poniedziałek, 23 września 2013

Epizod 64.

Po raz pierwszy budzik w smartfonie milczał. Mimo to z przyzwyczajenia obudziłem się pięć minut przed głośnym dzwonkiem, który do wczoraj wręcz rozsadzał swym dźwiękiem całą kawalerkę. Patrzyłem w sufit, wsłuchując się w zalegającą w mieszkaniu ciszę. Zza uchylonego okna docierały odgłosy budzącego się do życia miasta. Zaczynał się kolejny dzień. Niby taki sam, jak poprzednie, ale dla mnie jednak inny.
- Co teraz? - pomyślałem głośno.
Zazwyczaj wstawałem, biegłem pod prysznic, potem szybkie śniadanie, kawa lub herbata i wio, do pracy. Od dziś miało to wyglądać zdecydowanie inaczej. Chyba że pojadę do Warszawy, jak podpowiedział mi prezes Such, zrobię rozrubę w firmie, usadzą Kamilka, a ja wrócę do łask. Tak, i Maruś będzie mnie gnębił za to, że jestem pedałem. Mam to znosić? O nie, nie ma takiej opcji.
Ale coś trzeba robić! Zrzuciłem kołdrę na podłogę i starym zwyczajem pobiegłem do łazienki. Ciepła woda była ukojeniem dla moich myśli. Jej szum mnie wyciszał i uspokajał. Bez żadnych planów na dzisiaj, bez pilnych spraw do załatwienia zaparzyłem sobie kawę, zabieliłem odrobiną mleka i usiadłem na balkonie. Paczka zaczętych papierosów spoglądała na mnie zachęcająco z parapetu i kusiła do grzechu. A co tam! Odpaliłem jednego i pociągnąłem mocno. Dym szybko wniknął w płuca. Wspaniałe uczucie. Delektując się smakiem kawy i zapachem dymu papierosowego przypomniała mi się knajpa "Papieros i kawa". Dawno tam nie byłem, a przecież traktowali mnie jak stałego klienta. Ciekawe co sobie teraz o mnie myślą? Na przykład taka Julka, barmanka. Pasuje ich odwiedzić. I to koniecznie dzisiaj!
Wypaliłem do końca papierosa, zgasiłem go w popielniczce i opróżniłem kubek z kawą, która nawiasem mówiąc pod koniec już totalnie wystygła. Za długo siedziałem i patrzyłem w przestrzeń, jakby od tego miało mi przybyć rozumu. Ale i tak na spokojnie, bez pośpiechu zjadłem śniadanie, ubrałem się, wypiękniłem i ruszyłem w miasto.
Nie było jeszcze południa, a temperatura poszybowała szybko w górę. Ledwo co wyszedłem z bloku, zrobiłem parę kroków w kierunku pętli tramwajowej, a już pot ciurkiem spływał mi po plecach. Czułem te zimne strużki, które drążyły ścieżki po skórze i pchały się do gaci. Rany boskie!, pomyślałem z lekkim zażenowaniem, znowu wrócę z mokrymi majtkami. Szok! Początek lipca, a tu takie upały. Przynajmniej ta pipcia, Lady Margaret, spoci się podczas ślubu, jak mysz przy porodzie. Będzie mieć za swoje! Nie przeszkodzę w weselu, nie zażegnam tego nieszczęścia, to będzie wyglądać, jak panna młoda z mokrą głową. Oczami wyobraźni widziałem, jak cały makijaż spływa jej po twarzy. Wrzeszczy rozhisteryzowana i ucieka sprzed ołtarza, zostawiając Pawła. Ślub zostanie odwołany, a Paweł będzie żył długo i szczęśliwie. Znajdzie sobie inną dziewuszkę, lepszą i ładniejszą.
Uśmiechnąłem się do siebie, z nadzieją na spełnienie moich dziwnych fantazji.
Dziesięć minut i cztery nowe ścieżki potu na plecach później siedziałem w bombardierze, który pędził po szynach do centrum. Wysiadłem przy ulicy Świętego Wawrzyńca, skąd udałem się na Mostową. W "Papierosie..." nie było Julki, mojej ulubionej Barmanicy. Tak ją nazywał Krystian, jej kolega zza baru. I to on stał za ladą i polerował szkło. Tłumu wielkiego nie było;, grupka turystów siedziała w kącie, sącząc zimne piwo i szwargoląc coś po niemiecku. Jak nie Ruski, to Niemcy, przeleciało mi przez myśl.
- No witam witam - rzekł z uśmiechem Kris. Uścisnęliśmy sobie dłonie na powitanie. - Kogo ja widzę? Jak cię dawno u nas nie było! Myślałem, że się na nas obraziłeś po tym wypadku.
- No coś ty! - Usadowiłem się na krześle przy barze. Zamówiłem piwo, prosto z beczki, bo zimniejsze i lepsze na takie upały, które panowały na zewnątrz. - Nie miałem czasu. Biegałem tu i tam. Mój kumpel popełnia największy błąd swego życia w najbliższą sobotę, a ja mam jeszcze mu świadkować w kościele.
- I nie powstrzymasz go?
- Próbowałem. Jest ślepo zapatrzony w swoją lubą.
Kris spojrzał na mnie uważnie.
- Ty nie żartujesz? - próbował się upewnić. - Ty naprawdę nie żartujesz.
- Oczywiście, że nie - obruszyłem się. - Znam ją i wiem do czego jest zdolna.
- Nie przepadacie za sobą - odgadł Krystian.
- Zdecydowanie nie dojdziemy do porozumienia. Ale nieważne. Nie mam zamiaru przejmować się tą zołzą. Może syf jej wyskoczy na nosie w dniu ślubu i odwoła uroczystość. Oby! - wzniosłem ręce do sufitu.
Kris rozejrzał się uważnie po sali, po czym nachylił się nad barem i przywołał mnie palcem. Zbliżyłem się. Jego ciepły oddech uderzył mnie delikatnie w kark. Zadrżałem z wrażenia, ale w porę się opamiętałem. Nie, to nie był żaden podryw. No litości! Przecież Kris jest heterykiem.
- Nie słyszałeś najnowszych plotek - szepnął mi do ucha.
- Jakich? - zapytałem podniesionych głosem.
- Cicho! - Kris przyłożył palec do ust, by zamknąć mi jadaczkę. - To tylko plotka, ale podobno zamykają lokal. Władzia nie stać na utrzymanie knajpy, więc ją sprzedaje.
Władzio, tak zwykli nazywać swojego szefa pracownicy lokalu.
- To znaczy, że nie będzie już "Papierosa..."? - zapytałem zszokowany. - Jak to?
- Normalnie - wzruszył ramionami Kris, wracając do pucowania kufli. - Zadłużył się na parę tysiaków.
- Skąd macie takie rewelacyjne wieści?
- Prawnik się tu już parę razy kręcił. A Ada słyszała, jak padło zdanie o zadłużeniu lokalu. Więc Wojtuś zwija żagle. Póki co, nic o tym nie wiemy i nadal nieświadomie udajemy, że pracujemy.
- Dokąd pójdziecie?
- Chuj to wie - odparł Kris.
Wczoraj ja wyleciałem z agencji, łapiąc w powietrzu swój dobytek, dzisiaj docierają do mnie wieści, że "Papieros i kawa" splajtują. A tak dobrze prosperowali! Popijając piwo, toczyłem rozmowę z Krisem o jego studiach, wrześniowej kampanii i planach na wakacje. Potem snułem się bez celu po mieście, powłócząc noga za nogą i patrząc przed siebie. Gdy alkohol rozszedł się po organizmie, natychmiast zgłodniałem. Wstąpiłem więc do restauracji na Podgórzu.
Jeszcze tego samego dnia, ale późnym popołudniem, postanowiłem wstąpić do szpitala i spotkać się z Damianem, a przy okazji oddać mu nowy komplet kluczy do mieszkania...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz