sobota, 19 października 2013

Epizod 74.

Poprzez zasunięte rolety wdzierały się promienie słoneczne. Rano? Przedpołudnie? Nie miałem pojęcia, która jest godzina.
Od kilku minut wpatrywałem się w sufit. Przez uchylone okna wdzierał się gwar miasta, a mimo to wciąż słyszałem głos Sebastiana, bym jak najszybciej opuścił Warszawę. Co prawda przestał być już tak nachalny, jak na początku, ale cały czas gdzieś pobrzmiewał, przypominając mi o natychmiastowym wyjeździe. Przywykłem już do tego, że jestem jakiś dziwny i kiedy zasypiam moja podświadomość, mój duch przenosi się do innego świata, do klubu Eden. Co mówił Seba? Że jest właścicielem lokalu? Że to on stworzył tamten świat? Musiałem dowiedzieć się o tym umarlaku, jak najwięcej. Tylko ten ciul mnie kontroluje i cokolwiek robię, on o tym jest dobrze poinformowany. Trudno, muszę się z nim zmierzyć, by dotrzeć do prawdy. A kto mógł go znać lepiej, jak nie Damian? Tyle że do Damian nie dotrę. Ale są osoby, które znały go od dzieciństwa. Muszę to dokładnie obmyślić, by Seba wiedział, jak najmniej o moich krokach.
Najbardziej jednak zastanawiał mnie teraz fakt, dlaczego kazał mi opuścić Warszawę? Co ukrywał? Obawiał się, że mogę dotrzeć do jego tajemnicy. A skoro jestem w stolicy, znaczy się, że muszę być blisko.
Zmrużyłem oczy. Poczułem ból i pieczenie lewego oka. Dotknąłem delikatnie palcami tego miejsca. Syknąłem przeraźliwie. O cholera! Boli jak skurwysyn! Zrzuciłem z siebie prześcieradło, którym byłem okryty i usiadłem na kanapie. Na stoliku dostrzegłem szklaną miskę, w której pływał worek na kostki lodu. Co się wydarzyło minionej nocy?
Rozejrzałem się po salonie. Byłem w domu. To znaczy w ekskluzywnym warszawskim apartamencie Roberta. Ciuchy leżały ułożone na fotelu obok, porządnie złożone. Zerknąłem na siebie szybko. Uff!, odetchnąłem z ulgą. Bieliznę miałem na sobie. Tylko jak do cholery ja się tutaj znalazłem? Skupiłem myśli i wróciłem do poprzedniego wieczoru. A więc tak... Spotkałem się z Arkadiuszem, potem dołączył do nas jego partner, trochę wypiliśmy i poszliśmy do Toro. Jak przez mgłę pamiętałem, że zaczepiła mnie jakaś cizia, która wrzeszczała, że niby ją obraziłem. Przyprowadziła swoich przydupasów, a potem jeden z nich przywalił mi w twarz. I w tym momencie poczułem ból. Tak, lewe oko musiało niezbyt dobrze się prezentować. I tu urywa mi się film. Wiem, że leżałem na ziemi, próbując się otrząsnąć z upadku, ktoś mnie szarpie, podnosi w górę... I jest ciemno. Nic nie pamiętam.
Wyprostowałem się energicznie. Hola, hola! Ale jak ja znalazłem się w apartamencie Roberta? Ktoś mnie tu podwiózł? Podałem może adres i dowieziono mnie aż tutaj? W tym momencie rozległ się hałas w sypialni na górze. Robert wstał i zmierzał właśnie na dół. Co teraz? A jeśli wczoraj powiedziałem mu, że byłem w Toro? Nie pomoże mi w odegraniu się na Kamilu, bo jestem pedałem.
Nasłuchiwałem. Zszedł na dół. Boso. Przystanął na moment na ostatnim stopniu, po czym ruszył dalej, pewnie w stronę kuchni.
- Dzień dobry!
Zabrzmiało bardzo poważnie. Chyba jednak jest wściekły. Odwróciłem się i zobaczyłem go w obcisłej koszulce na ramiączkach, która odsłaniała w pełnej okazałości lewe ramię, a wraz z nim tribala. Ożeż, ja pierdzielę!
- Dzień dobry. - Zrobiło mi się sucho w gardle. Zapowiadała się dziwna konwersacja. - Ładny dzień - zagaiłem dla podtrzymania rozmowy, która już od początku wskazywała na totalną klapę.
- Wody? - Zignorował moją wypowiedź. Zaproponował wody, wodząc wzrokiem po wypełnionej lodówce. Nawet na mnie nie zerknął. Miałem wrażenie, że czuje do mnie obrzydzenie.
- Tak, poproszę.
Wyjął butelkę mineralnej i nalał do dwóch szklanek. Spojrzał na mnie. Nie uśmiechnął się, nie krzyczał, nie skrzywił się na mój widok, chociaż musiałem fatalnie wyglądać z tym podbitym okiem, które niesamowicie piekło. Milczał, jakby się zastanawiał nad kolejnym krokiem. Co ma ze mną począć? Pewnie każe mi wyjechać z miasta.
- Wyglądasz tragicznie - odezwał się po dłuższej chwili milczenia. - Wiesz, że w takim stanie nie możesz się pokazać przed dyrektorem? To będzie kpina.
Nie skomentowałem. Choć zdawałem sobie sprawę, że z siniakiem pod okiem nie wyglądam zbyt dobrze, to jednak nie sądziłem, że Robert tak zareaguje. Że będzie taki... oschły.
Wstawił wodę do lodówki, wziął jedną szklankę i poszedł na górę.
Zostałem sam. Jeśli chciał, żebym poczuł się okropnie, to właśnie tak się w tej chwili czułem. Wstałem z kanapy i wolno ruszyłem do kuchni. Byłem spragniony, więc wypiłem od razu całą szklankę wody. A w łazience, kiedy popatrzyłem na siebie w lustrze, dostrzegłem to, co zapewne i w Robercie wywołało do mnie obrzydzenie. Ogromne limo świeciło pod okiem. Zapuchnięty policzek wskazywał, że miał kontakt z twardą, męską ręką. Chciałem dotkną, ale w obawie o ból, darowałem sobie. Wziąłem prysznic, przebrałem się, założyłem okulary przeciwsłoneczne, by ukryć śliwę pod okiem i nie straszyć ludzi swoim przykrym widokiem i ruszyłem w miasto.
Był słoneczny i upalny dzień. Niedziela, święto, dzień wolny od pracy dla większości Polaków, a mimo to sznur samochodów ciągnął się w nieskończoność po ulicach. Mijałem spacerujących ludzi, zagadanych, roześmianych, smutnych i szczęśliwych, zakochane parki, trzymające się za ręce, rowerzystów, całe rodziny z rozwrzeszczanymi dzieciakami. Ale najbardziej jarały mnie wysokie budynki, wieżowce, kilkudzisięciopiętrowe bloki mieszkalne, przy których przystawałem i z zadowoleniem patrzyłem na ich kondygnacje.


Kiedy tak snułem się po Warszawie bez obranego celu, dotarło do mnie, że przecież Arkadiusz może się o mnie martwić! Zniknąłem z Toro tak niespodziewanie, bez pożegnania. Na wyciszonym smartfonie było kilkadziesiąt nieodebranych połączeń. Większość od Arka, resztę od nieznanego numeru, ale nawiązywane w tym samym czasie, więc zapewne dzwonił również Jarek.
Po kilku długich sygnał, Arek w końcu odebrał.
- No wreszcie! Gdzie się podziewasz?
- Przepraszam, że tak zniknąłem - zacząłem. - Nie chciałem, ale to nie było ode mnie zależne.
- Co się stało, Filip? - W jego głosie wyczułem troskę.
- Możemy się spotkać?
- Oczywiście.
Trzydzieści minut później siedzieliśmy w jednym z warszawskich ogródków Starego Miasta. Zamówiliśmy po kawie latte.
- Gdzie się wczoraj podziewałeś? - zapytał. - Wiesz, że się martwiliśmy o ciebie z Jarkiem?
- Wiem. A raczej domyślam się. Tylko to nie moja wina.
- Mogłeś powiedzieć, że nie chcesz się bawić i wychodzisz...
Przez cały ten czas spoglądałem na Arkadiusza przez przeciwsłoneczne okulary. Nie dlatego, że mnie słońce raziło, tylko ze względu na śliwę, która mogłaby wywołać u niego konsternację. Ale przecież po to chciałem się z nim spotkać, by wyjaśnić powód mojego zniknięcia. Zdjąłem więc okulary i spojrzałem na niego.
- O Dżizas! - jęknął Arek. - Co ci się stało?
- To właśnie efekt wczorajszej wyprawy do Toro - odparłem.
- Wygląda fatalnie - zauważył.
- I sam się czuję z tym fatalnie. - Założyłem z powrotem okulary. - Miałem nieprzyjemne spotkanie. Dojebała się do mnie jakaś głupia laska. Zaczęła mnie wyzywać, choć nic jej nie zrobiłem. Sprowadziła jakichś przydupasów i jeden z nich zrobił mi limo pod okiem. Stąd wyglądam, jak wyglądam.
Upiłem parę łyków kawy.
- Ale to chyba nie powód, żeby znikać tak bez żadnego wyjaśnienia - zauważył Arek. - Chyba że was zgarnęła policja i wylądowałeś w pierdlu.
- I myślisz, żebym się tak dzisiaj uśmiechał do ciebie? No raczej nie - odpowiedziałem szybko. - Tu jest właśnie problem, bo nie wiem, jak znalazłem się w mieszkaniu Roberta. Nie pamiętam. Obudziłem się dzisiaj w apartamencie prezesa z wielką śliwą pod okiem. Prawdopodobnie ktoś mnie przetransportował z Toro do mieszkania Roberta, a ja musiałem podać tylko adres. Ale nie pamiętam tego.
Wzruszyłem ramionami. Przed oczami miałem kamienną twarz Roberta. Kamienna wcale nie oznacza, że nie był wściekły na mnie. Pewnie w środku szalał, chciał się wyładować, a nie mógł, bo w końcu przyjął mnie pod swój dach.
- Jak prezesik zareagował?
- Dzisiaj był mało rozmowny. I raczej odniosłem wrażenie, że z naszego cudownego planu dokopania Kamilowi nic nie będzie. Pozostaje mi wracać do Krakowa i korzystać dalej z przymusowego urlopu.
Arek popijał kawę w zamyśleniu. Zmarszczył czoło. Coś obmyślał. I nagle spojrzał na mnie z tym swoim szelmowskim uśmieszkiem. Jakby na coś wpadł. Na coś genialnego.
- Filip, a nie sądzisz, że... - zawiesił głos.
- Że co? Co ci przyszło do głowy? - zapytałem.
Wzruszył ramionami, choć chciał się podzielić rewelacyjną wiadomością.
- Nie sądzisz, że to Robert cię wyprowadził z Toro i zawiózł do domu?
Patrzyłem na niego z niedowierzaniem. Skąd w ogóle wpadła mu do głowy taka głupota? To chyba przez ten upał. Aruś dostał udaru słonecznego. Puknąłem się w czoło, dając mu znak, że totalnie oszalał.
- Robert i Toro? Totalnie ci odbiło, Arek.
- Co w tym dziwnego? Robert też facet i swoje pragnienia ma.
- Ale nie jest gejem!
- A skąd wiesz?
- Bo idąc twoim tropem myślenia, gdyby się okazało, że jest gejem i to on mnie wywlókł z Toro nieprzytomnego, to dzisiaj nie zachowywałby się tak, jakbym popełnił najgorszy grzech w życiu.
- Czasami facet zainteresowany drugim facetem okazuje mu agresję - rzekł Arek.
- Ty i te twoje głupie przemyślenia - pokręciłem głową. - Daj spokój. Koniec tematu. Robert nie jest gejem. Chciałem tylko wyjaśnić, co się ze mną działo. Ale - podniosłem palec wskazujący do góry - jest jeszcze jedna sprawa. Dotyczy pewnego chłopaka, który prawdopodobnie parę lat temu przebywał w Warszawie.
- O kogo chodzi? - zainteresował się mój przyjaciel. - Co to za sprawa z nim?
- Pewnie będziesz się śmiał i uznasz mnie za wariata... Ale musisz to wiedzieć. Ma na imię Sebastian.
I tak opowiedziałem Arkowi całą historię, od momentu kiedy w moje życie wkroczył Seba... I rozpierdzielił związek z Damianem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz