środa, 29 maja 2013

Epizod 10.

Podobno spałem nieco ponad czterdzieści osiem godzin. Zapadłem w śpiączkę, podczas której moi znajomi zastanawiali się, czy łaskawie zechcę otworzyć jeszcze oczy. Przecież tylko się poślizgnąłem, mówili między sobą. Julka nie rozumiała, jak to mogło się stać. Częściowo czuła się winna, bo, jak twierdziła, powinna była odczekać kilka sekund, a wtedy na pewno do wypadku by nie doszło. Totalne bzdury, komentował Karol, mój bliski przyjaciel. I za jego opcją obstawałem, bo kto mógł przewidzieć, że tak akurat potoczą się losy.
W ciągu dnia przy szpitalnym łóżku ciągle ktoś przebywał. Najczęściej Grzegorz, kolega z podstawówki, który przyjechał do miasta za swoją żoną. Porzucił wieś, gospodarkę i inne wiejskie atrakcje, jak ubijanie świń i krów i zaaklimatyzował się w nowym miejscu. Szło mu to opornie. Wspominał wielokrotnie o tym przy piwie. Tęsknił za wsią, owszem, ale kochał Anetę i był gotowy zrobić dla niej wszystko.
To twarz Grzegorza zobaczyłem, kiedy po dwóch dniach śpiączki otworzyłem oczy. Podobno narzekałem na straszny ból głowy, nawet chciałem ściągnąć bandaże, ale w porę mnie powstrzymano. Niby jeszcze bredziłem, że wybieram się w romantyczną podróż w kosmos. Po co? Tego już nie powiedziałem.
Z każdym dniem mój stan się polepszał. Byłem świadomy fatalnego wypadku w "Papierosie i kawie". Śmiałem się nawet z tego, choć nikomu nie było do śmiechu. Ledwo uszedłem z życiem. Pobyłem w szpitalu jeszcze parę dni na obserwacji. Na towarzystwo nie mogłem narzekać. Julka wpadała codziennie, na parę minut, szczebiocząc, że już nie może się doczekać, kiedy wreszcie wyjdę ze szpitala. Karol również nie odstępował mnie ani na krok. Zjawiał się kiedy tylko mógł, kiedy nie miał służbowych spotkań ani randek z innymi kolesiami. Nawet znajomi z pracy uraczyli mnie swoją obecnością. Nie spodziewałem się, że taki prezes, Maruś - Czaruś, jak go nazywaliśmy, przekroczy skromne progi szpitala miejskiego, poda mi rękę i powie, że miło mnie widzieć wśród żywych.
Po kilku tygodniach wróciłem do mieszkania. Matti, przyjaciel z pracy zgłosił się na ochotnika, że będzie mi towarzyszył w drodze powrotnej. Przyjąłem z chęcią jego propozycję. Odetchnąłem z ulgą, że wreszcie jestem u siebie.
- Przepraszam za zaduch, który tu panuje - machnąłem ręką, podchodząc do okna. Otworzyłem drzwi balkonowe na oścież. Do środka wpadło świeże powietrze; jeśli krakowskie powietrze można nazwać świeżym. - Parę tygodni mnie tutaj nie było.
- Spoko, rozumiem - rozejrzał się wokoło. - Sam tu mieszkasz?
- Od niedawna - mruknąłem, zmierzając do kuchni. - Napijesz się kawy?
- Z chęcią.
Przygotowując czarny napar, który miał postawić nas na nogi w ten duszny dzień, kątem oka widziałem, jak Matti z uwagą świdruje każdy zakamarek mojego mieszkania.
- Przedtem mieszkałeś gdzieś indziej - zaczął.
Rany, zaczyna się znowu. Nie miałem ochoty opowiadać o Artim.
- Tak - bąknąłem pod nosem.
- I nie mieszkałeś sam.
Stał oparty o kuchenny stół, wpatrzony w lampę, jakby to był co najmniej ósmy cud świata. Lampy nie wiedział, czy co?
- Do czego zmierzasz, Matti? - zapytałem.
Wzruszył ramionami nieśmiało.
- Po tym co cię spotkało, nie boisz się, że coś ci się może stać?
- Jestem dobrej myśli.
Czajnik elektryczny pstryknął, dając znać, że woda jest już gotowa do zalania. Postawiłem kubki z kawą przed nami. Matti usiadł naprzeciwko mnie. Nim upił łyk, nim ja chwyciłem kubek za ucho, z ust Mattiego padło pytanie, które sprawiło, że zadrżałem:
- Jak tam było? Po drugiej stronie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz