poniedziałek, 23 grudnia 2013

Epizod 102.

- Dobry wieczór!
Rejestratorka uniosła głowę znad terminarza i spojrzała na mnie uważnie. Zmrużyła oczy, próbując sobie przypomnieć, skąd zna moją twarz. Zapewne tak będzie łatwiej. Skupi myśli, a pamięć szybko wróci. Na szczęście ja ją pamiętałem.Co roku miałem zaszczyt oglądać ją za kontuarem i co roku pani Matylda nie potrafiła sobie skojarzyć mojej buzi. Więc, jak co roku musiałem naprowadzić ją na właściwy tor myślenia.
- Dobry wieczór - odparła niepewnie. Zerknęła na zegarek. Tak wiem, było już późno i mogła mi grzecznie pokazać palcem drzwi wyjściowe, ale wiedziałem, co muszę zrobić. Nie po to się fatygowałem, by mnie odprawiła z kwitkiem. - Pan do...?
- Filip Niedziałkowski - przedstawiłem się.
Klapka, którą blokowała jej wspomnienia, nagle opadła, a fala wspomnieć zalała jej umysł. Oczywiście, że mnie pamiętała, a wystarczyło podać tylko swoje nazwisko. Uśmiech zaokrąglił się na twarzy pielęgniarki.
- Wiedziałam, że pana skądś kojarzę. Ta twarz... - wskazała na mnie zadziornie palcem.
- Co roku pani sobie przypomina - odparłem z uśmiechem. - Czy mogę...? - wskazałem na korytarz kliniki.
- Ależ oczywiście! - rzekła zadowolona. - Co prawda to późna pora, ale na pewno się ucieszy z pańskiej wizyty. Co roku pana oczekuję i prawdę powiedziawszy zaniepokoiło nas jego zachowanie. Stał się apatyczny, zamyślony, mało jadał; prawie wcale. Mam nadzieję, że poprawi mu pan nastrój.
- Postaram się.
- Trafi pan na salę?
- Tak, bez problemu.
Sala dwadzieścia cztery znajdowała się na drugim piętrze kliniki, na końcu korytarza. Przystanąłem na chwilę. Zawsze odczuwałem stres, kiedy miałem przekraczać próg tego pokoju. Serce zaczynało wtedy gwałtownie walić w piersi, jakby chciało uciec, wyswobodzić się z tej klatki i pognać w przestrzeń. Boże, pomyślałem zeschizowany, czemu muszę przeżywać takie katusze, stojąc pod tymi drzwiami?
Wziąłem głęboki wdech i pchnąłem cicho drzwi, ale nie wszedłem. Z tej perspektywy miałem dobry widok na niewielką jednoosobową salę. Łóżko stało na samym środku pomieszczenia, bokiem zwrócone w kierunku okna. Obok niego znajdowała się drewniana szafka nocna. Po drugiej stronie umieszczono stolik, dwa krzesła, regał z książkami i zeszytami. Ściany obklejone zostały fotografiami sportowych samochodów. Tu porsche, które przecinało pola. Tam najnowszy model terenowego suzuki, pędzącego przez ulice amerykańskiej metropolii. Okna tonęły w blasku kolorowych, migających światełek. Malutka, czterdziestocentymetrowa choinka, obsypana została miniaturowymi bombkami.
Mieszkaniec tego pokoju siedział na wózku i uparcie wpatrywał się w rozbłyskujące nad jego głową LEDowe diody. Blond grzywka opadła na czoło, kiedy zawzięcie przypatrywał się światełkom. Ostrożnie wszedłem do środka i przymknąłem drzwi. Przysiadłem na skraju łóżka. Tłumiąc łzy, przyglądałem się kilkunastoletniemu chłopaczkowi, przykutemu do wózka. Sparaliżowany od pasa w dół, zamknięty w sobie i żyjący w swoim świecie, z uszkodzonym ośrodkiem mowy i częściowym niedowładem górnych partii ciała.
- Cześć - przywitałem się i zacisnąłem szybko usta.
Ilekroć przychodziłem do Mikołaja w odwiedziny, miałem ochotę płakać, ale zawsze udawało mi się zapanować nad swoimi emocjami. Tym razem nie mogło być inaczej.
- Słyszałem, że nie mogłeś się mnie doczekać. Podobno wytoczyłeś wojnę tym w białych fartuchach? Przestałeś jeść. Wiem, że mogą być przykre. Jestem tego świadomy, ale nie możesz bojkotować jedzenia. Mam nadzieję, że to nie moja wina. Przepraszam, że nie przyszedłem wcześniej.
Nadal nic. Moje słowa trafiały w pustkę, a chłopak nie reagował. Mrużył tylko oczy, wciąż wpatrując się w niebieskie żaróweczki, rozwieszone nad oknem. Ale innej reakcji nie mogłem się spodziewać.
- Muszę ci się do czegoś przyznać. - Pomimo jego ignorancji, mówiłem dalej. - Uciekłem z Krakowa. Przeprowadziłem się do Zakopanego, wiesz? Wyjechałem w góry. Pewnie chciałbyś wiedzieć po co? - Spuściłem wzrok na podłogę. - Przedtem ścigałem swoją miłość. To znaczy, wiesz, wydawało mi się, że to miłość mojego życia. Ale teraz... Mimo że mi zależy i myślami błądzę wokół tego szalonego uczucia, to nie jestem pewien czy dobrze wówczas postąpiłem. Moja miłość wróciła do byłego.
Podniosłem wzrok. Chłopak nadal nie reagował.
- Wiesz, że miałem w tym roku nie przyjeżdżać do Krakowa. Miałem zostać w Zakopanem. Nie odwiedziłbym cię...
Niespodziewanie Mikołaj nadstawił uszu i spuścił wzrok z lampek. Wolno przeniósł spojrzenie na mnie. Przyglądał mi się ze strachem w oczach. Zrozumiał. Moje słowa dotarły do niego, ponieważ zareagował.
- Nie chciałem wracać do Krakowa. Zasiedziałem się w Zakopanem, choć właściwie nic dobrego mnie tam nie spotkało. Może odzyskałem spokój i harmonię duszy. Inaczej patrzę na świat, na ludzi, ale strach nadal pozostał i paraliżuje moje ruchy. Nie mam odwagi, by sprostać wyzwaniom i problemom. Jestem tchórzem.
Wydawało się, że Mikołaj wsłuchuje się w dźwięk wypowiadanych przeze mnie słów i je rozumie. Ledwo zauważalnie kiwa głową na potwierdzenie tego faktu.
- Aniela, moja pracodawczyni, namówiła mnie do wyjazdu. Powiedziała, że muszę jechać na święta do domu, do rodziny, bo oni na pewno chcą spędzić ze mną ten czas. Wepchnęła mnie do autobusu i... oto jestem. I pomyślałem o tobie. Bo tęskniłem za tobą. Naprawdę, zawsze o tobie myślę. I wiesz, mam dla ciebie prezent.
Mikołaj ożywił się nagle. Wydobył z siebie niewyartykułowany dźwięk, podniósł rękę do góry, jakby chciał odebrać niespodziankę.
- Jesteś już dużym chłopcem, Mikołaju, więc pluszowe misie wychodzą z mody.
Wyjąłem z reklamówki świąteczną torebkę z namalowanym brzuchatym panem w czerwonym kubraku, brzuchatym i z siwą brodą. Taszczył na plecach wielki worek, a w oddali stały sanie, zaprzęgnięte w sześć reniferów.
- To dla ciebie.
Z torebki wyciągnąłem wojskowy helikopter. Mikołaj kwiknął radośnie. Przyklasnął w dłonie i chwycił niezdarnie śmigłowiec.
- Brum, brum! - zawołał.
- Podoba ci się. Wiedziałem, że trafię w twój gust.
Przyglądałem się, jak Mikołaj obraca śmigłem wojskowego airwolfa, pokazując przy tym całą swoją radość. Chociaż tyle mogłem dla niego zrobić. Takim niewielkim gestem dać Mikołajowi odrobinę szczęścia, a przy okazji zagłuszyć na chwilę wyrzuty sumienia. Patrzyłem, jak się cieszy, jak się uśmiecha, jak całym sobą emanuje czystym uczuciem euforii. Jeden prezent. Jeden helikopter, a taka fala radości.
- Rzadko kiedy widzę Mikołaja w takim stanie.
Odwróciłem się gwałtownie w kierunku drzwi. Nie słyszałem, jak skrzypnęły. Byłem totalnie zaskoczony niespodziewaną wizytą młodej, wyglądającej na oko trzydziestodwuletniej kobiety. Krótka czarna spódniczka odsłaniała kształtne nogi, które prężyły się dumnie na wysokich obcasach. Spod rozpiętego płaszcza wychylała się biała bluzka i granatowy żakiet. Zgarnęła jedną ręką brązowe włosy i przypatrywała się niepełnosprawnemu chłopaczkowi.
- Przepraszam za najście - wydukałem zaskoczony.
O tej porze rodzina raczej nie przychodziła w odwiedziny. Nigdy dotąd nie natknąłem się na nikogo. Aż do dzisiaj. Wiedziałem tylko, że muszę się, jak najszybciej ewakuować, bo jeśli jeszcze ktoś mnie tutaj nakryje, będę musiał w zastraszająco szybkim tempie zwijać żagle.
- Nic się nie stało. - Kobieta weszła do pokoju i zarzuciła torebkę na poręcz łóżka. - Wie pan - skrzyżowała dłonie na piersiach - że od paru lat zastanawiałam się kto daje Mikołajowi te wszystkie tajemnicze prezenty? Panie w recepcji zawsze nabierały wody w usta. Wcześniej mnie to wkurzało. Płacimy w końcu z siostrą grubą kasę za opiekę nad Mikołajem i chciałyśmy wiedzieć, kim jest sekretny darczyńca. Nie chciały powiedzieć kto go odwiedza i zostawia te podarki. Odpuściłam, kiedy zauważyłam, że Mikołaj po takiej wizycie zaczyna się uśmiechać. I z utęsknieniem czeka na kolejny rok. Teraz już wiem - pogłaskała chłopaka po głowie. - To pan jest tym Mikołajem dla naszego Mikołaja.
- Przepraszam, jeśli sprawiłem kłopot...
- Nie, ależ skąd. - Kobieta machnęła ręką. - Przez pierwsze miesiące, gdy Mikołaj po wypadku wylądował w tej klinice, wkurzała mnie ta tajemnicza osoba, która zostawiała prezenty. Oj byłam wściekła i gotowa nawet iść na policję. Ale moja siostra mnie powstrzymała; matka tego szkraba - uśmiechnęła się do swojego siostrzeńca. - Skupiłyśmy się, aby Mikołaj czuł się tutaj dobrze. Wiem pan, że nigdy już nie będzie taki, jak jego rówieśnicy?
Zacisnąłem usta i utkwiłem wzrok w uśmiechniętej buźce nastolatka. Przytaknąłem skinieniem głowy.
- A jego... ojciec?
- Ojciec? - zapytała zdziwiona ciocia Mikołaja. - Chyba tylko z nazwy - prychnęła z pogardą. - Okazał się wrednym pedałem. Zostawił Mikołaja i Karolinę, moją siostrę, a sam czmychnął do jakiegoś fagasa. Słuch po nim zaginął. Gdybym dostała go w swoje ręce, zmiażdżyłabym mu te jaja. Jednym cięciem bym go wykastrowała, jak psa.
Kobieta, o nieznanym imieniu, ciocia Mikołaja, zacisnęła w złości dłoń w pięść i pogroziła niebu. Szybko się ogarnęła i przywołała do porządku.
- Przepraszam za swoje zachowanie. Jestem na niego wściekła, a Karolina milczy jak zaklęta i nie chcę wypowiadać nawet jego imienia.
- Wcale się nie dziwię - rzekłem, patrząc na Mikołaja.
Pora się ewakuować. Posiedziałbym dłużej, ale muszę jeszcze dotrzeć na dworzec i wsiąść w ostatni autobus do mojej rodzinnej miejscowości.
- Będę się zbierał - rzekłem.
Mikołaj przerwał zabawę i popatrzył na mnie ze smutną miną. Uścisnąłem jego wątłą dłoń i pogłaskałem po policzku.
- Trzymaj się, szkrabie. Do następnego razu. Wesołych Świąt!
Jęknął żałośnie. Rozumiał, że wychodzę i dlatego było mu smutno. Ale musiałem wyjść. Nie mogłem tu dłużej przebywać z kilku ważnych dla mnie powodów.
- Dziękuję, że pan go odwiedził, panie...?
Patrzyliśmy chwilę na siebie w milczeniu. Chciała znać moje imię, a ja wolałem pozostać anonimowy. Mój wzrok spoczął na przepełnionych żalem oczach chłopaczka.
- Niech pozostanę Świętym Mikołajem, ale bez brody, bez czerwonego ubrania, bez reniferów i bez sań, ale za to z prezentem. Do widzenia.
Zarzuciłem torbę podróżną i opuściłem salę, pokój Mikołaja, który był dla niego teraz domem.
Czułem napierającą do oczu falę łez. Nie mogę ryczeć, no na litość boską, nie teraz! Nie w tym miejscu. Powstrzymując się dzielnie przed wybuchem, minąłem rejestrację, pożegnałem się i wypadłem na zewnątrz, prosto w zimne, wieczorne powietrze. Fala chłodu owiała rozgrzane policzki. W tym momencie coś we mnie pękło. Zgrzytnęło ostro. Z oczu popłynęły pierwsze łzy, a już po chwili cicha ulica wypełniła się płaczem.
Ojciec Mikołaja został nazwany wrednym pedałem!
Jezu, pomyślałem rozgoryczony, za jakie grzechy?
A najbardziej w tym wszystkim był poszkodowany sam Mikołaj. Jego było mi żal.

B l o g i   g e j ó w

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz