czwartek, 17 października 2013

Epizod 73.

Klub Eden.
Jak się tu znalazłem? Nie wiem. Po prostu nagle się zjawiłem przed żelazną kratą. Skrzypnęła przeraźliwie głośno, aż na twarzy pojawił się grymas. Zrobiliby z nią porządek.
- O cholera! - zakląłem. - Znowu tu jestem!
- Jesteś ostatnio częstym klientem. - Bramkarka zaszła mi drogę, trzymając w dłoni portfel. Czyli już pobiera haracz. - Może najwyższa pora wyrobić kartę stałego klienta? - mrugnęła jednoznacznie.
Chyba cię popieściło, przemknęło mi przez myśl.
- Nie mam zamiaru tu bywać tak często, jak inni.
Wcisnąłem jej wymiętą dychę i ruszyłem długim korytarzem w kierunku głównej sali. Ściany podpierało paru przystojniaków, z którymi można było na boku zaszaleć. Co jeden to lepszy! I bardziej kuszący. Ich spojrzenia mówiły same za siebie. Przechodząc, miałem wrażenie, że jestem jak Dżoana Krupa na wybiegu dla modelek, z tym małym wyjątkiem, że komisja podpierająca ściany zdzierała ze mnie ubranie tym rozbieganym wzrokiem. Nim dotarłem na parkiet byłem już nagi, jak Adam w raju. Uff, całe szczęście to tylko takie wrażenie, ale dziwnie silne i bardzo realne. Ten klub, gdzie spotykają się najbardziej wyuzdane marzenia gejów, gdzie można było dowoli grzeszyć w darkroomach, gdzie spotykały się dwa światy - ten rzeczywisty i duchowy - był naprawdę jakiś nie teges. Tak naprawdę nic o tym miejscu nie wiedziałem. Ani kto je stworzył, ani kto jest odpowiedzialny za ten burdel.
Parkiet pękał w szwach. Naćkany ludźmi, w przeważającej części przystojniakami i to nie byle jakimi, zdawał się pulsować, a w miarę tego rytmicznego pulsowania do muzyki dudniącej z głośników, sprawiał wrażenie, jakoby rozrastał się wszerz. Dziwne miałem dzisiaj odczucia. Takie niespotykane. Patrząc na ten tłum, zastanawiałem się, skąd ich się tu tyle wzięło. Eden coś świętuje? Przecisnąłem się do baru nieopodal, ale brnąc w to stado podskakujących ludzi, nie dało się nie zahaczyć o kogoś, musnąć palcami, poczuć gorący oddech na karku, zapach alkoholu zmieszanego z miętówką, a zwłaszcza otrzeć. A niektórzy tę ostatnią czynność wykonywali wprost perfidnie, patrząc w oczy.
- Co podać? - Z rozmyślania wyrwał mnie barman. Uśmiechnął się serdecznie i patrzył w oczy. - Coś specjalnego dzisiaj dla ciebie?
Zauważyłem, że w Edenie nie ma przeciętnych facetów; przynajmniej nie tego wieczoru. Dzisiaj męskie grono wprost przebijało urodą. Każdy kolejny, na którego spojrzałem był lepszy i cudowniejszy od drugiego. Wściku macicy można by było dostać! Nawet barman nie odstępował od reszty.
- Martini ze spritem. - Ostatnio coś często lubowałem się w tym drinku. - Czemu dzisiaj tak pełno ludzi? - zapytałem zaciekawiony.
Chłopak za barem wprawną ręką chwycił litrową butelkę martini Bianco. Wlał trzy miarki do szklanki, wypełnionej kostkami lodu, a resztę uzupełnił spritem, który jeszcze ostro wypuszczał bąbelki.
- Normalna sobota - wzruszył ramionami. - W tygodniu jest tylko mniej osób.
- Jednak ja widzę różnicę.
Zapłaciłem za drinka i oparłem się o chłodny mur. Wodziłem wzrokiem po obcych twarzach. Obcych, ale szczęśliwych. Dopiero teraz pojąłem, że w tym dziwnym klubie, do którego od wypadku w "Papierosie..." zwykłem trafiać, nikt nigdy nie jest smutny. Chociaż nie. Przecież Damian wpadał tutaj gościnnie, ale jego twarz przypominała minę zbitego psa. Skoro przychodził tu tylko po to, by na nowo przeżywać śmierć swojego faceta, to nie ma się czemu dziwić. Tak mówił Seba, który zapewne miał dość oglądania setny raz, jak kończy.
Tę niezwykłą historię znałem jedynie z opowieści coconowskich ciot, oblegających Kraków. Wieść o wypadku szybko rozeszła się w światku branżowym. Każdy oczywiście dodawał coś od siebie, powołując Boga na świadka, że przedstawiała się ta sprawa. W efekcie dotarło do mnie prawie dziesięć różnych wersji, opatrzonych magicznymi słowami: "Ale mówię ci, to jest prawda!". Która była prawdziwa, chyba nikt do końca tego nie wiedział, a Damian nie chciał na ten temat z nikim rozmawiać. Jeden fakt tylko się pokrywał we wszystkich wersjach - butelka piwa zrobiła zamach na życie Seby! Skuteczny.
- Dobrze, że jesteś.
Nie dane mi było spędzić tego wieczoru samotnie ze szklanką mojego ulubionego drinka i cieszyć oczy pięknem męskich ciał. Tuż przy mnie wyrósł całkiem niespodziewanie Tomasz, przydupas wąchającego już od spodu kwiatki Seby. No ale w tym ciotowskim klubie wszystkie chwyty były dozwolone i raczej nie miały jakichś szczególnych konsekwencji w realnym świecie, z którego pochodziłem.
- A już cieszyłem się, że nie zobaczę twojej twarzyczki - mruknąłem bardziej do siebie niż do niego.
- Co tam mamroczesz? - zapytał poirytowany.
- Jak zwykle masz problem - wzruszyłem ramionami. - Jesteś lizidupą Seby i spełniasz każdą jego zachciankę. Co tym razem ta gwiazda wymyśliła? Kazała ci mnie przyprowadzić przed swoje oblicze?
Tomasz zacisnął usta ze zniecierpliwienia, ale milczał. Nie zabierał głosu, próbując się opanować. Ale przez moment zauważyłem na jego twarzy zawahanie, drobną konsternację. Oj, chyba trafiłem w czuły punkt.
- Ile wypiłeś? - zapytał po chwili.
Spojrzałem na niego z litością, potem na trzymaną w dłoni szklankę z drinkiem i znowu na chłopaka.
- Proszę cię! - jęknąłem z udawanym załamaniem w głosie, by po chwili dodać poważniej: - Nawet matka nie robi mi takich scen. Weź się ogarnij. Powiedz lepiej, czego on znowu chce.
- Chce się z tobą widzieć - odparł po chwili. - Czeka w loży na górze.
- Oczywiście, że hrabia nie zniży się do pospólstwa. - Kpiłem sobie w najlepsze z Sebastiana. Jeszcze nigdy tak dobrze się nie bawiłem i nie wiem czym spowodowany był mój dobry humor. - Czemu spełniasz jego zachcianki? Bujasz się w nim?
- Co? - obruszył się Tomasz. - Jesteś niemożliwy. Chodź!
Obrócił się na pięcie i ruszył schodami na górny poziom. Czyli jednak trafiłem. Tomasz bujnął się w Sebie. Ale popierdzielony ten świat. Musiałem uwolnić się z tej iluzji. Wcześniej jednak pasowało dowiedzieć się czegoś więcej i o Sebastianie, i o całym tym klubie Eden.
Podążyłem za Tomaszem, zatopiony w myślach, kombinując jak tu rozjaśnić całą tę sytuację.
Sebastian siedział na skórzanej kanapie, spozierając na rozbawionych gości. Nie uśmiechał się. Był bardzo poważny. Od tej strony nie znałem jeszcze tego pana, mimo to postanowiłem, że nie będę, jak Tomasz płaszczył się przed nim. Ostentacyjnie, bez zaproszenia do stolika, rozsiadłem się wygodnie na kanapie naprzeciwko chłopaka. Wyciągnąłem papierosa i odpaliłem, wypuszczając kłęby dymu. Patrzył na mnie nieufnie. Pewnie do tej pory zastanawiał się, jakim cudem ostatnim razem wparowałem do klubu, kiedy nawet się mnie nie spodziewał.
- Chciałeś się ze mną widzieć - zaciągnąłem się ostro.
- To prawda - skinął wolno głową, nie odrywając spojrzenia. Mimo to patrzył i milczał, zamiast otworzyć jadaczkę i rozwinąć temat.
- Yhym, to pogadaliśmy - wypuściłem dym. - Ciekawa konwersacja, ale wybacz... Nie mam zamiaru spędzić tutaj całej nocy, patrząc na ciebie. Czego chcesz? Damiana się pozbyłeś. Powinieneś być zadowolony, a tobie wciąż mało.
- Ok, nie będę owijał w bawełnę.
- Hura! - zawołałem kpiąco.
- Przejdźmy do sedna sprawy. Wyjedź z Warszawy. I to jak najszybciej.
Gdybym w tym momencie zaciągał się fajką, pewnie zeszedłbym, starają się złapać oddech. Ale przetrzymałem ten niespodziewany atak, tę stanowczość w głosie Sebastiana.
- Ty mi rozkazujesz? - Przez chwilę miałem wrażenie, że to tylko mi się wydawało. Przecież to nie mogła być prawda. Seba mówi mi, co mam robić? To jakiś cyrk! - Ty? A kim ty jesteś, że możesz mi mówić, co mam robić? Akurat sprawę, kiedy wyjadę z Warszawy, podejmę ja. Póki co mam zamiar zostać, tyle ile się da i nic tobie do tego. Jasne?
- Wyjedź! - rzekł z naciskiem.
Przyjrzałem mu się uważnie. Kłótnia z duchem nie miała sensu, najmniejszego sensu ani celu. Cementowa twarz czekała na moją reakcję. Na moje zdanie. A do mnie właśnie coś docierało. Tego akurat nie mogłem przewidzieć ani być pewnym. Jednak zachowanie Sebastiana mówiło samo za siebie.
- Ty masz coś na sumieniu. - Palec wskazujący wycelował w pierś Seby. - Mówisz mi, żebym opuścił Warszawę. Ty mi to mówisz! - podkreśliłem podnosząc głos. - Byłeś w Warszawie. Masz coś na sumieniu i boisz się, że mój pobyt w stolicy może doprowadzić do ujawnienia twojego słodkiego sekreciku. W czym zgrzeszyłeś, Sebastianku? Co takiego ukrywasz?
- Dość tego! - wrzasnął.
- A co? Wyrzucisz mnie z Edenu? Kim w ogóle jesteś, żeby mnie stąd wyrzucać? - zaśmiałem się szyderczo. Ponosiło mnie i to ewidentnie, ale zwisało mi, co sobie może ta biedna duszyczka o mnie pomyśleć.
Seba wstał gwałtownie z sofy. Kipiał ze złości, a jego twarz oblała się purpurą. Zaciskał pięści, gotowy mi przyłożyć w twarz, jak ten koleś w Toro, broniący swojej blond dupy.
- Jestem właścicielem Edenu! - huknął mi w twarz. - To ja - wskazał na siebie - stworzyłem ten lokal! Ja! I mogę cię stąd wyrzucić. Pozbyć się ciebie, niczym śmiecia. Wystarczy jedno pstryknięcie palcem!
Podniósł rękę, ułożył palce, aby móc wykonać charakterystyczny gest. Dłoń zawisła w powietrzu na ułamek sekundy, która dla mnie stawała się wiecznością i ciągnęła się w nieskończoność. Wreszcie powietrze wypełnił ten dźwięk. Zabrzmiał w moich uszach, niczym dzwon.
Eden zniknął. Zapadły niewyobrażalne ciemności, muzyka ucichła, gwar również się ulotnił. I nagle ciszę przerwał głos Seby, głos nieznoszący sprzeciwu:
- Wyjedź z Warszawy!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz