uwagę rodziców na dorastającym małolacie, a nie na niej. Była nastolatką, jak dla mnie rozrywkową, ale nie wdającą się w konflikty z innymi. Zdecydowanie unikała jakichś większych masówek, ale przepadała za dyskotekami. Kto w jej wieku nie lubił biec na imprezy?
Usiadłem przy kominku. Wrzuciłem szczapę drewna. Ogień wesoło buchnął płomieniami. Przyjemne ciepło łaskotało mnie w twarz. Spojrzałem na wielki ścienny zegar, który wskazywał za kwadrans północ. Ostatni goście jeszcze nie wrócili. Wśród nich byli Bartek z Michałem. Przeczuwałem, że czeka mnie z nimi rozmowa. Najlepsze jest to, że z każdym z nich oddzielna, bo przecież Bartek nie może dowiedzieć się, że znam Michała od bardzo dawna. I najlepiej utrzymać to w tajemnicy. Nie sądziłem, że jeszcze ich kiedykolwiek zobaczę. Uciekłem z Krakowa i zaszyłem się tutaj, na Podhalu, w Zakopanem, u stóp Śpiącego Rycerza.
Do pensjonatu pod nazwą "Aniela pod Giewontem" trafiłem cztery miesiące temu. Zrezygnowany, porzucony, z problemami. Nie miałem planów na siebie, żadnego pomysłu. Znaczy się jakaś idea była, kiedy wsiadałem do autobusu, ale rozpierdzieliła się o twarde zakopiańskie skały, kiedy Wiktor obwieścił mi z zadowoleniem, że wrócił do swojego byłego. Cóż miałem robić? Pogratulowałem mu szczęścia, a on ładnie podziękował i zniknął ze swoim boyem.
Pamiętam, że wtedy cały mój świat wywrócił się do góry nogami. Zastanawiałem się, czy nie wracać do Krakowa? Bo co miało mnie czekać w Zakopanem? To małe miasto, a Wiktora mogłem spotkać w każdej chwili na jednej z ulic. Zdecydowałem się jednak zostać, tak na parę dni i przemyśleć to wszystko. Być może udałoby się wówczas znaleźć jakieś rozwiązanie.
I tak trafiłem do pensjonatu Aniela pod Giewontem. Przez pierwsze dwa dni prawie nie wyściubiłem nosa z domu. Siedziałem w pokoju, gapiąc się w telewizor albo w sufit, leżąc na drewnianym łóżku, śpiąc do południa i schodząc na dół tylko w godzinach wydawania posiłków. Mieli mnie wówczas za wariata. Patrzyli na mnie spod oka, jak snuję się po jadalni, przeglądam sterty prasówki w salonie albo uciekam do swojego pokoju.
Wreszcie pewnego dnia Aniela nie wytrzymała. Miała dość patrzenia na mnie, jak łażę przybity po jej chałupie, więc dosiadła się do stołu, przy którym jadłem śniadanie i zaczęła ze mną rozmawiać. Swoim góralskim temperamentem sprawiła, że otworzyłem się na świat i co nieco opowiedziałem o sobie. Zachęciła mnie do wyjścia w góry dla pięknych widoków, dla tych skalistych szczytów, które tylko czekają, by je zdobyć. Za przewodniczkę wepchnęła mi swoją córunię, Ewkę. Skoro i ona wyraziła chęć, i ja się zgodziłem, to nie zostało nic innego, jak zdobyć jakąś górę. Jednego dnia zaliczyliśmy Nosal, Sarnią Skałę oraz weszliśmy na Kasprowy Wierch. Ciężka i mozolna to była wyprawa, ale za to bardzo podbudowująca. Widoki sprawiły, że... Że znów chciałem żyć.
Po powrocie do pensjonatu wywiązała się taka dyskusja, nie tyle o górach, co o pomysłach na życie, że Aniela zaproponowała mi współpracę. Najpierw dyskretnie podpytała mnie, co bym zmienił w prowadzeniu pensjonatu, co bym ulepszył, co bym wprowadził nowego. Moje pomysły bardzo jej przypadły do gustu, więc wyszło wreszcie tak, że zostałem w Zakopanem aż do grudnia. Zarządzałem stroną internetową, łowiłem gości, sprowadzałem turystów, a interes kwitł. Reklama w internecie działała pełną parą, a Aniela z Tadeuszem cieszyli się z najazdu ludzi. Na ten czas urządzili dla mnie niewielki pokój na parterze, na końcu korytarza, tak bym jednocześnie miał spokój, ale i nie daleko do pracy.
Po dwóch miesiącach zatrudniłem się dodatkowo w hotelu, jako organizator masowych imprez i koordynator oraz opiekun służbowych spotkań i zjazdów. Aniela nie widziała problemu, bym pracował i u niej, i w hotelu. Wręcz zachęcała mnie do podjęcia dodatkowego zajęcia.
Aż tu nagle w pensjonacie Aniela pod Giewontem, dwudziestego grudnia wieczorem, wprowadzili się goście z Krakowa. Moi znajomi. Zdarzało mi się, że wiele razy myślałem o Bartku. Przed oczami miałem nasze ostatnie spotkanie w Warszawie, potem ślad po nim zaginął, przestał odbierać telefony. Nie naciskałem. Wycofałem się, bo w końcu to była moja wina, że Bartek odciął się totalnie od znajomości ze mną.
Za to sprawa z Michałem przedstawiała się zupełnie inaczej. On miał coś w sobie, co przekonywało do niego ludzi, zjednywało przyjaciół. Dzięki swemu wrodzonemu intelektowi, współczuciu, sztucznie granej serdeczności i dobroci, zyskiwał wokół siebie grono osób, które bezgranicznie mu wierzyło. Ja też dałem się na to nabrać, parę lat temu. Zwierzyłem się z problemu, wyjawiłem mu w zaufaniu tajemnicę, sekret, o którym wolałbym zapomnieć. Obiecał, że tę nieprzyjemną sprawę pokryje kurz. Nie pokrył, wręcz przeciwnie - zaczął straszyć mnie, że przypadkiem może komuś o tym chlapnąć, jeśli nie będę stosował się do reguł jego gry.
O sprawie przesądziła nasza ostatnia rozmowa pod Sukiennicami. Nie bałem się go, aczkolwiek powinienem, skoro miał na mnie haka. Jednak dopóki również ja wykazywałem się odrobiną sprytu i łechtania jego zadufanego ego, wszystko było na dobrej drodze do zachowania sekretu przed światem. Zażądał wówczas, bym pogadał z Karolem i przekonał go do powrotu do Michała. Starałem się, ale Karol, choć zakochany po uszy w Michałku, twardo stał przy swoim zdaniu i nie zamierzał go zmieniać. Wówczas podjąłem decyzję o wycofaniu się z Krakowa.
Gwoździem do tej decyzji stało się spotkanie z Arturem w Coconie. Przepraszam, z Krzysztofem. Towarzyszył mu Oskar, który musiał to pokazać, jak są ze sobą blisko. Wygadałem się wówczas o podwójnym życiu Krzysztofa vel Artura. Auć, co za bolesne przeżycie.
Dzisiaj, kiedy zobaczyłem przy kontuarze Bartka i Michała razem, zamarłem. Zabrakło mi słów. Zaschło mi w gardle, spoglądając to na jednego, to na drugiego. Nie wierzyłem własnym oczom. Oni razem? I wtedy do mnie dotarło. Nie mogło być inaczej. To kolejna zagrywka Michała. Jakim cudem udało mu się mnie odnaleźć? Jak tego dokonał? Kombinowałem, szukałem odpowiedzi, bezskutecznie. Wiedziałem tylko, że spotkanie, że rozmowa jest nieunikniona. Lepiej ją więc odbyć, jak najszybciej.
Przysnęło mi się na kilka minut. Obudził mnie hałas przy drzwiach. Goście wracali. Wśród głosów rozpoznałem również Bartka i Michała. Nie zatrzymując się, poszli na górę. Zerknąłem na zegarek. 0:36. Jeszcze wcześnie, by iść spać. Liczyłem więc upływające minuty. Kiedy wybiła pierwsza, wciąż czekałem.
1:28
Schody zaskrzypiały cicho. Ktoś zszedł na dół. Osoba zatrzymała się przy wejściu do salonu. Przez kilka sekund stała w progu i zastanawiała się czy wejść dalej. Oddychała równo. Czułem na sobie jej wzrok. Już wiedziałem, kto mnie odwiedził tej nocy.
- Ciężko było cię odnaleźć.
Chłodny głos Michała przeciął powietrze. Mimowolnie wyprostowałem się, ale nie odwracałem twarzy od trzaskającego wesoło ognia.
- Kto by pomyślał, że Filip Niedziałkowski zaszyje się akurat tutaj. W Zakopanem. To tutaj odnalazłeś swój święty, podhalański spokój?
Zakpił ze mnie. Bawiła go ta cała sytuacja. Wiedział, że jest górą, bo oto zdobył kolejnego mojego przyjaciela. Co za perfidny koleś!
- Czego chcesz? - zapytałem spokojnie. Starałem się, by głos nie zadrżał. Musiał zachować spokój. - Po co tu przyjechałeś?
- Po co tu przyjechałem? - powtórzył po mnie zdziwiony. - A jak sądzisz? Mieliśmy układ. A ty - prychnął ustami - tak po prostu znikasz niczym wróżka z bajki. Myślałeś, że tu się schowasz przede mną? Tu w tej zakopiańskiej dziurze? Że co? Że niby górale z ciupagami staną w twojej obronie? Chyba sobie żartujesz. Gdyby się dowiedzieli, że wolisz dmuchać chłopców, już oni by cię tymi ciupagami wyruchali. Trochę czasu zajęło nim cię znalazłem. Ale znalazłem, to się liczy. Nie wywiązałeś się z naszego układu, a to może pociągnąć za sobą konsekwencje.
Miałem dość tego ciągłego straszenia. Jeden błąd z przeszłości, ciągnął się za mną niczym widmo, aż do tej pory. I nie zamierzało popuścić. Musiałem znaleźć jakieś rozwiązanie z tej sytuacji. Przecież zacząłem nowe życie w Zakopanem.
- Zdobyłeś Bartka. Czego jeszcze chcesz? - W moim głosie dało się wyczuć zmęczenie.
- Bartek może i jest niezłą dupą. Gdyby nie on, nie byłoby mnie tutaj. Ale ja chcę Karola, rozumiesz? Nie może być tak, że on ze mną skończył. To ja kończę z innymi, nie odwrotnie.
Odwróciłem się w jego stronę. Stał oparty o futrynę.
- Tu cię boli - wycelowałem w niego palcem wskazującym. - Boski Michał, Gigolo, jest tym, który daje kosza. No coś podobnego! - zakpiłem.
- Dokładnie - przytaknął z uśmiechem. - Więc jak będzie? Przekonujesz Karola do mnie, czy twój słodki sekrecik wychodzi na jaw, co?
- Szczerze? - wzruszyłem ramionami. - Nie wiem komu bardziej zaszkodzisz, sobie czy mnie. Bo wiesz... Z Karolem nie mam kontaktu, a Bartek... Bartek strzelił focha i się do mnie nie odzywa.
- Przecież masz jeszcze innych znajomych. - Michał chwycił się kolejnej deski ratunku.
- Jak sam zauważyłeś - wskazałem na siebie - ja jestem w Zakopanem, a moi znajomi rozsypani po Polsce. Więc sam widzisz, że nasze stosunki są bardzo luźne.
Michał przygryzł dolną wargę. Nie spuszczając ze mnie wzorku, zamyślił się głęboko. Znając go na tyle dobrze, na ile go znałem, obmyślał właśnie kolejną strategię. Musiał uderzyć. On nie należał do facetów, którzy tak łatwo się poddają. Zawsze mają jakiegoś asa w rękawie. I chyba w złą godzinę o tym pomyślałem, bo na jego twarzy pojawił się szelmowski uśmieszek. Co też tym razem wymyślił?
- Święta się zbliżają - zauważył.
Zmarszczyłem czoło. Skupiłem na nim całą uwagę. Musiałem być bardzo ostrożny. Nie wróżyło to nic dobrego. Był za bardzo spokojny.
- Wiesz, dobra nowina i te sprawy - machnął ręką. - A co by się stało, gdyby taka nowina, niekoniecznie dobra dotarła do twoich rodziców? Co wtedy? Chociaż im wystarczy chyba powiedzieć, że jesteś gejem, prawda? Byliby w szoku i to akurat w Boże Narodzenie.
Cień strachu padł na mnie. Zadrżałem. Dobrze, że nie widział paniki w moich oczach. Odwrócony tyłem do kominka, patrzyłem w jego twarz.
- Czemu to robisz? - zapytałem z wyrzutem. - Dlaczego nie dasz mi spokoju?
- Bo tak, jak ty też chcę być szczęśliwy - odparł.
- Nie zrobisz tego.
- Chcesz się przekonać? - Głos Michała zawisnął złowrogo w powietrzu. - Cyk, cyk, cyk, cyk. Czas leci. Do świąt zostało naprawdę niewiele czasu. Ech! - westchnął głośno, wciągając wysuszone powietrze. - Piękne macie te góry. Mogę sobie zrobić herbatę z prądem?
Uśmiechnął się. Puścił oczko i zniknął w jadalni. Jeszcze przez pięć minut słyszałem, jak się krząta, jak cicho pogwizduje, a potem wchodzi po schodach na piętro. Aż nastała cisza. Znów zostałem sam. Spojrzałem na ogień w kominku. Znałem Michała dobrze. Zbyt dobrze. I wiedziałem, że nie chodzi tylko o Karola. Gra toczyła się o znacznie wyższą stawkę. Tylko o co?

B l o g i   g e j ó w

Epizod 97. Rozterki Bartka /11/.

Zakopane.
Dworzec autobusowy tonął w świetle lamp ulicznych. Drobne, kolorowe światełka choinkowe zaledwie zdobiły płytę postojową. Skąpo przystrojone, przemknęło mi przez myśl. Nie to co Kraków. Tam galeria przystrojona, zalana bogactwem sztucznych choinek, kolorowych bombek, cudeniek, świecidełek przeróżnej maści, obsypana wielkimi girlandami. A tutaj... ubogo. Może chociaż Krupówki lepiej wyglądają nocą. W końcu to zimowa stolica Polski; tak się mawia.
- Siet! - wykrzyknąłem ze skwaszoną miną. Jedną nogą stałem zanurzony po kostkę w roztopionej brei śniegowej. - Nie no, masakra.
- Co się stało?
Michał przytachał ze sobą dwie małe walizki, które po wielu trudach i przepychankach z podróżnymi z Krakowa wydobył z bagażnika.
- Mam mokro w bucie. Wpadłem do wody.
- Spokojnie, weźmiemy taksówkę i dojedziemy do pensjonatu - Michał pogłaskał mnie po ramieniu z uśmiechem. - Wytrzymasz, kochanie.
Ciągnąc za sobą bagaż wyszliśmy na teren postojowy. Gwar dworcowy, jakby ucichł, ale miasto wciąż tętniło życiem. Nie ma się co dziwić, było dopiero parę minut przed dziewiętnastą. Wyszedłem wcześniej z pracy, by spakować ostatnie najpilniejsze rzeczy, które miały być mi potrzebne na weekend poza miastem, kosmetyki, ciepłe ubranie. Do ostatniej chwili nie wiedziałem, dokąd jedziemy, a Michał uparcie trzymał się zdania, że to niespodzianka, a niespodzianek się nie zdradza. Dowiedziałem się na dworcu, kiedy wsiadaliśmy w autobus. Muszę przyznać, że jego pomysł wprawił mnie w zaskoczenie. W życiu nie pomyślałbym, że akurat tam się udamy na weekend. Powiedział wówczas, że Zakopane jeszcze w śniegu, dlatego nalegał, żebym wziął cieplejsze ciuchy. Całe szczęście, że go posłuchałem.
- Nieźle zaczyna się weekend - mamrotałem, wsiadając do taksówki. - Od razu wpadłem w kałużę.
- Masz buty na zmianę? - Michał usadowił się obok.
- Nie, mam tylko te - wskazałem na te, które miałem na sobie. Nie były to trekingi, ale skąd mogłem wiedzieć, że wyląduję w Zakopcu?
- Przesuszysz je na kaloryferze i na jutro będą suche.
Michał podał kierowcy adres pensjonatu, w którym zarezerwował nocleg, więc już po chwili samochód jechał ulicami miasta. No i teraz musiałem rzeczywiście przyznać, że zakopiańczycy przyłożyli się do świątecznego wystroju. Ciekawe jeszcze, jak przystroili słynne Krupówki.
- Pójdziemy na Krupówki dzisiaj? - zapytałem z ciekawości.
- Z twoim mokrym butem? - zakpił z uśmiechem. Zmrużyłem oczy, więc odparł po chwili: - Okej, zobaczymy co da się zrobić.
Ile trwała podróż do pensjonatu? Nie wiem. Przez moment wydawało mi się, że trochę się dłuży, ale w gruncie rzeczy okazało się, że wcale tak daleko nie pojechaliśmy. Driver, zapewne licencjonowany, bąknął tym swoim góralskim zaśpiewem, że "hawok w cimności drzymie rycerz", czy jakoś tak to leciało. Szczerze nie tam nie widziałem, ale uwierzyłem na słowo.
Pensjonat. To nic innego, jak tylko oświetlona chałupa, cała z drewna, ozdobiona góralskimi motywami. Jakieś wyryte wzorki kwiatuszków, drzewek i czegoś tam jeszcze, a czego w tych warunkach dojrzeć nie potrafiłem. Do tego mrugały kolorowe światełka, zwisające spod strzechy i oplatające drewniane filary, które podtrzymywały dach tarasu.
- Podoba ci się? - Michał z nieznikającym uśmiechem wpatrywał się drewniany dom.
Wzruszyłem ramionami. Dom, jak dom, tyle że cały z bali. Cóż, taka już góralska tradycja.
- Może być. Mam nadzieję, że nie zmarznę.
- Z pozoru takie domy wydają się mieć wiele defektów, ale w rzeczywistości dają ciepło. Sam się przekonasz.
- A skąd ty taki pewny jesteś?
Weszliśmy do środka. Gorące powietrze, które zalegało w przedsionku wprost powalało z nóg. Od razu uwierzyłem słowom Michała.
- Okej, nie musisz już nic mówić - dodałem szybko.
W pensjonacie było dosyć gwarno. Po lewej stronie od drzwi wejściowych mieścił się dość obszerny salon z wielkim kamiennym kominkiem, z którego buchał żywy ogień. Kilka krzeseł, stolików, dwie duże kanapy, a pod sufitem zamontowany trzydziestodwucalowy telewizor. Akurat leciały jakieś informacje z kraju. Pokazywali stolicę, pięknie przystrojoną na święta. Rzuciłem jeszcze okiem na mieszkańców pensjonatu. Głównie byli to młodzi ludzie, pary, może świeże małżeństwa, na szczęście bez dzieciaków.
Z drugiej strony ulokowana została jeszcze większa jadalnia. Drewniane stoły, krzesła, też utrzymane w góralskiej tonacji, zajęte zostały przez grupę młodzieży, prawdopodobnie studentów, miłośników wycieczek górskich. Tutaj również znajdował się kominek, w którym płonął ogień. W głębi znajdowała się kuchnia, a bliżej wejścia drewniany kontuar, za którym stał chłopak, zwrócony tyłem do wejścia, z telefonem przy uchu; zapewne pracownik tak zwanej recepcji. Przypuszczałem, że u niego dokonuje się formalności związanych z zakwaterowaniem.
- Ile tu jest pokoi?
- Nie wiem - odparł Michał, wchodząc do jadalni. - Zapewne kilka, w porywach do kilkunastu, plus pokoje właściciela. Dzień dobry - zwrócił się do recepcjonisty.
Mężczyzna odwrócił się szybko w naszą stronę. Wystarczyło jedno spojrzenie. Tylko mignięcie, a ja już miałem wrażenie, jakbym zamienił się w słup soli. Ale dosłownie na chwilę. Potem poczułem, jak nogi uginają się pod ciężarem korpusu. Drżały, grożąc że nie utrzymają w pionie ciała, że lada moment po prostu kości gruchną w drobne kawałeczki. Nie spodziewałem się go tutaj zobaczyć. Kogo, jak kogo, ale nie jego! On tutaj? Właśnie tutaj?
Filip Niedziałkowski. Trzydziestoletni brunet. Stał za ladą i wodził błędnym wzrokiem ode mnie na Michała i od Michała do mnie. Też był zaskoczony. Nie wiem tylko czym bardziej. Moją osobą? Czy może prędzej mną i moim towarzyszem? Raczej nie spodziewał się zobaczyć mnie tutaj, a już nas razem w szczególności. Serce zabiło mocniej, ze strachu, z obawy i sam nie wiem z czego jeszcze. Ostatnio widziałem go w lipcu w Warszawie, kiedy zniknął nagle z Robertem, prezesem Robertem, a ja jak głupi stałem pod biurowcem i wyczekiwałem jego powrotu. Nie wrócił na noc, nie odpowiadał na telefony. Olał i mnie, i swojego warszawskiego przyjaciela, Arka.
To przez to tamto wydarzenie na naszą znajomość padł cień. Odsunęliśmy się od siebie, choć muszę przyznać, że Filip starał się ze mną skontaktować. Ale ja nie chciałem. Bo po co? Tak się nie robi. Człowiek się zamartwia cały dzień, a ten w najlepsze się zabawia w łóżku ze swoim prezesem.
W końcu jego błędne spojrzenie spoczęło na mnie. I to tak ciężko, i z takim wyrzutem, że miałem wrażenie, iż nie udźwignę tego spojrzenia. Tak, tak, widziałem w jego oczach te olbrzymie pytajniki, które atakowały mnie z każdej strony: co robię w towarzystwie Michała? Ale już wkrótce miał się dowiedzieć.
- Dzień dobry! - powtórzył Michał.
Z twarzy mojego faceta nie znikał uśmiech. Michał nic nie wiedział. Nie znał Filipa. No może widział go przelotem w toalecie w Galerii Krakowskiej jakiś czas temu. Ale to było dawno temu - kilka miesięcy temu, ściślej rzecz ujmując, kiedy Karol i Michał byli jeszcze razem. Podobno wtedy, czyli za starych dobrych czasów, kiedy nasza trójca trzymała się razem, Filip nakrył ich w kiblu. Ale przecież to było tak szybko, że raczej Michał nie mógł go zapamiętać. Za to Filip widział Michała i na zdjęciach, i w Warszawie, z jakąś dupą przy boku. A dziś widzi przy nim mnie.
Boże, pomyślałem rozgoryczony, a jeśli mój związek z Michałem to jakaś pomyłka? Przecież to chore! To widać. Każdy głupiec wytknie mi to palcem. Michał miał przy sobie tyle facetów, że to przechodzi ludzkie pojęcie. Był Karol, był warszawiak, teraz jestem ja. A to tylko okres zaledwie sześciu miesięcy. Po wakacjach mógł się z kimś innym gzić po krakowskich klubach. Że nie wspomnę o pozostałych sześciu miesiącach. Boże, w co ja się wpakowałem! A jeśli mam HIV? Przecież się dymaliśmy! I to bez zabezpieczenia. O fuck! Jaki ja popieprzony jestem! I dlatego akurat teraz o tym myślę, co?
Spojrzałem na Filipa. To jego wina. To on tak działał. Patrzył na mnie z takim wyrzutem, z taką żałością, że w pewnym momencie poczułem się strasznie niepewnie. Muszę stąd wyjść. Tu jest za gorąco! Ale dokąd mam iść? Przecież to Zakopane. Nawet nie znam miasta. A mnie przyjdzie tu spędzić całe dwa dni.
- Oddzwonię - wybełkotał do słuchawki Filip. Wreszcie coś powiedział. - Cześć! - zwrócił się do mnie.
A ja nawet nie potrafiłem nic powiedzieć. Zaschło mi w ustach. Skinąłem więc tylko głową, w momencie kiedy Michał ze zmarszczonym czołem luknął w moją stronę.
- Znacie się? - zapytał podejrzliwie.
- Tak - potwierdziłem krótko. Nie chciałem kłamać, a i tak nie było sensu udawać. Później mu wszystko wytłumaczę, kiedy zostaniemy sami.
- Czym mogę służyć? - Filip przeniósł wzrok na Michała. Tym razem jego spiorunował spojrzeniem. Oj, biedny Michał.
- Mamy zarezerwowany pokój - odparł spokojnie.
On jako jedyny chyba nie domyślał się, o co tutaj chodzi. Biedny Michał.
Filip zaszeleścił kartkami zeszytu, w którym prowadzone były rezerwacje.
- Na jakie nazwisko? - zapytał po chwili.
- Boldko. Przez "de".
- Tak, już mam. Poproszę dowód.
Michał wyciągnął z portfela plastikowy dokument i wręczył go Filipowi. Ja pierdzielę, pomyślałem z roztargnieniem, ale będzie porażka z tego weekendu. Patrzyłem zza pleców Michała, jak Filip wpisuje jego dane do książki. Po chwili oddał dowód, wycenił nasz pobyt, a my uiściliśmy zapłatę.
- Tu jest klucz do pokoju. - Filip położył na ladzie. - Życzę miłego pobytu.
- Dziękujemy - odparł z uśmiechem Michał.
Czułem na sobie ciężar spojrzenia Filipa. Odprowadził nas wzrokiem, aż zniknęliśmy w holu. Przez ten czas szedłem ze spuszczoną głową. Wiedziałem, co mnie czeka w pokoju - rozmowa wyjaśniająca, skąd znam tego recepcjonistę. I co powiem? Może uda mi się odrobinę przemilczeć i nie wypaplać się za bardzo. Ale wcześniej czy później i tak dowie się całej prawdy.
Drzwi od naszego weekendowego pokoju zatrzasnęły się za Michałem. Walizki stanęły pod ścianą. Podszedłem do okna i wyjrzałem przez zasunięte firanki. Zakopane tonęło w morzu świateł, a w oddali, tak jak wspominał zakopiański driver taksówki, majaczyły góry. Usiadłem na brzegu łóżku, zrzucając ciepłą, puchową kurtkę i wyplątując się z wełnianego szala.
- Skąd wy się znacie?
Wreszcie padło to pytanie, które wisiało nade mną. Gruchnęło o ziemię z takim impetem, że zadrżałem. Nie, Michał nie był jakiś wścibski. Po prostu tylko zapytał z czystej ciekawości.
- Z Krakowa - odparłem, nie patrząc Michałowi w oczy.
- Z Krakowa - powtórzył niczym echo. - Co w takim razie robi w Zakopanem?
Wzruszyłem ramionami.
- Od paru miesięcy nie miałem z nim kontaktu. Nie wiem co się z nim do tej pory działo. Teraz już wiem, że zaszył się tutaj.
- To ktoś tobie bliski? - Z ust Michała padło kolejne pytanie.
- Kolega.
- Nie patrzył na ciebie, jak na kolegę. Widziałem to spojrzenie. Pełne niezrozumienia, szoku, zdziwienia, zaskoczenia, może nawet i strachu o ciebie.
- Pewnie się o mnie martwił - wzruszyłem ramionami - po prostu...
Już męczyła mnie ta rozmowa. Chciałem już ją zakończyć. Spojrzałem na Michała. Stał przy drzwiach i podejrzanie spoglądał w moją stronę. Przypatrywał się mojej twarzy, starając się wyczytać z niej jakiś znak. Chyba do końca mi nie wierzył.
- Nie ukrywasz nic przede mną? - zapytał.
Ile mogę mu powiedzieć, a ile mogę przemilczeć?
- Nie - odparłem. - Był tylko kolegą.
- Był? - Michał złapał mnie za słówko. - Co to znaczy był?
- No że teraz - zacząłem wolno - nie mamy kontaktu. Filip przepadł bez wieści.
Po części to była prawda, po części jednak kłamstwo.
- Dobra, już cię nie męczę. - Usiadł obok i chwycił za rękę. Była ciepła. Uścisnął mocno. - Jak będziesz chciał mi coś jeszcze powiedzieć, po prostu mów. A teraz odświeżmy się i chodźmy coś zjeść. Idziemy na miasto, czy tutaj na dole?
Spojrzałem Michałowi w oczy. Widziałem w nich... Właściwie nie wiem co widziałem. Najpierw wydawało mi się, że dostrzegam w nich żal, potem troskę i na końcu pustkę. Taki bigos się porobił. I to przeze mnie. Poczułem się winny.
- Chodźmy na miasto - zdecydowałem. - Tak będzie lepiej. Przez ten czas, kiedy będziemy się kąpać, but podeschnie i możemy iść.
Ucałowałem go mocno w usta. Odwzajemnił, a to znaczyło, że nie jest aż tak bardzo zły na mnie.
Ponad godzinę później, kiedy wychodziliśmy z pensjonatu, widziałem spojrzenie Filipa. Paliło, cholernie paliło i przypierało do muru.
Dwa dni. Całe dwa dni w Zakopanem. W pensjonacie, w którym jest Filip. Jeśli uda mi się uniknąć z nim rozmowy, to będzie podhalański cud. A jeśli nie... Nawet nie chciałem myśleć, jak może skończyć się spotkanie oko w oko z Filipem.

B l o g i   g e j ó w