środa, 8 maja 2013

Epizod 5.

Na początku była ciemność. Gęsta, nieprzenikniona, mroczna, przerażająca. Dostrzeżenie własnej ręki graniczyło z cudem. Nawet najtępszy idiota nie wykonałby ruchu w przód w takim mroku. Strach i przerażenie w zawrotnym tempie mnożyły się i opanowywały każdą komórkę ciała, jeżąc włos na ciele. W tych zatrważających ciemnościach czekałem. Na co? Chyba tylko na cud.
Ledwie o tym pomyślałem, coś drgnęło. Jakby czas ruszył do przodu, a wraz z nim mrok wolno zaczął ustępować pod naporem innej siły.
Szarzało. Pod stopami odczułem twardy grunt. Do tej pory miałem wrażenie, że unoszę się w powietrzu, zawieszony na niewidzialnych niciach, gdzieś w czasie i przestrzeni. Z oddali docierała przytłumiona muzyka. Znajdowałem się w korytarzu. Na drugim końcu, jakieś sześć metrów dalej, dostrzegłem żelazny zarys kraty, a przy niej ruch. Tam byli ludzie. Odwróciłem się za siebie. Tylko ciemność. Czarna i odrażająca. A więc wszystko jasne. Wystarczyło wykonać parę kroków, by znaleźć się w tym korytarzu.
Ruszyłem przed siebie. Krata zaskrzypiała, kiedy pchnąłem ją ciężarem swego ciała. Od razu drogę zaszła mi wysoka ciemnowłosa dziewczyna. Pięciocentymetrowe szpile jeszcze dodawały jej wysokości. Patrzyła na mnie z góry, z nieukrywaną pogardą, jakby została zesłana do tej pracy za karę lub za wyrządzoną komuś krzywdę.
- Chcesz wejść do środka, musisz zapłacić - prychnęła. - Dziesięć złotych.
Zatkało mnie. W pierwszej chwili chciałem powiedzieć, że nie mam ze sobą żadnych pieniędzy, że wpadłem tylko na moment, ale stwierdziłem, że z taką zołzą nie ma co się wykłócać. Odruchowo wymacałem po kieszeniach jakieś drobne. Uzbierała się cała dycha.
- Nie masz papierowych? - rzuciła opryskliwie. - Jezu...
Wzięła monety i schowała do portmonetki.
- Pobierasz haracz, jak Charon za przewózkę na drugą stronę - odparłem.
- Poczuj się tak, jakbyś trafił do innego świata.
Zrobiła miejsce, schodząc z drogi. Spodziewałem się, że jeszcze podprowadzi mnie na salę, skąd dochodziła głośna muzyka. Ale zajęła się przeliczaniem papierowych pieniędzy. Musiała wpuścić już sporo gości.
Z każdym krokiem, który przybliżał mnie do sali, miałem wrażenie, jakbym znał to miejsce, jakbym już w nim kiedyś był lub widział. Ale kiedy stanąłem w wejściu i zobaczyłem ten ogrom, te wirujące pod sufitem kule, migoczące światła, wiedziałem tylko jedno. Że znajduję się w nocnym klubie. I to nie byle jakim klubie. Na parkiecie tańczyli ze sobą mężczyźni, przytulając się do siebie, ściskając za ręce, całując, obłapując gdzie popadnie. Po kątach nie było lepiej. Leżeli wtuleni na sofach, szeptali do siebie, jakby nie chcieli, żeby ktoś w tym ogromnym hałasie ich podsłuchał. Sporo było również też samotnych panów, którzy chciwym i pożądliwym wzrokiem łapali każdego wolnego faceta. A więc trafiłem do gejowskiego klubu. Tylko za cholerę nie potrafiłem sobie przypomnieć jego nazwy ani nie potrafiłem umieść jego lokalizacji w Krakowie. Niby przypominał "nadwiślańską świątynię", ale mimo to się różnił.
Nagle coś mną szarpnęło. Niespodziewanie. Świat przed oczami znowu zawirował. Znowu, bo podobnie było w "Papierosie...", kiedy potrąciłem chłopakowi kufel z piwem. A właśnie... Jak to się skończyło? Chciałem sobie przypomnieć tamte wydarzenia, ale było mi już wszystko obojętne. Wnętrze klubu znikało w ciemnościach, muzyka cichła, a ja odlatywałem. W mrok. Nastała cisza.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz