niedziela, 4 maja 2014

Epizod 118.

Klub Eden.
A raczej to co z niego zostało...
Same zgliszcza. Jedna, wielka ruina. Unoszący się zwęglony smród, drażniący nozdrza i gardło. Czarne ściany, które jeszcze niedawno lizały płomienie. Ogień musiał rozprzestrzeniać się bardzo szybko. Na lewo stała spalona kanapa ze sprężynami sterczącymi groźnie w sufit, wywrócone stoliki, krzesła, pufy. Dach runął, a w jego miejscu powstała wielka wyrwa, przez którą wdzierały się promienie słońca, ukazując ogrom zniszczeń, jaki niedawno tutaj się dokonał.
Stałem w wejściu na salę taneczną. Przepraszam - byłą salę taneczną. Teraz ani trochę jej nie przypominała. Rozglądałem się w niemym przeświadczeniu, że całkiem niedawno rozgrywała się tutaj tragedia. Umiałem sobie wyobrazić, jak ogień w jednej sekundzie obejmuje całe wyposażenie klubu, skacze po ścianach i przemieszcza się coraz dalej. Istne piekło.
Z rozmyślań wyrwał mnie odgłos kroków. Zza zwęglonej ściany wyłoniła się postać mężczyzny, dobrze mi znanego. Tomasz przystanął na moment, zapatrzył się w moją stronę, by już po chwili odwrócić wzrok i ruszyć przed siebie.
- Co tu się stało? - zapytałem, kiedy zbliżył się do mnie.
Odwrócił się i objął wzrokiem zgliszcza klubu.
- Nie widzisz? - wskazał ręką. - Był pożar.
- To wiem - przytaknąłem - ale jak do tego doszło.
- Twój przyjaciel tego dokonał.
- Kto taki? - zapytałem zaskoczony.
- Damian. Przychodził tutaj co wieczór, by z bezpiecznej odległości podziwiać Sebastiana. Siadywał na swojej kanapie z drinkiem w dłoni i patrzył, jak Seba się porusza, uśmiecha. Potem podchodził do niego i rozmawiali. - Tomasz wziął głęboki wdech. Wcisnął dłonie w kieszenie spodni i mówił dalej: - Tego wieczoru Damian przyszedł wyjątkowo wystrojony. Miał na sobie elegancką koszulę, idealnie skrojone spodnie i granatową marynarkę...
- Tak dokładnie pamiętasz, w co był ubrany? - przerwałem zdziwiony jego wypowiedź.
- Wyobraź sobie, że tak. Takie osoby rzucają się w oczy.
Znana mi była historia o Damianie, który po śmierci Sebastiana załamał się i przestał o siebie dbać. Dotarły do mnie wieści o śmiertelnym wypadku w Coconie. Nie interesowałem się Damianem. Akurat wtedy miałem już inny obiekt westchnień. Kiedyś to był mój Damian, później już Sebastiana. Rozstaliśmy się w zgodzie. Byłem wyrozumiały wobec mocniejszego uczucia, trwalszego wydawać by się mogło. Mimo to czasami w nocy, kiedy przykładałem głowę do poduszki, powracał w snach. On, także Szymon, Artur vel Krzysztof. Każdy, kto w szczególny sposób był mi bliski.
- Mów dalej - zachęciłem Tomasza.
- Po jego zachowaniu wnioskowałem, że jest jakiś inny. Zamówił drinka, ruszał się w rytm muzyki. Nawet się uśmiechał, a to u niego rzadkość. Zawsze kiedy tutaj się pojawiał - Tomasz zaakcentował ostatnie słowa - wracał myślami do tamtego tragicznego wydarzenia, w którym zginął Sebastian. Tym razem było inaczej. Nie odtwarzał tego. W zamian za to podszedł do Seby. Nie wiem o czym rozmawiali. Ale raczej była to spokojna rozmowa. Chwilę potem Damian pożegnał się z Sebą.
Tomasz zacisnął mocno usta. Miałem wrażenie, że nie chce o czymś mówić.
- Coś zaszło? - zapytałem.
Tomasz spojrzał mi prosto w oczy.
- Pocałował go. Na pożegnanie. Powiedział, że to jest ich ostatnie spotkanie. Następnego nie będzie. Damian stwierdził, że musi zacząć normalnie żyć. Już bez wspomnień o Sebastianie. Musi wreszcie ruszyć do przodu, bo już i tak długo stał w miejscu i tracił czas. Kiedy Damian zniknął w tłumie, pomyśleliśmy z Sebą, że twoje działania przyniosły wreszcie skutek, że Damian zaczyna wreszcie żyć.
- Ja nic nie zrobiłem - wtrąciłem szybko.
Tomasz nie zwrócił uwagi na moją uwagę.
- Chwilę później klub zaczął płonąć - rzekł zamyślony. - Wiedzieliśmy już kto podłożył ogień.
Mój wzrok spoczął na okopconych ścianach i zapadniętym dachu.
- Damian - wyszeptałem.
- Dokładnie.
Staliśmy przez chwilę w milczeniu, patrząc na zgliszcza klubu. Eden dla gejów - taka mała ucieczka od rzeczywistości i problemów, mini oaza spokoju, miejsce, gdzie można było spotkać bliskie osoby - przestał istnieć na zawsze.
- Co teraz? - zapytałem. - Gdzie jest Sebastian?
- Odszedł. - Tomasz wzruszył ramionami. - Jest teraz w lepszym świecie. Damian zwolnił go z poczucia obowiązku przebywania w Edenie.
- A co z tobą?
- Nie wiem. Jak widzisz, ja tutaj jestem.
- I czekasz na mnie - dodałem. Przyjrzałem się jego niewzruszonej twarzy. - Chcesz mi jeszcze coś pokazać.
Wówczas usta ułożyły się w kształtny uśmiech. Ale już po chwili Tomasz znów był poważny.
- To co zobaczysz, może cię zaskoczyć.
- Co to takiego? - zapytałem obojętnie.
- Jesteś gotowy? - Tomasz zignorował moje pytanie.
- Tak - wzruszyłem ramionami. Czego miałem się bać? Przecież i tak jestem w nierealnym świecie.
Tomasz złapał moją dłoń i mocno ścisnął. Zrobił krok do przodu, ciągnąc mnie za sobą.
W jednej sekundzie wszystko zniknęło. Nagle Eden przestał istnieć. Zapadła ciemność. Przez moment poczułem strach. Nawet miałem krzyczeć, ale uścisk dłoni przywołał mnie do porządku. W następnej chwili byliśmy już w klubie. Nawiasem mówiąc, dobrze mi znanym klubie. To był Cocon; jak nic. Szybki rzut na otoczenie w celu upewnienia się co do miejsca pobytu. Wystrój, muzyka, didżejka, podest, pufy, kanapy, stoliki, za mną bar. No i metalowy pająk pod sufitem - znak rozpoznawczy krakowskiego klubu dla gejów. Wszędzie bym go rozpoznał. Tylko co my tutaj robimy? I jak się tu znaleźliśmy?
- Jesteśmy na miejscu.
Tomasz krzyknął mi do ucha, by przebić się przez muzykę. Wyswobodził jednocześnie moją rękę z uścisku.
Na parkiecie panował ścisk, ale nikt nie zwracał uwagi na panujący tłok. Ludzie gibali się w rytm wybijanych taktów, ocierając się o siebie, sącząc przy tym drinki, zimne piwo albo popijając wodę mineralną. Tych ostatnich była zaledwie garstka. Wśród roztańczonego tłumu dostrzegłem wybuchową mieszankę towarzyską, istne szaleństwo - oczywiście nikogo nie obrażając. Nie zabrakło dziwaków, tak zwanych gwiazdeczek wieczoru szalenie wypizdrzonych i wystylizowanych. Byli też upakowani chłopcy, w obcisłych koszulkach, krótkich firmowych spodenkach sportowych. Typowe dresy, prezentujące swój styl. Ale wśród tego wykwitu różnorodności nie zabrakło na szczęście normalnych męskich gości. I dobrze, bo przez moment pomyślałem, że Cocon zszedł już totalnie na psy. Nie, inaczej - ludziom, którzy tu przyszli odwaliło tak bardzo, że muszą zwracać na siebie uwagę.
- Co my tutaj robimy? - zapytałem, kiedy już zapoznałem się z otoczeniem. To pytanie nurtowało mnie od początku tej wizyty. Jak i wiele innych. Ale wszystko po kolei. - Po co mnie tu przyprowadziłeś?
- Chciałem, żebyś coś zobaczył. - Tomasz przeniósł spojrzenie na parkiet. - A raczej kogoś.
Rozejrzałem się uważnie. Miałem nawet ochotę kogoś zaczepić.
- Nie widzą nas - Tomasz ubiegł mój zamiar zagadania do mężczyzny stojącego obok, który łapczywie spoglądał na parkiet i łowił wzrokiem potencjalną ofiarę na jedną noc. - Cofnęliśmy się w czasie.
- Co zrobiliśmy? - zadrwiłem. Jakoś nie potrafiłem w to uwierzyć.
- Cofnęliśmy się w czasie - powtórzył całkiem poważnie Tomasz. Nie ściemniał, a przynajmniej jego twarz nie wyrażała żadnego żartu. - To co za chwilę zobaczysz, może zaważyć na twoich dalszych poczynaniach, gdy już wrócisz do siebie.
- Sorry - zaśmiałem się nerwowo - ale czuję się, jak w główny bohater "Opowieści wigilijnej". Co? Za chwilę spotkam trzy duchy? Co godzinę odwiedzi mnie inny?
- Nie drwij, Filip! - zgromił mnie Tomasz. - Słuchaj uważnie. Za chwilę wydarzy się pewna sytuacja, a wraz z nią nastąpi łańcuch zdarzeń. Odwrotu nie ma. Już więcej się nie spotkamy. Nie wrócisz do Edenu, ponieważ Eden nie istnieje. Mam nadzieję, że dzięki tej sytuacji pewna sprawa będzie dla ciebie jasna. Chodź, już pora.
Złapał mnie mocno za rękę i pociągnął za sobą. W okamgnieniu przepchaliśmy się przez tłum imprezowiczów. Zatrzymaliśmy się po drugiej stronie sali, przy kanapach, skąd mieliśmy widok na parkiet oraz górny bar i didżejkę.


Tomasz wskazał ręką na jakąś parę.
- Spójrz na nich - rzekł do ucha.
Powędrowałem wzrokiem za jego palcem wskazującym, aż zatrzymałem się na dwóch chłopakach. Z tej odległości bardzo przystojnych, zakochanych, wpatrzonych w siebie i... pasujących do siebie. A na domiar tego ich twarze wydały mi się znajome. Przyglądałem się, mrużyłem oczy, by upewnić się w stu procentach, że parę metrów przede mną tańczą ze sobą Sebastian i Damian.
- Tak, to oni. - Tomasz odezwał się niespodziewanie, jakby czytał w moich myślach. - Tę sytuację przez cały ten czas odtwarzał sobie Damian. Przyglądał się, jak na jego rękach z Sebastiana uchodzi życie. Katował się tymi wspomnieniami. Przywoływał je w pamięci za każdym razem, gdy odwiedzał klub Eden. Widziałem to razem z nim, a mimo to nie umiałem mu pomóc. Sam siebie skazywał na zagładę.
Sebastian i Damian tańczyli wtuleni, patrząc sobie w oczy. Ścisnęło mnie z żalu na ten widok. Tym samym spojrzeniem Damian kiedyś obdarzał i mnie, ale - jak stwierdził, kiedy się rozstawaliśmy - że ma wrażenie, iż jego przeznaczeniem jest Sebastian. Że to jest prawdziwa miłość. Bolało. Bolało, jak skurwysyn. Ale pozbierałem się. Podniosłem się, otrzepałem i ruszyłem dalej.
- Teraz się skup - polecił Tomasz.
Muzyka wrzała, klub trząsł się w rytm wybijanych taktów, didżej machał ze swojego stanowiska, drugą ręką miksował kawałki, ale mój wzrok spoczął na parze chłopaków, tak dobrze mi znanych. Wtem zjawił się obok nich jakiś koleś, a dokładniej stanął za Damianem. Przecisnął się dla lepszego miejsca zapewne. Nic specjalnego. Czapka z daszkiem, sportowy T-shirt. Gość jak każdy inny na imprezie. Gibał się razem ze wszystkimi dookoła. Niespodziewanie dostrzegłem butelkę po piwie. Opróżnił ją. I nagle poczułem, że wydarzy się coś strasznego. Sekundę później butelka z rozmachem wylądowała na głowie Sebastiana, który niespodziewanie stanął na linii rzutu...
