środa, 6 listopada 2013

Epizod 83.

W mieszkaniu rozległ się dźwięk dzwonka. Cierpliwie nasłuchiwałem kroków z drugiej strony, choć mogło nikogo nie być w środku. W końcu to był piątkowy weekend. Ale miałem szczęście. Usłyszałem przekręcany zamek w drzwiach, klamka puściła, drzwi otwarły się i w progu ujrzałem Arkadiusza. Nie spodziewałem się wybuchowego powitania, rzucania się w ramiona, ściskania i całowania, jakbyśmy się nie widzieli kilka lat, ale liczyłem na wyrozumiałość. Jednak jego ponura twarz, bez cienia uśmiechu, świadczyła tylko o tym, że ma żal. Do mnie. I wiedziałem, że chodzi o miniony wieczór.
- Jesteś. To znaczy, że nic ci się nie stało. - Jego słowa zabrzmiały oschle. - To dobrze.
- Cześć - przywitałem się. Początkowo miałem spuszczoną głowę. Bałem się spojrzeć mu w oczy, ale w końcu przełamałem strach. - Mogę... wejść?
Spoglądał na mnie z zaciekawieniem, nie reagując. On też mnie wyrzuci z mieszkania? Jak Robert dzisiaj rano? I tak czułem się upokorzony i sponiewierany przez los. A co tam! Oberwę jeszcze na dokładkę od Arkadiusza. Tak na zakończenie dnia.
Odsunął się od drzwi, robiąc mi przejście. Podziękowałem i wślizgnąłem się do środka, próbując zająć jak najmniej miejsca sobą. Rozejrzałem się po salonie, kuknąłem do kuchni.
- Bartka nie ma - uprzedził moje pytanie Arek. - Wyjechał dzisiaj do Krakowa.
- Jak to? - nie potrafiłem się zadać durnego pytania.
Ano tak to!, odparłem sobie w myślach. Znikasz niespodziewanie, nie dajesz znaku życia i jeszcze myślisz, że Bartek będzie na ciebie cierpliwie czekał? Puknij się w łeb!
- Po prostu wyjechał. A co miał robić? Czekać tutaj na ciebie?
Arek był w tej kwestii nieustępliwy. Musiał pokazać swoją wściekłość i żal do mnie. Musiał dać mi nauczkę za moje zachowanie. Ale zrozumiałem lekcję. Wiedziałem, co źle zrobiłem. Wiedziałem, że przegrałem całe swoje życie, że jest jedną wielką porażką i niczym więcej. Spartaczone do cna, a w tym wszystkim ja - pierwszy kurwiszon. Zmęczony natłokiem myśli opadłem na kanapę.
- Jestem beznadziejny.
Arek nie zaprzeczył. Patrzył na mnie bez cienia litości. Należy mi się, powtarzałem sobie w myślach. To tylko moja wina.
- Zachowałeś się tak, jak nie przystało na przyjaciela - odparł po chwili. - A on liczył na ciebie. I odnoszę wrażenie, że jesteś mu naprawdę bliskim przyjacielem, którego sobie ceni. Tylko w chwili, kiedy cię potrzebował, ty go najzwyczajniej olałeś.
- On mnie traktuje jak przyjaciela? - zdziwiłem się. - Bartek i Karol są przyjaciółmi. Znają się dłużej, niż ja z Bartkiem.
- Ale to tobie ufa. A z Karolem nieco się zagubił. I tutaj potrzebuje ciebie.
Arek ulotnił się do kuchni. Miałem chwilę spokoju, by zastanowić się nad jego słowami. Bartek traktował mnie jak przyjaciela? Owszem, parę razy się widzieliśmy, trochę czasu spędziliśmy ze sobą, ale nigdy aż tak nie zwierzaliśmy się sobie. Tylko raz, kiedy w sumie zmusiłem Bartka do ujawnienia swoich uczuć względem Karola. Ale nic poza tym. Ja tę znajomość traktowałem naprawdę na luzie, po kumplowsku. Nie przypuszczałem, że nasza relacja może przejść na wyższy poziom znajomości.
- Napijesz się piwa?
Praktycznie Arek postawił mnie już przed faktem dokonanym. Wniósł dwie butelki schłodzonego alkoholu.
- Chętnie - przytaknąłem.
Godzinę później siedzieliśmy na balkonie nad drugim browarem. W głowie wirowały już procenty. Choć było ich naprawdę niewiele, czułem jak szaleją. I oczywiście dodawały odwagi. Warszawa żyła swoim drugim życiem - nocą, tuż obok nas. A my razem z nią. Mimo to oddzielnie.
- Tak sądziłem, że Robert jest gejem. - Arek pokiwał głową. - Mówiłem ci, że jest krypciochem.
- Mówiłeś. Ale sam musiałem się o tym przekonać. I teraz nie daje mi to spokoju, bo totalnie wypełnił mi sobą myśli. Ale jak sam widzisz, wypieprzył mnie z mieszkania, bo chciałem za dużo wiedzieć o Sebastianie.
- Bujnąłeś się w nim? - Arkadiusz przyjrzał mi się uważnie. Czy się w nim bujnąłem? Jezu, nie wiem. Miałem dreszcze, kiedy o nim myślałem, a przewijał się przez umysł praktycznie cały czas. Nie potrafiłem, nie umiałem wręcz wybić go sobie z tej łepetyny. A samo wspomnienie jebania przyprawiało mnie o rozkosz. - Chyba jednak tak - odpowiedział na swoje pytanie.
- Skąd taki pomysł? - próbowałem nieudolnie oponować.
- No przecież widzę - uchylił łyk piwa.
- Mam mętlik w głowie - wzruszyłem ramionami, patrząc w oświetloną Warszawę. - Nie wiem co robić. Czuję się taki zagubiony, taki nieporadny, jak małe dziecko. Mam trzy dychy na karku, a nie wiem co ze sobą począć. Do tego dziwne wrażenie, że spitoliłem całe swoje życie. I jeszcze te ostatnie ekscesy seksualne. Chciałem być szczęśliwy. Robert... - zawiesiłem głos. Co takiego właściwie on zrobił? Z jednej strony brakowało mi tego łysego łapidrucha, z drugiej odczuwałem niechęć. A do siebie wstyd. - Robert sprawiał wrażenie, że może mi to dać, ale wyrzucił mnie z mieszkania. I nie wiem dlaczego czuję się, że to moja wina.
- Dlaczego?
- Bo może za dużo chciałem wiedzieć o Sebastianie? Nie wiem - wzruszyłem ramionami. - Widocznie to dla niego drażliwy temat. W końcu był w nim zakochany. Byli ze sobą. I widzisz, Arek, nie wiem co jest grane. Bo i Sebastian miał po mnie "w spadku" - zakreśliłem w powietrzu palcami znak cudzysłowie - Damiana, a teraz i ja bzyknąłem się z jego Robertem. Chciałbym się ustatkować... Bardzo tego chcę, a nie umiem. Nie potrafię. Nie mam pojęcia dlaczego.
- Myślę, że wiesz, gdzie leży tego przyczyna.
Przyjrzałem mu się uważnie. Nasze spojrzenia przecięły się w locie. Wszystko zrozumiałem. Ten wzrok mi uświadomił coś, co usilnie ukryłem w głębi swojej podświadomości. Zakopałem stertą niepotrzebnych myśli, czynności, planów, byleby tylko do tego nie wracać, byleby tylko o tym nie myśleć. To o to chodzi? To w nim leży przyczyna? To, że potrafiłem ruszyć do przodu, nie dołując się i nie rozpaczając, nie myśląc o nim ani o tym co zrobił, to jednocześnie doprowadziło moją psychikę do ruiny? Jakoś nie potrafiłem w to uwierzyć? I nadal nie chciałem, by mogło się to okazać prawdą.
- Niemożliwe! - zaprzeczyłem szybko.
- Filip, możesz zaprzeczać, ale tylko sobie szkodzisz. Dobrze wiesz, że Artur zniknął z twojego życia tak po prostu, niespodziewanie, zostawiając cię samego, uciekając z mieszkania. Bez słowa się ulotnił, nie wytłumaczył ci, dlaczego podjął taką decyzję. A ty obwiniłeś się za to. Myślę, mój drogi Fifi, że już najwyższa pora stawić czoło prawdzie. Doprowadzić do konfrontacji z Arturem. Stanąć z nim twarzą w twarz.
Dźwięk jego imienia rozbrzmiał w moich uszach, niczym zygmuntowski dzwon. Imię zmaterializowało się i przed oczami stanął on, we własnej osobie. Artur. Przez sekundę odniosłem wrażenie, że w mojej głowie szaleje tornado. Ten niby porządek, który panował, który nie dopuszczał do głosu jego osobę, rozniosło w pył nagromadzone myśli, odsłaniając wspomnienia. A jak wiadomo, kropla drąży skałę, tak i w tym przypadku ruszyła fala. Nim zorientowałem się, co się ze mną dzieje, ryczałem jak bóbr. Arkadiusz w mgnieniu oka zjawił się przy mnie. Tłumaczył, pocieszał, że muszę to zrobić, że nie mam innego wyjścia, a ja przez cały ten czas, kiedy tłukł mi do głowy mądrości, beczałem, wylewając potok łez.
Późną w nocy, a raczej tuż nad ranem, kiedy na horyzoncie już zaczęło się przejaśniać, położyliśmy się spać. Mimo zmęczenia, które czułem, nie potrafiłem od razu zasnąć. Artur królował w moich myślach, paradował z uśmiechem, puszczał oczko, jak gdyby nigdy nic. Bałem się zamykać oczy. Bałem się, że utracić kontrolę nad sobą, nad swoim umysłem. Bo kiedy bym zasnął, mógłbym śnić o byłym, a tego nie chciałem. Mimo to zasypiałem z poczuciem świadomości, że muszę się z nim spotkać i ostatecznie rozmówić. A to wiązało się z powrotem do Krakowa.
Sen minął spokojnie. Artur zniknął z myśli, nawet o nim nie śniłem. Sobotę spędziliśmy z Arkiem na spacerze po mieście, w kinie, w klubach. Nie, do Toro nawet nie zajrzeliśmy. Ominęliśmy go z daleka, bo jedno słowo o nim sprawiało, że oko zaczynało mnie dziwnie piec. Taka samoobrona.
W niedzielę postanowiliśmy się trochę ukulturalnić z Arkiem, więc w ramach odchamiania się, poszliśmy do Łazienek Królewskich. Pod pomnikiem Chopina zgromadził się tłum ludzi, którzy w upalne południe rozłożyli się wygodnie na trawniku, usiedli na pobliskich ławeczkach. Nie spodziewałem się takiego nalotu mieszkańców stolicy. Sądziłem, że będzie ich garstka, tylko ci najbardziej zakochani w jego utworach. No i my, zieloni w te klocki, którzy idą na tego typu koncerty tylko z czystej ciekawości.


Z wrażenia i pełen podziwu przystanąłem, podczas gdy Arek ulokował się kilka metrów dalej. Spoglądałem na tych ludzi z wielkim szacunkiem przez dłuższą chwilę. Jezu, pomyślałem uradowany, jest dobrze z nami, z Polakami, skoro młodzi chętnie garną się do słuchania muzyki poważnej.
Ruszyłem w kierunku Arkadiusza. Drogę niespodziewanie zaszedł mi Robert. Aż mi serce przestało nagle bić z wrażenia. Ale tylko na moment, bo potem gwałtownie przyśpieszyło, jakby chciało odrobić jednosekundową stratę.
- Co tu, kurwa, robisz? - syknął przez zęby. - Mówiłem ci, żebyś stąd wypierdalał. Że nie chcę cię tu więcej widzieć.
Choć szarpał mną strach i stres paraliżował moje szare komórki tak, że nie potrafiłem normalnie myśleć, wiedziałem że muszę się ogarnąć. Nic mi nie zrobi. Bo co może? Tylko zastraszyć. A zastrasza ten, kto się boi, prawda? Dżizas kochany, co ja sobie w ogóle wmawiam? Przełknąłem głośno ślinę. Czemu ja tak reaguję w jego obecności? Czy aż tak na mnie działa, że boję się mu sprzeciwić? Tak bardzo chcę się mu podporządkować, by mnie zechciał? By mnie zaakceptował? Nie!, zgromiłem siebie w myślach. Nie, nie i jeszcze raz NIE!
- Wypieprzyłeś mnie z mieszkania - odparłem nadzwyczaj spokojnie. - Powinno ci to wystarczyć. Warszawa nie należy tylko do ciebie.
Wyprostował się energicznie. Patrzył mi prosto w oczy, a ja przyjąłem wyzwanie. Stawiłem opór prezesowi.
- Wracaj do Krakowa - syknął. - Tam, gdzie twoje miejsce.
- Oj, Roberciku, Roberciku... jaki ty jesteś dziwny. - Choć nogi telepały się na prawo i lewo niczym galareta, to mój głos nawet nie zadrżał. Brzmiał pewnie, zdecydowanie, stanowczo. - Nie mów, że się mnie boisz? Przecież spędziliśmy ze sobą taką cudowną noc.
Rozkręcałem się. Stres wolno, ale skutecznie robił w tył zwrot.
- Wcale się ciebie nie boję! - obruszył się natychmiast. Jego pewność siebie znikała. Dało się to wyczuć w jego słowach.
- To o co chodzi? - skrzyżowałem ręce na piersiach. - Masz do mnie żal, że jestem w Warszawie? Przecież to duże miasto i wcale nie musimy się spotykać. A poza tym nie jesteś już moim przełożonym, więc nie nadużywaj swoich kompetencji prezesowskich. Twoja władza ogranicza się tylko do Ya-Ha, z tego co wiem, prawda? Bądź tak dobry, Roberciku, i skoro nie chcesz mnie już widzieć, po prostu zejdź mi z drogi. Przyszedłeś na koncert? W porzo, ja też. Ty sobie siądziesz tam - wskazałem palcem gdzieś w drzewa - ja tam - przeniosłem rękę na drugą stronę - i będzie git.
Zrobiłem sztuczny uśmiech do niezbyt mądrej miny Roberta. Zgłupiał, to było widać.
- Jeszcze jedno. Pamiętaj o mojej rekompensacie i przywróceniu mojego dobrego imienia w firmie. Po powrocie do Krakowa, chcę to mieć na piśmie u Marka na biurku.
Spoglądał na mnie z niedowierzaniem. Najpierw w oczach tliła się złość, mało brakowało, a ciskałby piorunami na wszystkie strony. Teraz jednak patrzył na mnie z żalem, jakby coś utracił. Albo kogoś. Mnie. Odniosłem wrażenie, że chciał być chojrakiem. Kozaczył, by mi pokazać, jaki to jest fajny i pewny siebie. Myślał, że... No właśnie, co on sobie myślał?
- Mogło być między nami tak dobrze - wzruszyłem ramionami. - Spitoliłeś to.
- Filip! Co się dzieje? Stało się coś?
Arkadiusz zjawił się w samą porę. I bardzo dobrze! Dla Robercika będzie to kolejny szok, gdy dowie się, że jego były pracownik zna mnie. Kompletnie się załamie.
- Pan Arkadiusz? - Robert nie krył zdziwienia.
- O, dzień dobry, panie Robercie. Miło pana spotkać. - Arek uścisnął dłoń byłemu pracodawcy.
- Nie spodziewałem się... - zająknął się Robert.
- Ja też nie - odparł Arkadiusz, po czym spojrzał na mnie. - Idziesz? Mam dla nas świetne miejsce. Idziesz?
- Jasne - rzekłem zadowolony.
- Do widzenia, panie Robercie - pożegnał się z gracją Aruś, choć widziałem, że jeszcze chwila i nie wytrzyma, i ryknie śmiechem.
Wytrzymał. Do końca koncertu nie zaśmiał się z tej komicznej sytuacji, w którą wprawił zawsze pewnego siebie prezesa agencji reklamowej. Dzisiaj Robert został skompromitowany. Bo jakby na to nie patrzeć, jego potrzeba ukrywania swojej orientacji, właśnie legła w gruzach. Kryptogej, który dbał o wizerunek, o postawę, ta porcelanowa maska, rozprysła się na drobne kawałki.
Mazurki Chopina koiły stargane nerwy. Mogłem wreszcie odetchnąć. Na chwilę, na moment. Potem trzeba wstać, zebrać siły, całą artylerię i przystąpić do ataku z wrogiem. Z Arturem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz