środa, 25 czerwca 2014

Epizod 126.

Dobrnąłem.
Ledwo, bo ledwo, z wywieszonym jęzorem, głośno sapiąc, ale oto był kres mojej wędrówki.
Wdrapałem się na szczyt Rysów, przełamując własny strach i lęk wysokości. Samotny marsz okazał się sukcesem. Wyrzeczenie, palący ból mięśni w nogach, płacz na końcu nosa.
Ale zrobiłem to.
Dokonałem rzeczy, o której myślałem, że jest dla mnie niewykonalna.
Dla ciebie, Wiktor.
W trakcie podejścia ciążyło mi jego zdjęcie, wciśnięte do plecaka. Ostatnie, które mu zrobiłem tamtego dnia, gdy wyszedł w góry ze znajomymi i już nie wrócił do schroniska. Pamiętam nasz namiętny pocałunek. Obiecał, że wróci. Żebym go wyczekiwał. Czekałem. Nie pojawił się. Widziałem przelatujący helikopter. Coś mnie wtedy tknęło. Zimny dreszcz przeszył ciało, gdy maszyna zasuwała po niebie. Przerażony, że coś się stało, patrzyłem za nią, nim zniknęła z oczu. Szybko jednak wybiłem sobie z głowy te bzdurne myśli. Niepotrzebne, które zaprzątały mój umysł. Moja wybujała wyobraźnia znów płatała mi figla. Skupiłem się na innych, na odpoczynku pośród górskiej przyrody.
Warunki pogodowe były wówczas takie sobie. Ryzyko istniało, ale Wiktor przecież miał już wprawę w zdobywaniu szczytów w różnych warunkach. Tym razem jednak się nie udało.
Usiadłem zmęczony na kamieniu. Wyciągnąłem z plecaka to zdjęcie, które od tamtego dnia nosiłem przy sobie. Spoglądałem na nie i podziwiałem ujęcie. Wiktora zapatrzonego w komórkę, odczytującego ode mnie esemesa, którego mu podesłałem. Przed wyruszeniem w trasę śmiał się jeszcze, że zapycham mu skrzynkę takimi wiadomościami, jakbym nie mógł mu powiedzieć prosto w oczy, że go kocham.


Zdobyć Rysy. Dla Wiktora. Taki był mój cel.
Przymierzałem się do tego zadania, spędzając całe dnie w górach, snując się szlakami. W końcu zacisnąłem zęby, powiedziałem sobie, że dam radę, że zdobędę Rysy i...
Oto jestem.
Wspinałem się, mając przed oczami Wiktora. I wówczas poczułem ciężar w plecaku, prawie tuż pod szczytem, poczułem ciężar zdjęcia. Myślałem, że nie dam rady. Nawet chciałem się poddać. Zawrócić. Byłem gotów to zrobić. Może to magia, może jakaś dziwna energia, ale w powietrzu poczułem zapach jego skóry. Tak, jak zazwyczaj pachniał, gdy podchodził do mnie, obejmował i całował za uchem, przyprawiając o dreszcze.
Spędziliśmy ze sobą najwspanialsze miesiące mojego życia. Cieszyłem się tym szczęściem, jego bliskością, obecnością, jego głosem. Żyłem.
Czy zjawił się w tym niewinnym podmuchu wiatru? Zaczepnym, zachęcającym, podnoszącym na duchu i pchającym w górę, do celu. Więc ze łzami w oczach, zasmarkany, parłem dalej.
Podziwiałem zapierający dech w piersiach widok. Postrzępione szczyty, nagie skały, wcinające się w płonące od słońca niebo, które powoli zniżało się do horyzontu. Byłem na wysokości prawie dwóch i pół tysiąca metrów. Samotnie. Bez nikogo bliskiego, czy znajomego. Ale miałem wrażenie, że ktoś obok mnie przysiadł. Westchnął cicho, ułożył głowę na ramieniu.
Spojrzałem na zdjęcie z Wiktorem.
Dotknąłem jego twarzy.
Z oczu spłynęły łzy.
Głęboki wdech. Z ust popłynęły słowa.


“Nie stój nad mym grobem i nie szlochaj.”
“Nie ma mnie tam - nie śpię...”
“Jestem tysiącem podmuchów wiatru.” 
“Jestem diamentowym skrzeniem się śniegu.”
“Jestem światłem słońca na dojrzałym zbożu.”
“Jestem delikatnym jesiennym deszczem...”
“Nie stój nad mym grobem i nie płacz.”
“Nie ma mnie tam - nie umarłem...”


Po dłuższej chwili milczenia, kiedy zmagałem się z napływającym żalem i ogarniającym smutkiem dodałem cicho, bardziej do siebie, a może też po trochu do niezmaterializowanej postaci, która była obok:
- Kocham cię, Wiktor...
W szumie wiatru, który przetoczył się przez szczyt, usłyszałem jakby w odpowiedzi:
- Kocham cię, Filip...


B l o g i   g e j ó w

Epizod 125. Odcinek specjalny.

KONRAD
Pięć miesięcy później...
Początek lipca.
Ręka zastygła w powietrzu, nad filiżanką czarnej mocnej kawy, którą postawiła przed paroma minutami brunetka o prawie czarnych oczach z urzekającym uśmiechem. Gdybym był facetem, normalnym facetem, a nie pedałem, jak zazwyczaj bywamy nazywani, pewnie byłbym nią zauroczony i chciałbym ją zdobyć. Na moje nieszczęście, a może i szczęście - to zależy, jak na to spojrzeć - wolałem podziwiać męskie i dobrze zbudowane sylwetki.
- Zaskoczył mnie twój telefon.
Łyżeczka miarowo uderzała o porcelanową filiżankę, kiedy Eliza nerwowo mieszała swoją latte. Już w pierwszej chwili, gdy stanęła przede mną, dostrzegłem jej zdenerwowanie. Tak, tak. Wiedziałem, że zaskoczyłem ją prośbą o spotkanie.
- Unikasz mnie.
Mój głos przeciął powietrze, niczym ostrze brzytwy. Eliza wykonała głęboki wdech. By uniknąć kontrolującego ją spojrzenia, chwyciła mocno filiżankę. Obawiałem się, że za chwilę krucha porcelana rozpadnie się na kawałki, a jej zawartość rozleje się na letnią sukienkę kobiety. Pociągnęła kilka łyków, uciekając wzrokiem na zatłoczone Krupówki.
- Wydaje ci się - bąknęła pod nosem niewyraźnie.
- Czyżby? - zapytałem zaskoczony. - Kiedyś byliśmy dobrymi przyjaciółmi. Kumplowaliśmy się. Potem nagle zaczęłaś mnie unikać. Wiesz od którego momentu? I nie zaprzeczaj, że jest inaczej.
Popatrzyła na mnie znad brzegu filiżanki. Odstawiła ją na bok.
- Okej, to prawda, unikam cię - potwierdziła spokojnym i opanowanym głosem. - Ale powód raczej jest ci znany.
- Domyślam się, że chodzi o Wiktora i Filipa. Wiesz - upiłem łyk pobudzającego napoju - zauważyłem dziwną zbieżność. Kiedy ja i Wiktor byliśmy razem, rozmawiałaś ze mną, nie unikałaś mnie. Gdy się rozstaliśmy, a moje miejsce zajął Filip, ja odszedłem w cień, a Filipa zaczęłaś faworyzować.
- Zauważ, że to Wiktor jest moim przyjacielem.
- Zauważ, moja droga, że Wiktor był twoim przyjacielem. Już nim nie jest.
Choć wypowiadane słowa brzmiały bardzo okrutnie i na pewno ją w tym momencie mocno zabolały, również ja odczułem ukłucie w związku ze stratą Wiktora. Ale taka była prawda. Bolesna, ale prawda i trzeba było zmierzyć się z nią, a nie unikać konfrontacji.
- Wiktor zawsze będzie moim przyjacielem - odparowała Eliza.
- Okej! - Podniosłem ręce w geście kapitulacji. Nie chciałem już ją męczyć. - Nie po to chciałem się z tobą spotkać, żeby się kłócić. Powiedz mi, gdzie on jest?
Utkwiła we mnie mroźne spojrzenie.
- Po co ci to wiedzieć? - zapytała. - On nie chce z tobą rozmawiać.
- Nie ty o tym będziesz decydować. Gdzie on jest? - zapytałem stanowczo.
- Nawet gdybym wiedziała, zatrzymałabym to dla siebie.
- Aż taka jesteś lojalna?
- Jest moim przyjacielem.
- No tak - opadłem na krzesło - całkowicie o tym zapomniałem. Wybacz. - Postanowiłem inaczej podejść Elizę. Może tym razem się uda. - Domyślam się, że go nie ma w Zakopanem. Nie po tych plotkach, które krążą po mieście. Uciekł, prawda?
Eliza milczała. Nieobecnym wzrokiem wpatrywała się w porcelanową filiżankę. Obawiała się czegoś, może sekretu, który spoczywał na jej barkach. W każdym razie musiałem ją jeszcze raz podejść. Powinno się udać. Jeśli się przełamie, zrzuci ten ciężar i nie będzie sama.
- Eliza, wiem, że jest ci z tym ciężko. Naprawdę to rozumiem, ale daj sobie pomóc. Nie wierzę, że nie słyszysz, co ludzie mówią na mieście. Zakopane tym żyje. Huczy od plotek, że jeden z nich okazał się pedałem. - Wypowiadając ostatnie słowa zniżyłem głos prawie do szeptu. - Wiesz, jakie to upokarzające dla górali. Nie są tolerancyjni i dobrze o tym wiesz. Dlatego, jeśli jest nas więcej, żyjemy w ukryciu. Nie chcemy być zlinczowani. Powiedz mi, gdzie on jest?
- Chcesz go ocalić przed gniewem górali? - zakpiła. - Kondzio, odkąd cię znam, zawsze pierwszy chowałeś głowę w piasek, a z tarapatów ratował cię Wiktor. Nie wierzę, że ten... - zawiesiła na moment głos. Przełknęła szybko ślinę i mówiła dalej: - Że to wydarzenie cię zmieniło. Czego chcesz od niego?
- Chcę z nim porozmawiać.
Czułem, że jeszcze chwila i nerwowo nie wytrzymam. Już podniosłem głos.
- To był wypadek. - Eliza nie mogła powstrzymać napływających łez. - Dobrze wiesz, że to był wypadek. To nie była niczyja wina. Ani Filipa, ani Wiktora. Wypadek. Zwykły wypadek. Ludzie giną w górach. On był w szoku. Do tej pory nie może się z tym pogodzić. Nie może uwierzyć, że odszedł. To był wypadek - powtórzyła. -  Podobno stanął niefortunnie na oblodzonej skale, poślizgnął się i...
- Eliza, wiem co się wydarzyło. Czytałem gazety.
- Więc nie szukaj go - rzekła błagalnym głosem, ze łzami w oczach. - Pozwól mu odzyskać wiarę w siebie. Pozwól mu zacząć żyć na nowo. Musi się pozbierać. Nawet nie wyobrażasz sobie, jaka to dla niego strata.
- Muszę z nim porozmawiać, rozumiesz? - Nachyliłem się w kierunku Elizy. - Jest mi to winien. Muszę go odnaleźć. Pomóż mi. Wiem, że wiesz, gdzie przebywa. Proszę cię, Eliza.
Dziewczyna spoglądała na mnie przez moment w ciszy. Potem zaprzeczyła ruchem głowy.
- Nie mogę.
- Eliza - błagałem usilnie. - To dla mnie ważne.
Wstała, nie dopijając swojej latte. Przycisnęła dłonie do ust, powstrzymując się przed naporem żalu, którego efektem były spływające po policzkach łzy. Przypuszczałem, że ta rozmowa, to spotkanie będzie dla nie trudne, ale musiałem zaryzykować. Musiałem poznać prawdę, a tylko Eliza mogła mnie naprowadzić, lecz niestety nie chciała współpracować.
- Wiesz, co ludzie w Zakopanem o nich rozpowiadają? - Ostatnia deska ratunku. Może tym razem? - Jeśli tak bardzo lubiłaś i ceniłaś Wiktora i Filipa, pomóż mi się z nim spotkać. Chociaż mnie naprowadź na niego. Gdzie teraz przebywa? - Złożyłem ręce w błagalnym geście. - Czemu jesteś taka nieczuła?
- Konrad, on jest w żałobie - jęknęła Eliza. - Daj mu ją przeżyć w spokoju.
- W tym wypadku każdy z nas stracił cząstkę siebie. Każdy z nas nosi żałobę.
- Więc przeżywaj ją, a nie mąć. Proszę cię, Konrad. Jesteś ostatnią osobą, którą chciałby teraz widzieć.
Eliza zniknęła w tłumie, zostawiając mnie samego. Nic nie wskórałem tą rozmową. Myślałem, że uda mi się ją namówić do mówienia albo chociaż do zasygnalizowania miejsca pobytu. Ta jednak uparcie trwała przy swoim i nie zamierzała nikomu wygadać się ze skrywanej tajemnicy.
Wróciłem do mieszkania. Położyłem się na kanapie i obojętnym wzrokiem wpatrywałem się w sufit.
Wypadki w Tatrach się zdarzają. Prawie codziennie ktoś wychodzi w góry i już nie wraca. Ginie, spadając w przepaść i uderzając o wystające skały. Wieść o śmiertelnym wypadku, jednego z mieszkańców miasta położonego pod Giewontem, lotem błyskawicy rozniosła się po Zakopanem. Przekazywano ją sobie na ulicach, w sklepie, podczas spacerów. Huczało w całym mieście. Jednak śmierć mieszkańca szybko została przyćmiona przez inną wiadomość. Światło dzienne ujrzała informacja o homoseksualnych upodobaniach nieszczęśnika, który runął w przepaść. Z wielkiej sympatii i żalu zrodziła się nagle nienawiść i wściekłość. Padały obraźliwe wyzwiska, chamskie komentarze, na ścianach i murach pojawiały się hasła "Zakaz pedałowania", "Śmierć pedałom", "W naszym mieście nie tolerujemy pedałów" i wiele innych.
Czy byłem tchórzem? Tak przynajmniej określiła mnie Eliza. Kiedy byłem z Wiktorem wychodziliśmy razem na miasto, pokazywaliśmy się między ludźmi. Szliśmy obok siebie rozmawiając, śmiejąc się, żartując. Ale za każdym razem był to dla mnie stres. Nie czułem się swobodnie. Czujnie rozglądałem się na boki w obawie, że padną wyzwiska, jakieś gwizdy lub dojdzie do bójki. Nie rzucaliśmy się w oczy, żaden z nas nie ubierał się jakoś wyzywająco, w końcu mieszkańcy Zakopanego lubili nas, zaczepiali w przyjaznej rozmowie, a mimo to trzęsłem portkami przed spacerem, czy kolacją w karczmie. Nie lada wyczynem było towarzyskie spotkanie wigilijne z przyjaciółmi Elizy, na którym byli jej, jak i nasi znajomi. Co prawda wśród towarzystwa figurowaliśmy, jako kumple z dzieciństwa, nie jako para. Wiedziała o nas tylko Eliza, zaufana przyjaciółka Wiktora. A ile się wtedy stresu najadłem? Tylko Wiktor to wie, bo on wówczas faszerował mnie Kalmsem, tabletkami na uspokojenie, a ja łykałem od wczesnych godzin porannych. Boże, ile ja się tego wówczas nażarłem! Szedłem na imprezę niczym zombie. Okazało się, że Kalms pomógł. Zdziałał cuda.
Czy więc byłem tchórzem?
Tak. Eliza miała rację. Byłem tchórzem i jestem nim nadal.
Westchnąłem ciężko, zwlekając się z kanapy i wyszedłem na balkon. Wzrok przemknął po postrzępionym szczycie Giewontu. Góry już nie cieszyły, jak dawniej. Kiedyś, za czasów, gdy byłem jeszcze z Wiktorem, życie tutaj miało sens. Po rozstaniu widok stał się codziennością, a obecnie nawet nie wywoływał cienia uśmiechu, czy choćby odrobiny sentymentu. Nic a nic. I choć urodziłem się pod Tatrami, bo pochodzę z małej wsi pod Nowym Targiem, to powinienem je kochać. A jednak z czasem zacząłem czuć obojętność.
Tego wieczoru upiłem się butelką czerwonego wina. Wyżłopałem całą, bez skrupułów, bez zażenowania, bez poczucia wstydu, że zachowuję się, jak osiedlowy żul. Leżąc na kanapie, snułem wspomnieniową wizję tych kilku lat z Wiktorem. W tym filmie znalazło się dosłownie wszystko, od samego początku mojej znajomości z nim, poprzez spotkania, potajemne schadzki, bycie razem, wspólne zamieszkanie, codzienność, aż rozpad związku i ponowna próba jego ratowania, które jak wiadomo zakończyło się fiaskiem z winy tego buca, Filipa z Krakowa, który zjawił się i swoją osobą rozniósł w proch moje starania o odbudowę tej relacji.
Nie wiem, kiedy zasnąłem. Czy w momencie, kiedy zacząłem nienawidzić Filipa za to, że zabrał mi Wiktora? A może w chwili, kiedy to Wiktor w wigilię Bożego Narodzenia powiedział, że jest zakochany w innym i to z nim chce spędzić święta, a nie ze mną? Niezależnie od szalejących myśli, żal był i zarówno do Filipa, jak i do Wiktora. Z tym, że obecnie jednego z nich już nie ma wśród żywych.
W każdym razie obudziłem się, kiedy słońce było już na niebie. Spałem w ubraniu, na niewygodnej kanapie. Zwlokłem się szybko, zrzuciłem ciuchy, wziąłem orzeźwiający prysznic i wyszedłem z mieszkania w ciepły, letni poranek. Po drodze mijałem ludzi, którzy śpieszyli do pracy, ja zaś udałem się w inne, bardziej spokojniejsze miejsce. Musiałem porozmawiać. Potrzebowałem wylać z siebie ten żal, który kisił się we mnie od dłuższego czasu.
Przekraczając bramę cmentarza, miałem wrażenie, że zaraz wykrzyczę z siebie wszystko, co we mnie siedzi. Wreszcie to wyrzucę, pozbędę się balastu, który zalegał w sercu. I choć wiedziałem, że mogę uronić łzy, to musiałem tu przyjść. Do tej pory szedłem tylko popatrzeć na płytę. Tym razem miałem inny zamiar.
Wśród nagrobków odnalazłem ten właściwy marmurowy pomnik z wyżłobionymi w płycie literami jego imienia i nazwiska.
Wiktor Pokora.
- Nie powinno cię tu być. - Wyszeptałem po dłuższej chwili wpatrywania się w słowa. - To nie jest miejsce dla ciebie. Przecież jesteś młody, a mimo to - wziąłem głębszy wdech - postanowiłeś odejść. Tak po prostu. Nawet się nie pożegnałeś. Wiem, że ostatnio między nami były zakwasy, ale musisz zrozumieć, że miałem powód. Zostawiłeś mnie. Wybrałeś Filipa. Zraniłeś moje serce. Odtrąciłeś uczucie, którym cię darzyłem. Jak mogłem inaczej się zachować? Wiem, że to zazdrość robi z człowieka monstrum, ale nie umiałem się pogodzić z faktem, że moje miejsce zajął Filip. Swoim zachowaniem chciałem zwrócić twoją uwagę. Żebyś się o mnie martwił. Żeby ci choć odrobinę zaczęło na mnie zależeć, bo przecież te wspólne lata, które przeżyliśmy nie mogłeś wymazać, prawda? Wiesz - zaśmiałem się przez łzy, które spłynęły po policzku - liczyłem, że wam się nie uda. Że się szybko rozstaniecie. Co za ironia losu! Wiktor...
Głos uwiązł niespodziewanie w gardle. Przygotowywałem się do szczerego wyznania, ale właśnie w tym momencie, gdy już powiedziałem cały wstęp, struny głosowe odmówiły współpracy. Zebrałem się w sobie. Jeden głębszy wdech i... akcja.
- Wiktor! - zacząłem ponownie - muszę ci się do czegoś przyznać... To moja wina, że cię nie ma wśród nas. To ja się przyczyniłem do twojej śmierci. Ja jestem winien. To ja przyczyniłem się do tego wypadku. - Ścisnąłem mocniej palce. Oczy zaszły łzami, więc spuściłem głowę, by nie patrzeć na wyryte imię. - To ja. Zazdrość to podstępne uczucie. Jeśli nad nim nie zapanujesz, może doprowadzić do śmierci bliskiej osoby. I teraz ciebie nie ma. Przepraszam, Wiktor. Jest mi cholernie wstyd... Moje życzenie się spełniło. Chciałem, żeby tobie i Filipowi noga się powinęła. Żeby wasz związek okazał się porażką. Żebyście się rozstali. I stało się tak, jak sobie zażyczyłem. Tyle że... ciebie nie ma. Spadłeś ze skały. Runąłeś w przepaść. Wiktor - podniosłem wzrok - przepraszam. Wybacz mi...
Ukryłem twarz w dłoniach, głośno szlochając.


- Przepraszam - wyszeptałem ponownie.
Powstrzymywanie się przed naporem łez nie miało najmniejszego sensu. Próba i tak zakończyłaby się fiaskiem. I tak cudem udało mi się je kontrolować przez długi okres.
- To nie twoja wina, Kondziu.
Pociągnąłem nosem przerażony, że właśnie zostałem nakryty na ujawnieniu swoich uczuć. Wierzchem rękawa wytarłem oczy, policzki i spojrzałem za siebie. W odległości kilku metrów stała Eliza z wiązanką kwiatów.
- Gdyby nie ja, on by żył - rzekłem na swoje usprawiedliwienie.
- Nie zrobiłeś nic złego.
Eliza starała się mnie tłumaczyć, choć ja i tak dobrze wiedziałem, co zrobiłem.
- Moja. Gdybym nie życzył im źle, Wiktor wciąż byłby między nami.
- Darzyłeś go uczuciem, a w zazdrości, która się często rodzi, ludzie myślą głupio. Tylko myślałeś.
Uczuciem? Nawet nie potrafi nazwać tego uczucia. Kochałem go. Wciąż kocham, mimo że nie należy już ani do mnie, ani do Filipa. Nie było sensu się z nią wykłócać.
- Chcesz wiedzieć, gdzie jest Filip?
Nie odezwałem się. Nie drgnąłem. Spoglądałem na Elizę w niemym oczekiwaniu kontynuacji. Bałem się, że jeżeli cokolwiek powiem, ona znowu nabierze wody w usta. Więc czekałem.
- Przeżywa żałobę - rzekła po chwili. - Gdzie indziej może być, jak nie w pobliżu Wiktora. Jest tam. - Lekkim skinieniem głowy wskazała na piętrzące się w oddali szczyty. - W górach...
W górach, powtórzyłem w myślach.
Razem z Wiktorem.

B l o g i   g e j ó w

środa, 18 czerwca 2014

Epizod 124.

Wciąż przebywałem na terminalu.
Od kilku dobrych minut stałem w jednym miejscu. Wrosłem w ziemię, jakbym zapuścił korzenie. Bałem się, że jeśli zrobię niespodziewanie jakikolwiek krok, nogi ugną się w kolanach i padnę jak długi. Na ustach czułem gorący pocałunek, tak niewiarygodny, że aż niemożliwy. Szok, niedowierzanie, zdziwienie i strach - te uczucia mieszały się ze sobą. Co miałem zrobić? To, co przed momentem miało miejsce, było wprost szalone i nieprawdopodobne.
Boże!, pomyślałem przerażony. Bartek zaskoczył mnie namiętnym całusem. To jeszcze można byłoby przeboleć, gdyby chodziło tylko o zwykły pocałunek. Ale, do licha ciężkiego, ja ten pocałunek odwzajemniłem. Mało tego! Wpychałem swój język w jego gardło. Ja pierdolę! Co mnie napadło?
Zorientowałem się, że nadal trzymam palce na wargach, które jeszcze przed momentem rozchylały się pod naporem ust Bartka. Rozejrzałem się wokoło.
Z jednej strony czułem dyskomfort. Po pierwsze dlatego, że całowałem się z facetem - z Bartkiem - w miejscu publicznym, na terminalu lotniczym, tuż przed jego odprawą. Po drugie, tym pocałunkiem prawie zdradziłem Wiktora. Można to tak nazwać. Zdrada... Dżizas, jak to brzmi. Dopuściłem się czegoś, co wcześniej negowałem. Byłem wściekły na siebie. Ale z drugiej strony, jakaś mroczniejsza strona mnie, czuła podekscytowanie zaistniałą sytuacją.
Ruszyłem wolno w kierunku kawiarni. Zamówiłem mocną kawę i usiadłem przy wolnym stoliku pod oknem z widokiem na płytę, gdzie stało obecnie kilka podniebnych maszyn. Patrzyłem na nie z podziwem, ale bez większych emocji. Do tej pory wywoływały we mnie zachwyt. Nie dzisiaj. Nie tym razem. Sączyłem kawę, przenosząc ociężałe spojrzenie od Ryanaira, poprzez Lufthansę, by w końcu zatrzymać wzrok na Alitalii. I znów przeskakiwałem na Ryanaira. W oddali na pasie startowym wylądował właśnie kolejny boeing.
Siedziałem tak kilka godzin, patrząc na płytę. Obawiałem się, że mogę przegapić odlot samolotu, w którym będzie siedział Bartek. Powinienem już dawno opuścić lotnisko, jednak nie mogłem. Nie potrafiłem tak po prostu wstać, wyjść przed terminal, wsiąść w autobus i wrócić do Zakopanego, do Wiktora. I co miałbym mu niby powiedzieć? Że Bartek mnie pocałował? To jeszcze nic. W tym wszystkim, w tym całym zamieszaniu, w tym tłumie podróżnych, ja odwzajemniłem jego namiętny pocałunek. To miałem powiedzieć Wiktorowi? Jeśli chciałbym, żeby mnie znienawidził, to owszem, takich słów mogłem użyć. Ale... Zależy mi na nim. Nie chcę go stracić. Nie po tym wszystkim, co przeszliśmy. Przez kilka miesięcy szamotaliśmy się, by wreszcie wyjść na prostą, by w końcu być ze sobą i za nic nie mogłem tego spieprzyć.
Dostrzegłem go. Ciągnął za sobą bagaż podręczny. Nie odwracał się. Nie spojrzał na terminal. Wsiadł na pokład maszyny latającej. Widziałem, jak silniki zaczynają pracować. Maszyna wycofała się i wyjechała na pas startowy, by stamtąd wziąć rozpęd i wznieść się pod niebo.
Czy zobaczę jeszcze kiedyś Bartka?
Nie wiem. Nie mam pojęcia. Z jednej strony chciałbym go jeszcze spotkać, ale z drugiej... Po tym co dzisiaj zaszło. To, co zrobił, wskazuje na to, że poczuł coś do mnie i pod wpływem chwili dokonał odważnego czynu. Godne pochwały, ale... to przecież był Bartek, mój przyjaciel. Nie wiem czy za rok, w grudniu, na święta się spotkamy. Nie wiem, czy będę chciał.
Wstałem z miejsca i ruszyłem do wyjścia. Wsiadłem do podmiejskiego autobusu, którym dojechałem do dworca w Krakowie. Tam - nim przesiadłem się na transport do Zakopanego - poszwendałem się jeszcze po Galerii Krakowskiej. Jakoś nie miałem odwagi, by tak wcześnie wracać do Wiktora. Bałem się spotkania z nim. Chciałem uniknąć rozmowy, pytań o Bartka. Cholernie się bałem, że mogę nagle chlapnąć o zaistniałej na terminalu sytuacji. W ten sposób mogłem postawić krzyżyk na naszym kruchym związku, dopiero budowanym. Nie chciałem go stracić. Nie mogłem go stracić. Kiedy więc wreszcie nabrałem sił, wsiadłem w autobus do Zakopanego. Wracałem. Wracałem do mojego nowego domu. Do mojej ostoi. Do mojego Wiktora.
Niespodziewanie poczułem ukłucie żalu. Przez umysł przeleciała myśl, niczym błyskawica. Małe wspomnienie rodzinnego domu. Uśmiechu matki. Zatęskniłem za beztroskimi czasami. Odruchowo sięgnąłem po komórkę i z pamięci wystukałem numer telefonu stacjonarnego. Kciuk zawisł nad zieloną słuchawką, potwierdzającą przekazywanie połączenia. Padł na mnie strach. Co powiem, jeśli usłyszę po drugiej stronie mamę? Co odpowie? Mimo że powiedziała ponad miesiąc temu, że nie chce mnie widzieć, to jednak część mnie zapragnęła usłyszeć jej głos. Nacisnąłem. Jeden sygnał. Drugi. Trzeci...
- Słucham.
Ciepły głos mamy zabrzmiał w telefonie. Otworzyłem usta, by się przywitać, ale głos uwiązł w gardle. Po policzkach spłynęły dwie łzy.
- Halo! - mówiła już nieco zniecierpliwiona.
- Mamo... - odezwałem się wreszcie, łamiącym się głosem.
Po drugiej stronie nastała cisza.
- Mamo, to ja, Filip. - Chciałem powstrzymać łzy, ale nie potrafiłem. Płynęły teraz ciurkiem. - Twój syn. Mamo, odezwij się...
Nadal nic. Dopiero po chwili usłyszałem ciężkie westchnienie i głośnie pociągnięcie nosem. Z trudem starała się zapanować nad płaczem.
- Nie mam syna.
W telefonie rozległ się urywany sygnał.
- Mamo... - wyszeptałem.
Głowa opadła na fotel. Zamknąłem oczy. Właśnie dotarło do mnie, że nie mam domu. Straciłem go. Przez swoją odmienną orientację, zostałem wykluczony z rodziny. Rodzice tak po prostu wyrzucili mnie z domu. Zatrzasnęli za mną drzwi. Do dzisiaj wypierałem z głowy ten fakt. Tkwił gdzieś w zakamarkach mózgu, przemykał niepostrzeżenie, ale nigdy nie zatrzymał się na dłużej.
Aż do dzisiaj. Ta myśl uderzyła we mnie z ogromną mocą i nie chciała opuścić. Szamotałem się, lecz bezskutecznie. Nie potrafiłem wygrać z obrazami, które wyświetlały się przed moimi oczami. Rozpacz matki. Wrzask ojca. Płacz siostrzeńca. Obrzydzenie w oczach siostry.
Gorące łzy spłynęły po policzkach. O Boże! Nie mam domu. Nie mam rodziny. Straciłem ich. Wyrzekli się mnie. Tak po prostu, przez moją homoseksualną orientację.
Więc tak naprawdę dokąd jechałem? Dokąd zmierzałem tym autobusem? Wracałem w góry. Do Wiktora. Teraz on był moim domem. Gdzieś w głowie rozbrzmiała znajoma nuta, początkowo nieśmiało, jakby w obawie, potem coraz śmielej. Słyszałem wyraźnie słowa.
"Wracam do domu od tylu lat. Wciąż po kryjomu przed wschodem dnia..."

https://www.youtube.com/watch?v=7ztGudb_MH0


*****

Zakopane, tego samego dnia.
Mrok przysłonił już miasto, gdy przyjechałem do Zakopanego. Życie miejskie, jakby zamarło. Codzienny gwar zmienił się w ciszę. Ale tutaj to całkiem normalna kolej rzeczy. Kiedy tylko zaczynało się ściemniać, mieszkańcy chowali się w swoich domach. Tylko turyści snuli się prawie wyludnionymi uliczkami małego miasta na Podhalu.
Wysiadłem z autobusu, zachłystując się mroźnym, górskim powietrzem. Tam w oddali, w ciemnościach, spoczywał Śpiący Rycerz, który czuwał nad mieszkańcami miasta, leżącego u stóp Tatr. Nieprzenikniony, mroczny, nieprzejednany, owiany tajemnicami i narosłymi wokół niego legendami.
Zamiast jechać prosto na mieszkanie, udałem się na Krupówki. Wszedłem do karczmy Siklawa, gdzie usiadłem w kącie w wydzielonym pomieszczeniu dla palących. Zamówiłem grzańca i odpaliłem papierosa. Od momentu, kiedy jestem z Wiktorem, zacząłem skutecznie ograniczać palenie. Wypalałem maksymalnie trzy fajki dziennie. To była druga. I już nie smakowała tak, jak zawsze. W ogóle co za wredny nałóg. Już nie sprawiał tej przyjemności, co kilka miesięcy temu.
- No proszę! - Przy stoliku wyrósł niespodziewanie Konrad. Jego kpiący uśmieszek sugerował, że ma niecne zamiary, by mi dojechać jakimś tekstem. - Kogo ja widzę? Jesteś sam. - Rozejrzał się dla pewności po sali, po czym nachylił się nad blatem i szepnął: - Czyżby kłótnia kochanków?
- Przykro mi, że cię rozczaruję, ale... nie - odparłem, wydmuchując spokojnie kłęby dymu.
Odkąd przeprowadziłem się do Wiktora, odkąd razem zamieszkaliśmy, Konrad wielokrotnie pokazywał się na naszej drodze, dając tym samym do zrozumienia, że za nic ma nasz związek. Spotykałem go na klatce schodowej, mijałem w drodze do śmietnika, w osiedlowym sklepie na zakupach, czasami wpadał do nas pod byle pretekstem, by coś pożyczyć. Towarzyszył nam praktycznie cały czas, ale trzymałem swoje nerwy na wodzy, nie dając po sobie poznać, jak bardzo mnie wkurza. Obiecałem sobie, że nie wyprowadzi mnie z równowagi. Rozwinąłem nawet ten temat z Wiktorem. Zapewnił, że nie mam się czym przejmować. Po prostu jest zazdrosny, prowokuje, ale nie jest groźny.
- W takim razie, gdzie jest Wiktor? - zapytał zaskoczony.
- Zapewne w mieszkaniu, a gdzie ma być?
- To ty tu jesteś sam? Siedzisz w karczmie - przeniósł spojrzenie na parujący kubek - nad grzańcem w samotności, a Wiktor sam na mieszkaniu? Oj chyba musiała być ostra sprzeczka.
- Wiem, chciałbyś by tak było - odparłem. - Przykro mi, że nie jestem złotą rybką, spełniającą życzenia.
- Nawet gdybyś był, nie poprosiłbym cię o nic - prychnął złośliwie.
- Wybacz, Kondziu, moją bezpośredniość, ale znam akurat jedno twoje życzenie.
Przekręcił głowę z zainteresowaniem, marszcząc przy tym czoło.
- Jakie?
- Chcesz, żebym zniknął z życia Wiktora. - Patrzyłem mu w oczy. Widziałem, jak zmienia się jego twarz. Jak zaciska mocno szczęki. Dodałem szybko: - Raz na zawsze. Chcesz, żebym przepadł. Ale przykro mi - wzruszyłem ramionami. - Niewykonalne.
- Znam takich siusiumajtków, jak ty - odparł po chwili, odzyskując szybko poprzedni spokój i pewność siebie. - Nie krył do mnie odrazy. Miałem wrażenie, że lada moment posunie się o krok dalej. Że splunie na mnie. - Takie cioteczki z wielkiego miasta! Gwiazdeczki, które przyjeżdżają do Zakopanego i myślą, że wszystko im wolno. Panoszycie się wszędzie. Chodzicie z dumnie podniesioną głową, traktujecie innych jak kogoś gorszego od siebie.
- Co właśnie ty również robisz - zauważyłem, przerywając wywód Konrada.
- Nie widzisz różnicy?
- O co ci właściwie chodzi, co? - odparowałem pytaniem. - Czepiasz się mnie, odkąd... - Przerwałem w połowie zdanie, nagle uświadamiając sobie sens tej dziwnej potyczki słownej. - Czekaj, czekaj. Już wiem! Nienawidzisz mnie, bo odebrałem ci Wiktora. O to chodzi, prawda?
Nagle z Konrada upłynęło powietrze. Jego pewność siebie szybko się rozwiała. Przygasł.
- Nieprawda! - zaoponował.
W oczach dostrzegłem budzącą się wściekłość.
- Czyżby? - uniosłem ze zdziwienia brwi. - Kondziu, choć nie jesteś z Wiktorem, bo ja z nim jestem, to wciąż traktujesz mnie, jak konkurenta. Nie widzisz różnicy? To ja - wskazałem na siebie palcem - jestem z Wiktorem, nie ty. Wasz związek się zakończył. Nie możesz się z tym pogodzić? Że jest ze mną? Tak cię to boli, prawda?
Zacisnął usta w drobną kreskę. Trafiłem. Wiedziałem, że trafiłem w sedno. Tu go bolało. Wciąż coś czuł do Wiktora. Jego uczucie nie wygasło. I wcale się nie dziwię. W końcu Wiktor jest przystojnym trzydziestodwulatkiem.
- Nie zrezygnuję z niego - wycedził przez zaciśnięte zęby. - Będę obok, kiedy tobie noga się powinie. Kiedy coś spartolisz, Wiktor przyjdzie do mnie.
Opadłem na ławę. Spojrzałem na niego z politowaniem.
- Rany boskie! Znowu musimy przez to przechodzić?
- Znowu? - zapytał zaskoczony. - Jakie znowu?
- Ostatnim razem chciałeś, żebym ci pomógł odzyskać Wiktora, bo nie mogłeś pogodzić się z jego stratą. I jak widzę nic nie uległo zmianie.
- To się nazywa miłość - rzekł dumnie.
- To się nazywa strata twojego cennego czasu.
Wydmuchałem chmurę dymu papierosowego. Na moment twarz Konrada zniknęła, ale po chwili ponownie ją dostrzegłem. Twarz była purpurowa ze złości.
- Wiktor nie przepada za palaczami. Nie wiem czy wiesz o tym. Być może umknął ci ten szczegół.
Czyżby chwytał się ostatniej deski ratunku?
Zerknąłem na wypalonego prawie do połowy papierosa, a potem przeniosłem wzrok na leżącą przy grzańcu jeszcze pełną paczkę papierosów.
- Kiedyś mi wspominał, nawet całkiem niedawno, że nie lubi, jak palisz. Wiesz - twarz Konrada przybrała kpiący wyraz - określił to tak, jakby musiał całować się z popielniczką. Musi się chłopak męczyć. Ciekawe, jak długo wytrzyma, prawda?
- Akurat sprawa mojego fajczenia nie jest mi obca - wzruszyłem ramionami. - Wiktor również o tym wie. Rozmawialiśmy na ten temat. I wiesz - nachyliłem się nad stołem - wspomniał coś o tobie. Jak to określił... Czekaj. - Zastanowiłem się przez chwilę, szukając odpowiedniego określenia. - Mówił coś, że jesteś wścibski i trzeba ci utrzeć nosa.
Policzki oblały się ponownie rumieńcem.
- Kondziu, nie chcę być niemiły. Naprawdę chciałem z tobą utrzymać przyjacielskie stosunki, ale ty wciąż traktujesz mnie jak rywala. Boże, gorzej! Jak wroga numer jeden, który odebrał ci chłopaka. Sorry, mój drogi, ale to Wiktor zdecydował się od ciebie odejść. Kiedy mnie poznał, nie byliście razem. Ale muszę ci za coś podziękować.
Złapałem za kubek już nie gorącego grzańca. Przechyliłem i wypiłem jednym haustem. Odstawiłem, by wyrównać oddech. W ustach czułem słodki smak wina pomieszany z nieprzyjemnym trampkiem po papierosie, który wypalał się w między palcami. Zerknąłem na niego, chwyciłem między palca wskazującego a kciuka i energicznym ruchem zgasiłem w popielniczce.
- Dzięki tobie, Kondziu, coś zrozumiałem. - Z popielniczki unosiła się cienka smużka dymu. - Jakiś czas temu moje, kiedy jeszcze mieszkałem w Krakowie, wydarzyło się coś, co sprawiło, że sięgnąłem po papierosy i zacząłem palić. Taka, no wiesz, życiowa zmiana. Teraz jestem z Wiktorem i odkąd jesteśmy razem, ograniczam palenie. Ale dzisiaj możesz być z siebie dumny. Twoja postawa skłoniła mnie, by zrobić to definitywnie.
Wstałem i zrównałem się z nim. Patrzyliśmy sobie w oczy przez dłuższy czas. Nie uciekał wzrokiem. Wytrzymał tę niemą walkę.
- Wiem, że próbujesz nas skłócić - dodałem spokojnie. - Wiem, że nie zrezygnujesz z Wiktora. Kiedyś pewnie bym się przejmował, był zazdrosny i podejrzliwy. Miałbyś wtedy całkiem przyzwoite pole manewru. Szkopuł w tym, że ufam Wiktorowi.
Minąłem Konrada. Uszedłem zaledwie parę kroków. Odwróciłem się w jego stronę.
- Paczkę papierosów możesz sobie zatrzymać. Brakuje tylko jednego. Taki nałóg jest pomocny na nowej drodze życia. Wierz mi, zrelaksujesz się.
Wyszedłem na Krupówki w noc. Światła latarnianych ulic odbijały się w świeżym śniegu, który napadał dzisiejszego dnia.
Do mieszkania wróciłem piechotą. Zmarzłem an spacerze, ale musiałem odświeżyć umysł. Chciałem. Po tak męczącym dniu przydała się dawka mroźnego i rześkiego powietrza. W pomieszczeniu panował mrok. Zrzuciłem kurtkę, zdjąłem buty i na palcach wszedłem do sypialni. Uchyliłem drzwi, które wydały z siebie ciche skrzypnięcie. W ciemnościach dostrzegłem kształt łóżka, a w nim Wiktora. Pochrapywał od czasu do czasu. Nie chcąc go budzić, zamknąłem za sobą drzwi, wskoczyłem pod gorący prysznic i odświeżony wróciłem do sypialni. Wsunąłem się pod kołdrę. Łóżko zajęczało. Wymamrotał coś pod nosem, coś niezrozumiałego. Po chwili poczułem jego ciepłą dłoń na swoim przedramieniu. Przyciągnął ją, wplótł palce między moje i pokierował nią tak, bym objął go wpół. W takiej pozycji zazwyczaj zasypialiśmy.
Tej nocy ten gest wyjątkowo mnie rozczulił. Poczułem, jak do oczu zbierają się łzy.
- Długo cię nie było.
Ciszę przerwał niski, gardłowy głos Wiktora.
- Tęskniłeś? - Z trudem powstrzymałem łzy. Nie chciałem, by się domyślił, że płaczę.
- Za tobą zawsze będę tęsknił.
Ścisnął moje palce, a moim ciałem wstrząsnął dreszcz. Jeszcze moment i nie wytrzymam. Poryczę się. Czułem, jak z każdą chwilą coraz bardziej zależy mi na Wiktorze. Jaki ja byłem głupi do tej pory, że uciekałem przed uczuciem, które od zeszłej wiosny ścigało mnie po Zakopanem, aż do Krakowa. Nie chciałem się angażować w żaden związek, nie po przejściach, które miałem do tej pory i nie po wydarzeniu, które zafundował mi Artur, zwany również Krzysztofem.
Zakopiańska miłość ścigała mnie. A ja uciekałem, chowałem się przed nią, by wreszcie wpaść w jej sidła. To przy boku Wiktora czułem, że odnalazłem prawdziwe szczęście.
- Kiedy wychodzisz z mieszkania, tęsknię. - Ciepły głos Wiktora docierał do moich uszu, niczym piękna melodia. - Kiedy nie ma cię zbyt długo, tęsknię. Nawet kiedy jesteś blisko, na wyciągnięcie ręki, również odczuwam tęsknotę za tobą.
Przyjemne mrowienie w żołądku rozeszło się po organizmie. Jednocześnie odczułem żal. Nie potrafiłem sobie wybaczyć dzisiejszego incydentu na lotnisku w Balicach. Cicho, bezszelestnie w kąciku prawego oka pojawiła się łza. Spłynęła po policzku i wsiąkła w poduszkę.
- Bartek mnie pocałował.
Głos, który niespodziewanie przerwał panującą ciszę, zabrzmiał wyjątkowo głośno. Dudnił w czterech mrocznych ścianach, roztrzaskiwał się z łoskotem o moją głowę. Ja to powiedziałem? Niby ja, bo jeszcze odczuwałem drżenie strun głosowych, jednak ten głos ani trochę nie przypominał mojego. Z przerażenia otworzyłem usta.
Wiktor zastygł w bezruchu. Oddech spowolnił. I choć nie widziałem wyraźnie jego ciała, odniosłem wrażenie, że mięśnie naprężyły się automatycznie. Czekałem na jego reakcję. Ale Wiktor milczał. Wciąż trzymał moją dłoń w swojej i nie puszczał. Dopiero po dłuższej chwili wypuścił głośno powietrze.
- Obawiałem się, że może kiedyś do tego dojść.
Co takiego? Zmrużyłem oczy.
- Kiedy przyjechałem do ciebie w odwiedziny parę tygodni temu, tam w szpitalu widziałem, jak na ciebie patrzy. - Wiktor mówił spokojnie, z opanowaniem. - Nie traktował cię, jak przyjaciela. Byłeś dla niego kimś więcej, niż przyjacielem. Zabujał się w tobie.
- Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś? - zapytałem.
- Nie widziałeś tego?
- Nie. Nie zwróciłem uwagi. Dlatego dzisiaj na lotnisku, kiedy mnie... - przełknąłem głośno gulę, która wyrosła w gardle - pocałował, byłem zaskoczony.
- Czyli dopiął swego - zauważył Wiktor. - Odważył się na krok, który mógł zaważyć na waszej znajomości. Zresztą nie miał nic do stracenia. Wylatywał do Kanady. To była jego ostatnia szansa ujawnienia swoich uczuć. Wiesz, bałem się tego dnia...
Najgorsze dopiero się zbliżało. Pocałunek Bartka to zaledwie wierzchołek góry lodowej. W tym momencie nie mogłem jednak się wycofać. Skoro powiedziało się A, trzeba powiedzieć B.
- Odwzajemniłem pocałunek.
Znowu to samo. Mój głos echem rozszedł się po sypialni. Zastygł na ścianach, potęgując wrażenie narastania dźwięku. Wypowiedzenie tych dwóch słów nie przyszło mi łatwo. Właśnie stanąłem twarzą w twarz z prawdą, którą początkowo zamierzałem zataić przed Wiktorem.
Chłopak uwolnił palce z mojego uścisku. Obawiałem się najgorszego. Że zaraz wstanie i wyjdzie z sypialni. A potem każe mi opuścić mieszkanie. Bo nie potrafiłem zapanować nad swoim językiem. Ale to działo się tak szybko. Bartek mnie zaskoczył. Nie spodziewałem się tego pocałunku.
Z czarnej wizji pozbawienia mnie dachu nad głową wyrwał mnie szelest pościeli. Ciało Wiktora przekręciło się teraz twarzą w moją stronę. Choć nie dostrzegałem wyrazu jego spojrzenia, zauważyłem kontury głowy. Czułem na sobie jego miażdżący wzrok.
- Dlaczego więc tutaj jesteś? - zapytał całkiem spokojnie. Miał bardzo opanowany głos.
Zmarszczyłem czoło. Nie rozumiałem tego pytania, a jednocześnie obawiałem się finału tej dziwnej konwersacji. Oczy zaczęły piec od zbierających się łez.
- Nie rozumiem - wyszeptałem.
- Dlaczego tutaj jesteś? - powtórzył Wiktor. - Dlaczego wróciłeś do mnie, do Zakopanego, skoro parę godzin temu odwzajemniłeś pocałunek Bartka?
- Ponieważ zrozumiałem, że tylko ty jesteś moim stałym lądem na tym wzburzonym morzu. Ty - wyciągnąłem w jego kierunku dłoń - jesteś moją ostoją. - Opuszkami palców musnąłem skórę na policzku. - Moją przystanią. Zrozumiałem, jak bardzo mi na tobie zależy. Tyle przeszliśmy, tyle przeszkód pokonywaliśmy, by w końcu być ze sobą, że nie wyobrażam sobie tego nagle zaprzepaścić. Tak po prostu, przez jeden pocałunek Bartka.
Wiktor chwycił moją dłoń. Ścisnął mocno, by po chwili złożyć w nim namiętny pocałunek. Dreszcz przeszedł przez ciało.
- Nawet sobie nie wyobrażasz, jak szaleję za tobą - rzekł szeptem. - Nie wyobrażam sobie życia bez ciebie.
- To znaczy - wyszeptałem przez łzy - że mi wybaczasz?
- Kochanie, każdy z nas popełnia błędy. Ani ty, ani ja, nie jesteśmy doskonali. Owszem, są granice, których nie wolno przekraczać, których na pewno bym nie wybaczył. Ale to był tylko pocałunek. Odwzajemniłeś go, to prawda, ale przyjechałeś. Wróciłeś do mnie. Udowodniłeś w ten sposób, że ci na mnie zależy.
- Kocham cię, głuptasie.
- Ja też cię kocham, Filip.
Chwilę później całowaliśmy się namiętnie, a seks, który był tego efektem, dopełnił całości naszego uczucia.
Wtuleni w siebie, zanurzeni w objęciach, zasnęliśmy szczęśliwi z promienną i radosną myślą, że oto zaczynamy, a raczej kontynuujemy z Wiktorem nasze wspólne życie. Incydent z pocałunkiem jedynie wzmocnił nasze uczucia i jeszcze bardziej zbliżył nas do siebie.
Byłem taki happy.
Będąc na granicy snu, czując spowolniony oddech Wiktora, zanurzyłem uśmiechniętą twarz w jego włosach, by ułożyć ją ostatecznie między barkiem a uchem.

B l o g i   g e j ó w