Zamarłem. Chciałem krzyczeć, ale uścisk dłoni Tomasza sprowadził mnie na ziemię.
- To się już wydarzyło! - zawołał. - Nic nie poradzisz.
Sebastian osunął się w ramiona Damiana, znikając w roztańczonym tłumie. Zaraz potem z pola widzenia zniknął mi również Damian.
- To wydarzenie cały czas tkwi umyśle Damiana - rzekł Tomasz. - Nie umie sobie z nim poradzić. Nie potrafi zapomnieć. Chce, ale wspomnienia są silniejsze od niego. Czuje się winny, że nic nie mógł zrobić. Ale teraz ty możesz.
- Ja? - zapytałem zdziwiony.
- Tak, ty! Musisz coś zrozumieć. To ty jesteś winien śmierci Sebastiana, nie Damian.
- Ja? - Z gardła wydobył się ochrypły głos. - Co ja...?
Nie potrafiłem zebrać myśli.
- Skup się, Filip - polecił Tomasz. - Widziałeś tego gościa z butelką? Idź za nim.
Wskazał ręką wyjście z Coconu.
- Pośpiesz się.
Coś mi mówiło, że powinienem. Ale jeszcze inne uczucie próbowało mnie przekonać, bym został i spróbował pomóc Sebastianowi. Przecież nie mogę! Tomek mówił, że to już się wydarzyło, że nic nie zrobię, że nie przywrócę Sebie życia.
- Idź! - usłyszałem ponaglający głos Tomka. - Nie zgub go.
Dojrzałem, jak krata wejściowa do klubu się uchyla. Ruszyłem przez tłum, gnany przerażającym przeczuciem, że oto będę świadkiem niesamowitego odkrycia. Czegoś, co na zawsze może mnie zmienić.
Wybiegłem na ulicę Gazową, gdzie przed wejściem tłoczyła się spora grupka niczego nieświadomych chłopaków. Zresztą skąd mogli wiedzieć, że w klubie rozgrywa się walka o ludzkie życie? Rozejrzałem się we wszystkich kierunkach. Chłopaka w czapce z daszkiem nigdzie nie było widać. Gdzie on przepadł? Po lewej stronie ulica świeciła pustkami. Czyli musiał się udać albo Podgórską, albo wybrał drogę wzdłuż Wisły. Zdecydowałem się na bulwary. Podbiegłem do barierki, omijając rozgadane towarzystwo. Wychyliłem się i wtedy go dostrzegłem. Akurat zarzucał bluzę na siebie i szybkim krokiem zmierzał w kierunku mostu łączącego ulicę Starowiślną z Placem Bohaterów Getta. Zbiegłem schodami na bulwary. W głowie huczały słowa Tomasza, który zasugerował, że to ja jestem winien śmierci Sebastiana. Ale jakim cudem? Przecież mnie wtedy nie było w Coconie. O śmiertelnym wypadku w klubie dowiedziałem się kilka tygodni później, a i tak na początku nie wiedziałem, że tragedia spotkała Damiana. Nie, Tomkowi musiało się coś pomylić. Nie, na pewno to nie ja jestem odpowiedzialny za śmierć Seby. To jakaś pomyłka. Totalnie nieporozumienie. Musiałem to wyjaśnić, a rozwiązanie zapieprzało właśnie przede mną.
Dzieliło mnie zaledwie dwa metry od tajemniczego gostka, który zamachnął się butelką po piwie na Sebastiana, kiedy niespodziewanie odwrócił się w moją stronę. W świetle latarni dojrzałem jego twarz. Znieruchomiałem. Zamarłem z wrażenia. Przez ten ułamek sekundy uszło ze mnie życie, a jednocześnie wszystko stało się jasne.
Michał.
Stał w odległości kilku metrów. Patrzył na mnie, jakby przeczuwał, że ktoś go obserwuje. Odwrócił się, by się upewnić, że jest sam i że nikt go nie ściga. A więc to miał na myśli Tomek, kiedy mówił, że to z mojej winy zginął Sebastian. Bo to nie on miał zginąć, tylko Damian. W tamtym okresie mimo że z pozoru wydawało się, iż pozbierałem się po stracie chłopaka, po jego odejściu, to jednak wciąż do końca nie potrafiłem się pogodzić z myślą, że przegrałem. Że tak łatwo puściłem wolno Damiana i wprost pchnąłem go w ramiona Sebastiana. Michał był świadkiem tej utraty. Zwierzałem się mu. A nieszczęśliwie zakochany człowiek jest zdolny do najgorszych czynów. Nawet do popełnienia przestępstwa. Skąd ja to wiem? Sam byłem przecież zdolny do podjęcia takiego wysiłku, byleby tylko ułatwić egzystencję drugiej, bliskiej mi osobie.
Błędny wzrok Michała śledził ciemności, które go otaczały. Upewniał się, że na pewno jest sam, że nikt za nim nie idzie, po czym puścił się biegiem bulwarami. Nie ruszyłem za nim. Stałem w miejscu, otaczany mgłą ciszy i nieprzeniknionej ciemności. Czułem, że opuszczam ten świat; ten przeszły świat. I wreszcie wracam do teraźniejszości. Ale z bagażem wiadomości. Jeszcze po omacku próbowałem rozpędzić zalegający mrok. Bezskutecznie.
Czułem jak łagodnie opadam. Najpierw powoli, spokojnie, lekko kołysany, potem zacząłem przybierać prędkość, aż wreszcie ogarnęło mnie przytłaczające uczucie ciężkości. Gdy otworzyłem oczy, wokół zalegał mrok. Było ciemno. Panowała noc. Leżałem w łóżku, przypięty rurkami do aparatury medycznej, której podświetlane monitory pokazywały pracę moich narządów. Znajdowałem się w szpitalu? Ale jak?
Odwróciłem twarz w kierunku okna. Przez zasunięte żaluzje wdzierał się blask latarni ulicznych, skąpo sączących się na pobliskie otoczenie. Kabelki i rurki zaczęły mi przeszkadzać, więc wierciłem się w łóżku, próbując je ściągnąć z siebie. Niespodziewanie drzwi do sali otwarły się na oścież. Do pokoju wpadło sztuczne światło z korytarza. Już po chwili sala tonęła w świetle. Ujrzałem nad sobą twarz uśmiechniętej pielęgniarki, która mnie uspokajała. Nie słuchałem jej, choć poddałem się jej wykonywanym czynnościom.
- Gdzie ja jestem? Co się stało?
- Jest pan w szpitalu - odparła. - Stracił pan przytomność, ale dzięki trzeźwości umysłu, pańskiego kolegi na czas udało się pana odratować. Nie wiem czym spowodowana była ta zapaść, ale już wszystko jest w porządku. Proszę odpoczywać. Dam coś panu na spokojny sen.
Wyszła. Opuściła salę.
Ale jak mam zasnąć? Przecież właśnie jestem bogatszy o wiadomości, które skrywał Michał. Dopuścił się zbrodni. Zabił niewinną osobę. Targnął na jej życie. Czyżby los się do mnie uśmiechnął? Możliwe. Mimowolnie usta uformowały się w tryumfujący uśmiech.

B l o g i   g e j ó w

1 komentarz:

  1. Nie obraź się ale Epizodem 118 zepsułeś wszystko. Według mnie bardzo fajnie pisałeś (trochę z błędami hi hi). Miło się czytało. Sorry ale powiało straszną chałą, jakieś kiepskie science fiction "Miasteczko Twin Peaks". Koszmar, totalna szmira. Po prostu porażka. Skąd taki głupi pomysł? W opisie bloga czytam: "Popaprańcy - blogowa opowieść w krótkich epizodach o gejach, pochodzących z Krakowa". Brzmi jak opowiadanie o prawdziwych ludziach, o epizodach z ich życia codziennego, o ich rozterkach, miłościach, przygodach etc... Właściwszym może byłoby zamieszczenie w opisie "Popaprańcy - blogowa fantasy macabre opowieść o gejach z Krakowa". Poza tym mam nieodparte wrażenie, że piszesz o sobie. Popraw się :-) Szkoda psuć co dobre. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń