poniedziałek, 30 września 2013

Epizod 69.

Warszawa.
Pociąg interREGIO wjechał na peron. Ludzie w przedziale zebrali się już przy wyjściu z przedziału i tłoczyli się razem z innymi w korytarzu. A ja wciąż siedziałem i myślałem. Tak jak rozkminiałem moją podróż do stolicy przez ostatnie trzy godziny. Nic nie uległo zmianie, wciąż tkwiłem w tym dziwnym zawieszeniu. Zastanawiałem się, czy na pewno podjąłem właściwą decyzję, decydując się na wyjazd do Warszawy? Szczerze, po co mi on?
Lokomotywa zwolniła pęd i zaczęła hamować. Z okna przedziału, w którym miałem miejsce widziałem tłum ludzi, przechadzających się po peronie.
Uciekłem. Tak, to była ucieczka z Krakowa. Po ostatnich niepowodzeniach, potyczkach i problemach, które mnie spotkały, zdecydowałem się na ucieczkę. Jak najdalej. Może Warszawa nie leży zbyt daleko od Krakowa, ale nadarzała się okazja. Prezes Robert Such obiecał pomoc w odegraniu się na Kamilu, który niesłusznie oskarżył mnie o pobicie i domniemany gwałt. Dzięki jego szalonemu pomysłowi miałem zostać oczyszczony z zarzutów i przywrócony do łask. Musiałem tylko wyrazić chęć współpracy. Trochę minęło nim podjąłem decyzję o wyjeździe. Nie chciałem wracać do wydarzeń, które rzekomo zaszły w Zakopanem podczas feralnego szkolenia. Jednak po przejściach, po zawiłych przygodach z Wiktorem, Damianem i Pawłem, po wylocie z pracy, nie miałem już nic do stracenia. Zadzwoniłem więc do prezesa z Warszawy i powiedziałem, że przyjeżdżam. Zaoferował nocleg u niego w mieszkaniu. Trochę to dziwne mi się wydało, ale przystałem na jego propozycję. Nie stać mnie na drogi hotel, a tak naprawdę nie wiedziałem nawet ile dni spędzę w stolicy. Do Krakowa nie spieszyło mi się z powrotem. Nie miałem do czego ani do kogo wracać.
Po łóżkowym incydencie z Pawłem nie odbierałem telefonów od nikogo. Dzwonił. Próbował się skontaktować, ale w obawie o swoją szczękę i chroniąc błonę bębenkową przed potokiem słów, nie odebrałem ani jednego połączenia. A dzwonił przez trzy dni z rzędu po kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt razy dziennie. Wtedy podjąłem szybką decyzję o wyjeździe do Warszawy. Stąd kolejny weekend spędzałem w stolicy.
Koła z piskiem zatrzymały skład przy peronie. Ludzie ruszyli do wyjścia. Co ja tu robię?, wciąż przewijała mi się po głowie niespokojna myśl. Czy na pewno tego chcę? Znowu mieszać. Ale z drugiej strony pomysł prezesa może wypalić, a moje imię zostanie oczyszczone. Nikt nie będzie na mnie patrzył, jak na zboczeńca. Maruś będzie musiał mnie z powrotem przyjąć do agencji. Ale czy warto wracać pod ten sam dach, gdzie najadłem się tyle wstydu przez jednego idiotę? A może warto pomyśleć o zmianie miejsca zamieszkania. Warszawa? Więcej możliwości, więcej prywatności i anonimowości. Czemu nie?
Chwyciłem walizkę i ruszyłem za średnio przystojnym chłopakiem, który siedział ze mną w przedziale i całą podróż grał w Angry Birds na tablecie. Nic szczególnego, ale w jego oczach można było dostrzec błysk i fascynację grą. Zerkał dyskretnie w moją stronę, jakby starał się nawiązywać kontakt wzrokowy. Mnie jednak nie w smak było nawiązywanie przygodnych znajomości, na trzy godziny. Wolałem oddać się kontemplacji nad tym, czy słusznie zrobiłem wyjeżdżając do Warszawy. Słusznie? Nadal nie byłem pewien.
Na peronie dostrzegłem łysą pałę prezesa Sucha. Aż zamarłem z wrażenia, kiedy go zobaczyłem. Do tej pory zawsze widziałem go ubranego w elegancki garnitur najlepszej marki, wyprasowane spodnie, świetnie dopasowaną koszulę i krawat, z miażdżącym zapachem wody toaletowej. Idealny dress code. W końcu to prezes na całą Polskę. Dziś jednak, w sobotnie południe przyszło mi patrzeć na człowieka, który ani trochę nie przypominał tamtego człowieka. Modne tenisówki, stopki, krótkie spodenki zaledwie zasłaniające owłosione uda, nieco wyżej koszulka z krótkim rękawem podkreślająca mięśnie i odsłaniająca tribala na lewym ramieniu. A tatuaże mnie podniecały! I ten nie pozostał mi obojętny, bo od razu poczułem, jak kutas twardnieje mi w spodniach. O Dżizus!, pomyślałem z przejęciem. Oto mam mieszkać z prezesem agencji reklamowej pod jednym dachem, który na dodatek ma seksowny tatuaż. Nie na takie gratisy się pisałem. Owszem, przemknęło mi przez myśl, że skoro będę w Warszawie, to mogę zabawić się w Toro. To miał być ten gratisik, ale nie Robert Such. I czemu on ma tatuaż? O Dżizas!
- Cześć - podszedł do mnie z uśmiechem. - Pozwól, że ci pomogę. - Wziął ode mnie walizkę i postawił na peronie. Zamiast się ruszyć stałem w wejściu do wagonu i patrzyłem na jego proporcjonalnie zbudowaną i ukształtowaną sylwetkę. Rusz się, do kurwy nędzy!, krzyknąłem do siebie w myślach.
- Coś się stało? - zapytał speszony. - Idziesz?
On zwraca się do mnie per "ty". To w takim razie, jak ja mam się zwracać?
- Tak - odparłem.
Podążyłem za nim. O Boże!, jęknąłem w duchu. Pewnie zauważył, że się na niego lampię. I od razu będzie wiedział, że jestem gejem. A na dodatek skończonym pedałem, którego przygarnął pod swój dach na parę dni.
- Jak ci minęła podróż? - zapytał, kiedy stojąc na ruchomych schodach wjeżdżaliśmy na poziom wyżej. Znów zwrócił się do mnie per "ty". Ale dziwna sytuacja.
- Dobrze - powiedziałem prawdę. - Trochę się dłużyła, ale do wytrzymania. Mam nadzieję - i tu chciałem zaskoczyć prezesa Sucha zwróceniem się do niego oficjalnie - że nie zburzyłem panu weekendowych planów, panie prezesie.
- Mów mi Robert.
Że co? Czyli jednak chciał zamienić oficjalne zwroty na te w przyjacielskim tonie.
- Ale pan jest moim szefem - zaoponowałem szybko.
- Raczej byłem - zaśmiał się bez żadnej złośliwości. Bardziej wyglądało to na sympatyczny odruch i zniesienie tej ciężkiej bariery dzielącej szefa od podwładnego. - Przecież już nie pracujesz w agencji.
- W sumie to prawda.
- Czyli masz się do mnie zwracać po imieniu. Jestem Robert.
- Miło mi. Filip.
Znieśliśmy oficjalne zwroty. Bariery, jakby pękły, choć nadal czułem się trochę dziwnie.
Robert prowadził mnie w stronę wyjścia z miasta. Podobno gdzieś tam na powierzchni stał jego służbowy citroen C5.
- Mam nadzieję, że mój plan przypadł ci do gustu. To chyba dobry pomysł.
- Powinien wypalić - potwierdziłem.
Warszawa przywitała mnie żarem lejącym się z nieba, piekielnym słońcem, które królowało nad miastem i niewyobrażalną spiekotą. Zapowiadało się na burzę, bo już na horyzoncie pojawiły się burzowe chmury. Mimo to wszędzie było pełno ludzi. Całe ich mnóstwo śpieszyło we wszystkich kierunkach. Gdzie? Po prostu przed siebie. Kiedy tak się rozglądałem, kiedy moje oczy błądziły wokół, kiedy próbowałem skupić wzrok na czymś stabilnym, moim oczom ukazał się wieżowiec. Słynny hotel Marriott. Wspinał się pionowo w górę, prosto do nieba.
- Wow! - Zdjąłem okulary przeciwsłoneczne i spojrzałem na piętrzący się przede mną budynek. Niepokonany. Wspaniały. - Wow!
- To tylko Marriott - zaśmiał się Robert. - Wsiadaj.
Wskazał na citroena, stojącego na poboczu. Wsiadłem i utonąłem w skórzanym fotelu. Temperatura była tutaj o wiele niższa. Klima działała. Nim odjechaliśmy wciąż patrzyłem na ten wieżowiec. Co było w nim takiego szczególnego, oprócz kupy żelastwa, szkła i jakichś tam dodatków? Nie wiem. Ale mnie fascynował i dosłownie nic nie mogłem na to poradzić.

niedziela, 29 września 2013

Epizod 68.

Na początku była ciemność. Nie widziałem nic, nawet własnej ręki. Miałem dziwne uczucie, że poruszam się po omacku, choć nie zrobiłem ani jednego kroku. Chwiałem się, a raczej ciążyło na mnie wrażenie, że wszystko wokół się kręci. Taki pijacki helikopter.
Otworzyłem oczy. Aż nazbyt gwałtownie, bo pomieszczenie, w którym się znajdowałem zaczęło szybciej wirować. Zacisnąłem powieki. Tak, tak jest o wiele lepiej. Uspokoiło się, więc z wyczuciem otworzyłem je jeszcze raz. Patrzyłem w sufit. Przez okno wdzierały się promienie słoneczne. Trzeba wstawać. Jak tylko o tym pomyślałem, poczułem ból, tam w dole. O Jezu, mój tyłek, jęknąłem. Co jest grane? Pewnie się gdzieś przewróciłem i niefortunnie wylądowałem na czterech literach. Mrużąc oczy i przyzwyczajając je do panującego ostrego światła, odrzuciłem kołdrę i wstałem z łóżka. Zakręciło mi się w głowie i runąłem na puszysty dywan. Moja twarz utonęła w czarnych spodniach od garnituru. I kiedy tak leżałem sobie na podłodze, jak gdyby nigdy nic, usłyszałem dobiegające z oddali charczenie.
Wstałem szybko na równe nogi. Tym razem utrzymałem pionową pozycję. Nasłuchiwałem. Charczenie było wyraźniejsze, a to oznaczało, że nie jestem sam. Rozejrzałem się po pokoju. Puste ściany, podstawowe wyposażenie, telewizor LG pod sufitem. Gdzie ja, kurwa, jestem? To na pewno nie moja skromna kawalerka. Nadal kręciło mi się w głowie, a w powietrzu unosił się zapach sfermentowanego alkoholu. Musiałem wczoraj solidnie popić. Na stoliku pod ścianą stały opróżnione butelki wódki, jakieś soki, woda mineralna otwarta. Brałem udział w jakiejś imprezie? Czemu nic nie pamiętam? Czemu mam taki mętlik w głowie? I czemu do cholery jestem nagi, jak Adam w raju?
Charczenie nie ustawało. Ostrożnie odwróciłem się do okna. W wielkim łóżku spał mężczyzna. Leżał na brzuchu, więc nie widziałem jego twarzy, ale to on wydawał ten charakterystyczny dźwięk. Wniosek z tego, że zarwałem jakiegoś kolesia, wypiliśmy trochę wódki, wypaliliśmy sporo papierosów, a potem wskoczyliśmy do łóżka. Uśmiechnąłem się do siebie. Czyli jeszcze ze mnie jest ogier, skoro mi się udało i nie przejmuję się porażkami uczuciowymi związanymi z Damianem i Wiktorem. Niech żałują panowie, że mnie odrzucili. Znalazł się taki jeden tutaj śpiący, który to docenił. Pozostało tylko sprawdzić kto to jest. Umięśnione bary unosiły się przy każdym wdechu, a opalona skóra kusiła, by się w nią wgryźć. Ale przede wszystkim nie mogłem stać taki nagi. Powłócząc nogami, znalazłem swoje bokserki pośpiesznie rzucone wczoraj, kiedy zabierałem się za tego przystojniaka śpiącego w łóżku. Założyłem je, by zakryć swoją męskość i naciągnąłem spodnie od garnituru.
Tajemniczy mężczyzna drgnął niespokojnie. Przeciągnął się i ziewnął głośno. Coś tam mamrotał niewyraźnie pod nosem. Dziwne, jakby znajomy głos. Kogo ja zarwałem w Coconie? Może jakąś telewizyjną gwiazdę. Celebryta zaprosił mnie do siebie, do pokoju w hotelu, gdzie wypiliśmy prawie dwie butelki wódki, po czym oddaliśmy się wspólnym przyjemnościom. Skoro boli mnie tyłek, to musiałem dać mu się zerżnąć? Ja, aktyw! Ja pierdolę, że też nic nie pamiętam. Zbliżyłem się ostrożnie do łóżka.
- Kurwa, ale mam kaca - zaklął ochrypłym głosem mężczyzna.
W jednej sekundzie zamieniłem się w słup soli. Zamarłem z przerażenia. Kiedy w miarę się opanowałem, rozejrzałem się dyskretnie po pokoju. Dostrzegłem ciuchy chłopaka, leżące na dywanie. To nie mogła być prawda. Chciałem, żeby wzrok mnie mylił, ale to, co widziałem nie pozostawiało żadnych wątpliwości. Na poręczy krzesła leżała odświętna marynarka, na podłodze walała się biała koszula, krawat i spodnie. Te ciuchy już gdzieś wcześniej widziałem. Boże, czemu ja tak dużo piłem i teraz nic nie pamiętam.
Przyglądałem się, jak wysportowany chłopak wierci się w pościeli. Kołdra odsłoniła biodro. Ciekawe czy ma coś na sobie? Ciekawość wzięła górę nad rozsądkiem. Ostrożnie pociągnąłem za poszwę, która zjechała niżej, ukazując oczom zgrabny pośladek. Jednak moja "nocna przygoda" była naga. Odwrócił się i spod półprzymkniętych powiek spojrzał na mnie. Krzyknąłem, niczym oparzony i odskoczyłem do tyłu.
- O Jezusie Nazarejski! - zawołałem przerażony. - O Jezusie kochany!
W łóżku leżał Paweł. Nagi, naguteńki, jak go Pan Bóg stworzył. Pościel ledwo zasłaniała jego przyrodzenie. Paweł otworzył szeroko oczy i usiadł na materacu.
- Filip, czemu wrzeszczysz? - Był poirytowany. - I czemu do kurwy nędzy boli mnie dupa? Ile wczoraj wypiliśmy?
Stałem i milczałem. Do mojego otępionego przez alkohol umysłu docierała świadomość, że oto ostatniej nocy zerżnąłem mojego najlepszego przyjaciela, a Paweł odwdzięczył mi się tym samym. Nie, to niemożliwe! To nie może być prawda. Jakim cudem? Przecież Paweł jest heterykiem! Wczoraj miał wziąć ślub z Lady Margaret. Co prawda nie wyszło, zostawił ją przed ołtarzem, ale raczej nie dręczyły go wyrzuty sumienia, żeby z tego powodu dupczyć się ze mną. Nie miał doła. Raczej wyglądał na zadowolonego, że tak zakończyła się ślubna parodia.
Paweł spoglądał to na mnie, to rozglądał się po hotelowym pokoju. Przyjrzał mi się uważniej.
- Czemu jesteś przerażony?
- Pamiętasz co się wczoraj wydarzyło? - Mój głos drżał.
- A co miało się wydarzyć? - wzruszył ramionami.
- Zakryj się - wskazałem ręką na wyłaniające się spod pościeli przyrodzenie.
Zerknął niepewnie, a widząc, że rzeczywiście co nieco się odsłoniło, pośpiesznie naciągnął na siebie kołdrę. Potem znów spojrzał na mnie. Tym razem już nie był taki pewny siebie. Bardziej jego twarz wyrażała wściekłość. Tego właśnie się obawiałem.
- Czy my...? - Groźba kłótni zawisła w powietrzu.
- Skoro ciebie boli tyłek i mnie również... - zacząłem niepewnie. Jezu, to nie może być prawda.
- Wystarczy! - przerwał. Zaraz mnie pobije.
- O jacież pierdzielę - jęknąłem. - O kurwa mać!
Złapałem swoje ubrania i chwiejąc się na nogach podszedłem do drzwi.
- Wykorzystałeś mnie! - krzyknął Paweł.
Zatrzymałem się na moment, ale obawiając się, że zaraz oberwę w twarz od porywczego Pawła, otworzyłem drzwi na korytarz.
- Dokąd idziesz, pedale pierdolony? Skurwysynie!
Znów poczułem się, jakby ktoś dał mi w twarz. Ponownie byłem odrzucony i samotny. Nikt mnie nie rozumiał. Boże, do czego też musiało wczoraj dojść? Nawet się nie odwróciłem. Drzwi od pokoju zatrzasnęły się za mną. Stałem w korytarzu w samych spodniach z odsłoniętym torsem i boso. Ubrałem się pośpiesznie, by jak najszybciej opuścić hotel. I w ten sposób straciłem przyjaciela, który do tej pory, jako jedyny tolerował mnie i moją odmienną orientację. Ale tak, jak obiecał, że jeśli kiedykolwiek się do niego będę dobierał, oberwie mi się. I w sumie właśnie mi się dostało. Bo oto straciłem przyjaciela.

Epizod 67.

Całą drogę od mieszkania do kościoła narzekała. Słychać było tylko jej gdakanie, że suknia się pomnie i jak ona będzie wyglądać przed tak liczną publicznością. Przecież wszyscy będą patrzeć tylko na nią. Stwierdziła, że powinniśmy jechać dwoma samochodami, że nie pomyśleliśmy o tym. Zwłaszcza mnie się oberwało. Dlaczego akurat dwoma? Bo jest upał na zewnątrz, a w jednym samochodzie pięć osób to za dużo. Przecież ona się spoci i cały makijaż spłynie jej z twarzy.
Milczałem. Nie wdawałem się z nią w głupią dyskusję. Nie z Lady Margaret. Wszystko rozumiałem, to był jej dzień, to w końcu dzisiaj stanie przed ołtarzem obok Pawła i złoży mu przysięgę wierności i miłości. Rany boskie, jak to brzmi. Jakoś nie mogłem sobie wyobrazić Lady Margaret, jak wyznaje mu miłość. Ona? Oby jednak ten makijaż spłynął jej po twarzy. Może suknia przylepi się do siedzenia i nie będzie mogła wyjść z samochodu, w rezultacie czego odwołają ślub.
Piotrek, kierowca, tylko uśmiechał się pod nosem, słysząc ciągłe jojczenie przyszłej żony Pawła.
Za to Paweł wyjątkowo sprawiał wrażenie spokojnego. I zamyślonego. Chyba się denerwował. Wcale się temu nie dziwiłem. Bierze zołzę na całe życie i jeszcze będzie musiał z nią współżyć. Jej druhna, Jolka, też blondynka starała się łagodzić spiętą Margaret, której wciąż nie zamykała się japa. Miałem tylko nadzieję, że nie jest tak głupia, jak jej koleżanka.
Kiedy dojechaliśmy na miejsce, Paweł wyskoczył z samochodu. Zamiast otworzyć drzwi swojej przyszłej małżonce, przebiegł przez parking i zniknął za kościołem.
- Pan młody ucieka! - zawołał ze śmiechem Piotrek. - Ja pierdzielę! Tego jeszcze nie grali.
- Co takiego? - zapytała przerażona Margaret. - Jak to ucieka? Nie może uciec. Przecież bierzemy ślub!
Bóg jednak istnieje, pomyślałem szczęśliwy, i nie dopuści do tej parodii. Opatrzność jednak czuwa.
Z uśmiechem na ustach wysiadłem z samochodu i udałem się w kierunku, w którym pobiegł Paweł. O jak fajnie. Ślubu nie będzie! Odnalazłem go w bocznej alejce. Pochylał się nad krzakiem i rzygał, jak kot.
- Dobrze się czujesz? - zapytałem.
Kiwnął głową. Podałem mu chusteczki.
- Na pewno dobrze?
- Tak - odparł spokojnie. - Po prostu wczoraj najadłem się frytek na noc. I chyba mi zaszkodziły.
- A mnie się wydaje, że się denerwujesz. Może jesteś chory. - I tu wpadł mi pomysł do głowy. Trzeba mu podpowiedzieć, co ma robić dalej. - Może powinieneś odwołać ślub.
- Przez to, że rzygam? - zdziwił się. - Nie, nic mi nie jest.
- Słuchaj - nie dawałem za wygraną - cała noc przed tobą. Będziesz zmęczony. Musisz tańczyć, musisz być cały czas na sali. Jak jeszcze zjesz rosołu weselnego, potem kolejne dania, popijesz wódką, to dopiero zaczniesz rzygać.
- Nie, już mi lepiej. Zaraz wracamy. Nie możemy pozwolić, żeby goście czekali.
Ja pierdzielę! A tak dobrze się zapowiadało.
- Paweł, ale ja nie powinienem być twoim drużbą. - Spróbowałem z innej strony. Póki istniała szansa na odwołanie ślubu, trzeba było próbować.
- Co ty znowu zaczynasz pierdolić? - zmarszczył czoło.
- Jestem gejem - szepnąłem. - Nie mogę ci świadkować, bo moja spowiedź jest nieważna. Nie powiedziałem o tym księdzu.
- I z takiej błahej przyczyny chcesz mi odmówić tej przyjemności? Jesteś moim najlepszym przyjacielem, Filip. I tylko ciebie widzę, jako mojego świadka.
I pojechał po bandzie. Totalnie mnie zgasił. Cóż, to w końcu jego wesele. Wróciliśmy na parking. Margaret od razu wyskoczyła z mordą i z pretensjami na Pawła. Żeby nawet nie ważył się niszczyć tego dnia. Zgasił ją, kiedy tylko powiedział, że źle się poczuł i nie chciał puścić pawia na jej nieskazitelnie białą suknię. Po czym wystawił ramię, by poprowadzić ją do kościoła. Margaret odetchnęła z ulgą. Wcisnęła rękę pod jego ramię i ruszyli przez parking w kierunku otwartych drzwi. Margaret zażyczyła sobie, żeby wszyscy goście wcześniej dotarli do kościoła i zajęli miejsca w ławkach. Chciała wkroczyć do środka i przemaszerować u boku Pawła z dumnie podniesioną głową w amerykańskim stylu, by każdy mógł ją obejrzeć ze wszystkich stron i zachwycić się jej pięknem.
Niezdarnie wyciągnąłem rękę do Jolki. Ją też pasowało wprowadzić do kościoła. Oczywiście zwróciła mi uwagę, że źle to robię, że jestem sztywny. A jaki mam być?, pomyślałem zażenowany. Nie dość, że nigdy nie miałem dziewczyny, to mój przyjaciel za kilkadziesiąt minut popełni największy błąd życia. Trudno, jego sprawa. Nic tutaj nie poradzę.
Margaret kurczowo trzymała się Pawła. Szła dumna, wyprostowana, z uniesioną do góry głową. Znając ją na pewno się nie uśmiechała. Ona i uśmiech? To przecież Lady Margaret. Nie poniży się do tego stopnia, by uśmiechnąć się do kogoś.
Zbliżając się do centralnego miejsca w kościele, odczułem jak moim ciałem wstrząsa dreszcz. Czyżby stresik? A przecież to nie ja biorę ślub. Chyba udzieliła mi się atmosfera tej parodii, którą odstawiają Margaret i Paweł. Kiedy usiadłem za Pawłem, miałem wrażenie, że zaraz cała budowla na mnie runie. Strop się zawali, bo oto do Domu Bożego wkroczył nieczysty. Pedał. Zazwyczaj nie chodzę do kościoła, jedynie od święta. A tak poza tym unikam tej organizacji. Im mniej mam z nimi do czynienia, tym lepiej dla mnie.
Szopka ruszyła. Ksiądz wystąpił na środek, odśpiewał jakieś chorały, pomachał do publiczności rękami, coś tam powiedział. Przez cały ten czas myślami byłem gdzie indziej. Wciąż kombinowałem, jakby tu zapobiec tragedii, którą się zaczynała. Chciałem, żeby jakiś ex Margaret wparował do kościoła i powiedział, że nie dopuści do ślubu, ponieważ tak mu na niej zależy, że będzie o nią walczył. Niestety drzwi do kościoła nawet nie chciały drgnąć. Nikt nie kwapił się na przerwanie ceremonii. Patrzyłem z politowaniem, jak Margaret i Paweł ruszyli pod ołtarz, by tam złożyć przysięgę. Na twarzy mojego przyjaciela gościł uśmiech. Czyli jednak wiedział na co się pisze. Jest szczęśliwy. A więc krzyżyk mu na drogę. Widziałem, jak ustawiają się twarzą do siebie, jak ksiądz porusza ustami, czytając coś z książeczki, ale nic nie słyszałem.
- Ok, wystarczy.
To usłyszałem. Aż oniemiałem. Od razu wyostrzyłem słuch i pozostałe zmysły. W kościele podniósł się szmer. Ktoś wstał, ktoś jęknął, zastukał obcas. Ksiądz nachylił się w kierunku Pawła.
- Wszystko w porządku? - zapytał zdziwiony. Chyba też był w szoku. Pewnie po raz pierwszy zdarzyło mu się coś takiego, że ktoś przerywa mu wywód. - O co chodzi?
- Wystarczy tej parodii - odparł Paweł.
- Co ty wyprawiasz? - Margaret podniosła głos. - Robisz mi wstyd!
Opatrzność czuwa. A jednak! Uff, można było odetchnąć. Teraz to już na pewno ślubu nie będzie.
- No i co z tego? - wzruszył ramionami. Z jego twarzy nie znikał kpiący uśmieszek. Miałem wrażenie, że to perfidnie zaplanował, żeby ośmieszyć Lady Margaret. - Ciągle tylko ty, ty i ty. Nikt więcej się nie liczy. Ty jesteś najważniejsza. Ślubu nie będzie.
- Na pewno? - zapytał ksiądz. - Może jeszcze się zastanowisz.
- Po chińsku mówię? - Paweł podniósł głos.
Ja pierdzielę, ale jazda! Teraz to jest dopiero komedia.
- Ślubu nie będzie! - powtórzył Paweł.
- Jesteś draniem! - fuknęła Margaret. Była wściekła. Drżała, aż jej się zsunął kosmyk blond włosów na oczy. Spojrzała w moją stronę z nienawiścią. - To twoja wina. Miałeś mu nic nie mówić!
- Ja? - parsknąłem śmiechem.
- Powiedziałeś mu, że miałam wątpliwości! - krzyknęła. - A teraz robi taki wstyd. Chcesz się na mnie zemścić? - załkała z żalu, kierując te słowa do Pawła.
Paweł jednak zignorował lamenty swojej niedoszłej żony.
- Wiedziałeś o czymś? - zwrócił się do mnie. No teraz to mi się obrywa. To miała być ich impreza i oni mieli być w centrum uwagi, nie ja.
- Tak jakby - wzruszyłem ramionami.
- I nic mi nie powiedziałeś? - krzyknął oburzony, a jego potężny głos rozniósł się echem po kościele.
- Proszę się uspokoić. - Ksiądz postanowił zabawić się w pośrednika i złagodzić narastający konflikt. - Jesteśmy w Domu Bożym.
- Porozmawiamy potem - Paweł wycelował we mnie palcem wskazującym. Zapowiadała się długa rozmowa. Chyba mi się oberwie.
- Nie powiedział ci? - Margaret miała twarz zbitego psa. - To dlaczego mnie zostawiasz przed ołtarzem? I robisz taki wstyd przed wszystkimi?
- Bo zrozumiałem, że nasze życie byłoby parodią. Dzięki, było miło.
Lady Margaret nie mogła już znieść takiego upokorzenia. Wybuchnęła płaczem i wybiegła z kościoła. Jolka, do tej pory zamieniona w słup soli, zerwała się z miejsca i pognała za panną młodą. Matka Margaret wstała z ławki i podążyła za córką.
- Ślubu nie będzie! - obwieścił z uśmiechem Paweł. - W ramach rekompensaty zapraszam do restauracji. Możecie się tam najeść do syta. I tak zostało wszystko opłacone, a jedzenie nie może się zmarnować.
Pasowało mi się wycofać. Póki co stałem sam na środku kościoła, w przejściu i wyglądałem, jak jakiś idiota. Usiadłem, starając się robić to cicho i ostrożnie tak, by zaproszeni goście tego nie zauważyli. Dyskretnie wyciągnąłem komórkę i wystukałem esemesa do Bartka.
"Ale jaja! Slub odwolany. Margaret placze rzewnymi lzami."
Wysłałem.
- A ty idziesz ze mną!
Obok mnie wyrósł Paweł. Miał srogą minę, nie znoszącą sprzeciwu. Znałem ten wyraz twarzy.
- Musimy poważnie porozmawiać.
- Ale... - chciałem się bronić.
Złapał mnie za łokieć i pociągnął za sobą. Krzesło z hukiem upadło na posadzkę, a ja w ostatniej chwili złapałem równowagę. Próbowałem się wyswobodzić z uścisku. Nic to nie dało. Paweł chodził na siłownię i żelazna ręka nie puszczała tak łatwo. Jego agresja i zachowanie nie wróżyły nic dobrego. A przecież nic złego nie zrobiłem. Wsadził mnie do samochodu, a sam usiadł za kierownicą. Odpalił silnik i z piskiem opon wyjechał z parkingu. Porywał mnie, pomyślałem trochę przerażony. Ale odrobina pikanterii jest wskazana. Tylko dokąd mnie zabiera? Wolałbym to wiedzieć.

sobota, 28 września 2013

Epizod 66.

Gdzie popełniłem błąd? Co ze mną było nie tak, że nie potrafiłem sobie ułożyć na spokojnie życia? Szukałem w swojej przeszłości przykładów, sytuacji, wydarzeń, w których jednak byłem szczęśliwy. Ot chociażby taka piątka z matematyki w liceum, która znalazła się w dzienniku. Cieszyłem się? Oczywiście, że tak. Ale to było tylko chwilowe. To może matura zdana prawie celująco? No też świetny wynik. Gratulowałem sobie poziomu wiedzy. Cieszyłem się? A jakże! Potem studia. Co prawda było już pod górkę, ale jednak udało się mi na nie dostać, przejść przez nie i zakończyć z dyplomem magistra w dłoni. Kurde, kwiczałem ze szczęścia, podjarany jak nigdy dotąd.
Ale tak naprawdę szczęśliwy poczułem się dopiero, kiedy poznałem Damiana. Zatroszczył się o mnie. Zaopiekował się, przygarnął. Czułem się nie tylko szczęśliwy, ale i kochany. Byłem dla niego szczególną osobą. Tak, przy Damianie wiedziałem, że żyję.
Życie jednak potoczyło się całkiem inaczej. Rzuciło kłody pod nogi, które okazały się nie do przeskoczenia, więc się rozstaliśmy. Aż pojawił się Artur. Zabajerował mnie i oszalałem na jego punkcie. Znów odzyskiwałem chęć do dalszego zmierzania się z problemami. Były pestką. Aż tu po paru latach wyszło, jaki z niego ogier, który lata z wywieszonym kutasem i rucha wszystko co się rusza.
I w końcu Wiktor, góral z Zakopanego. To miał być przelotny romans. Jedna noc i nic więcej, która przerodziła się w coś większego. Niestety znajomość nie przetrwała odległości, która nas dzieliła. A szkoda. Wtedy znowu zjawił się Damian. Zapragnąłem do niego wrócić. Przecież tyle razem przeżyliśmy. Los chciał inaczej. A raczej Damian nie chciał mnie widzieć.
Teraz siedziałem samotnie w szczerym polu, mając za sobą gęsty las. Przede mną roztaczał się widok na płytę lotniska w Balicach, gdzie już do startu przygotowywał się boeing tanich linii lotniczych. Z tej odległości dostrzegłem napis WIZZAIR. Zatrzymał się przed wjazdem na pas startowy. To mogło znaczyć tylko jedno. Lada moment wyląduje samolot. I nie myliłem się. Nie upłynęła nawet minuta, kiedy rozległ się charakterystyczny dźwięk wirujących silników. Kiedy odwróciłem głowę, widok był wprost oszałamiający. Tuż nad lasem przeleciała maszyna Ryanaira. Skrzydła cięły powietrze niczym ostrze. Ach, wspaniały widok. Patrzyłem z zachwytem, jak boeing dosłownie sunie w górze, by już po chwili z piskiem osiąść na płycie. Oczami wyobraźni widziałem, jak Polacy uchachani od ucha do ucha klaszczą z radości. Dziwny zwyczaj, totalna "żenua".


Ale czy zachowania moich rodaków są istotne? Nie, ani trochę.
To ja byłem w tym momencie ważniejszy. Miałem doła, bo Damian nie chciał mnie znać. Nie chciał się ze mną spotkać ani porozmawiać. Przeżyliśmy ze sobą tyle wspaniałych dni, a on teraz nawet nie ma ochoty na mnie spojrzeć. Co ja mu takiego zrobiłem? Co mogło mu się stać, że tak zareagował na moje imię?
Z tej żałości nie mogłem sobie znaleźć wczoraj miejsca. Szlajałem się bez celu po mieście, a po powrocie nie mogłem zasnąć. Dzisiaj wsiadłem na rower i pojechałem przez pola na Balice. Z dala od zgiełku miasta, z dala od ludzi chciałem pobyć sam ze sobą i z moją pasją do samolotów.
Nie na długo jednak dane mi było pobyć w ciszy. Jak na złość odezwała się komórka. Sięgnąłem po nią do kieszeni. Bartek dopominał się o rozmowę.
- Jezu, czego on chce - jęknąłem. Przyjąłem połączenie. - Słucham cię, Bartku. Co się stało?
- Cześć Filipie! - usłyszałem jego szczebioczący głos. Był w dobrym humorze. - Co porabiasz dzisiaj?
- Jestem na rowerze w Balicach.
- To super! A kiedy wracasz?
- Nie wiem - odparłem zgodnie z prawdą.
- To zbieraj się, bo chcę się z tobą spotkać. A raczej muszę z kimś pogadać. Padło na ciebie, sorry.
Czyli ten dobry humor, to tylko taka gra pozorów.
- Coś się stało? - zapytałem zaciekawiony.
- Bądź za dwie godziny przy kładce.
Byłem dużo wcześniej. Choć niespecjalnie się spieszyłem na spotkanie z Bartkiem, przyjechałem sporo przed czasem. On również zjawił się przed umówioną godziną. Poznałem go z oddali. Nowa, modna fryzura, którą dorobił się niedawno u fryzjera, przyciągała uwagę.
- Cześć Filipie! - uścisnęliśmy sobie dłonie na powitanie. - Fajnie, że przyjechałeś. - Spojrzał na rower.
- Skoro chciałeś się ze mną spotkać, to musiałem się zjawić. Jesteś w końcu w potrzebie. Karola nie zaprosimy na pogaduchy?
Wlepił wzrok w ziemię i wzruszył ramionami. Czyżby chodziło o Karola? Ścisnąłem mocniej kierownicę.
- Mam wrażenie, że chodzi o naszego przyjaciela.
- Zapewne zauważyłeś ostatnio, jak ciągle sprawdzał czas...
- Nie dało się tego nie zauważyć.
- Kiedy ty bawiłeś się w Zakopcu z firmą, która cię teraz cię wyruchała, spotkałem się z nim parę razy. Dopytywałem się o tego całego Oskara. Wiesz, ta bójka, do której doszło między wami.
- Pamiętam - przewróciłem oczami - nie musisz mi o niej przypominać.
- Karol ci tego nie powiedział, bo stwierdził, że i tak jesteś na niego zły o to całe spotkanie i tę imprezę, ale Oskar podobno chce się z tobą spotkać.
- W jakim celu? - zapytałem zdziwiony. Ja na pewno nie miałem chęci toczenia z nim rozmowy. - Przecież i tak nie mamy sobie nic do powiedzenia.
- Chodzi o Artura.
No oczywiście, że o niego! A o kogo by innego miało chodzić. 
- Artur to przeszłość - stwierdziłem.
- Ale nie dla Oskara, skoro chce przeprowadzić z tobą rozmowę. Karol zaaranżował to nasze ostatnie spotkanie, żeby wyszło, że przypadkiem Oskar przechodził Mostową i się na nas natknął.
Zmrużyłem oczy, chcąc się upewnić, że Bartek nie ściemnia. Jego twarz nabrała ponurego wyglądu, więc na pewno nie kłamał ani nie naginał historii. Tylko w jakim celu mi to mówi? Po co?
- Czemu mi o tym mówisz dopiero teraz? Chcesz nas poróżnić? Przecież sam wiesz, że już się trochę poróżniliśmy po parapetówce.
- Nie, nic z tych rzeczy - machnął szybko ręką, jakby chciał odgonić złe skojarzenia. - Chcę, żebyś wiedział, że taka sytuacja może się jeszcze powtórzyć i jeśli chcesz uniknąć spotkania z Oskarem, to lepiej mieć się na baczności i trzymać rękę na pulsie. I pamiętaj, że kiedy wy się praliście po ryjach, kibicowałem tobie.
- Jasne - zaśmiałem się. - Słyszałem, jak mówiłeś, że impreza wreszcie robi się ciekawa. Ok, dzięki za takie kibicowanie. A możesz mi powiedzieć, jeśli wiesz oczywiście, dlaczego nie doszło do spotkania z Oskarem?
Popatrzył na mnie przez moment, jakby chciał się upewnić, że może mówić dalej. Chyba tym pytaniem wkraczałem na grząski teren. I nie myliłem się.
- I tu do akcji wkroczył właśnie Michał. - Bartek z trudem wypowiedział ostatnie słowo. Nawet głos mu zadrżał, co w jego przypadku bardzo rzadko się zdarza.
- A co on ma do tego?
- Jak się okazuje, to bardzo wiele. - Bartek włożył ręce do kieszeni. - Zażądał spotkania z Karolem, więc dlatego tak szybko zakończyliśmy spotkanie.
Mówił to z takim żalem w głosie, że aż zacząłem go żałować. Wiedziałem co się święci i nie trudno było się domyślić. Spoglądałem na Bartka z litością. Bił się z myślami, próbował sobie radzić ze swoją słabością. Nawet mu to wychodziło, ale wystarczyłaby chwila nieuwagi i jego pewność siebie szybko by zniknęła. W jednej sekundzie by się rozkleił.
- Aż tak bardzo go kochasz?
Spojrzał na mnie z przerażeniem. W jego oczach zauważyłem strach. Myślałem nawet, że zacznie krzyczeć i śmiać się jednocześnie, że coś sobie ubzdurałem, ale nie było w nim żadnej złości.
- Tak to widać? - odpowiedział pytaniem na moje pytanie.
- Tak - kiwnąłem głową. - Od jak dawna to trwa?
- Odkąd się znamy. Raz uczucia są silniejsze, innym razem słabsze, ale wciąż są te same i nie znikają. Złoszczę się na niego, próbuję wzbudzić w nim zazdrość, ale to nie działa.
Widzę, że nie tylko ja mam dzisiaj problemy z zapanowaniem nad uczuciami. Akurat parę dni temu odżyły te skierowane do Damiana, a już wczoraj dostałem kosza.
- Przejdziemy się? - zaproponowałem Bartkowi spacer wzdłuż Wisły. - Wyrzucisz z siebie te wszystkie tłumione emocje.
Zgodził się. A zresztą i tak nie miał wyboru.

czwartek, 26 września 2013

Epizod 65.

Wiktor mnie olał. Totalnie! Przestał odbierać telefony, odpisywać. Czekałem na jego odpowiedź, na jakąkolwiek wiadomość. Daremnie. Żal mi było tej znajomości, że tak musi się to skończyć. Ale chciałem utrzymać z nim kontakt, pomimo kilometrów, które nas dzieliły. Ten jednak puścił focha, niczym obrażona panienka, spalił za sobą mosty i uciął naszą relację. Jakby to, co wydarzyło się w Zakopanem w ogóle nic dla niego nie znaczyło. Naprawdę chciałem.
Cóż... Bywa i tak. Trudno, zdarza się. Trzeba żyć dalej.
Może więc dlatego tak bardzo czułem się podekscytowany, kiedy przekraczałem próg szpitala, w którym wylądował niedoszły samobójca - Damian, mój ex - że wreszcie po tylu latach ponownie go zobaczę. Mój ex. Podświadomie zapragnąłem odnowienia z nim kontaktu. Mało tego! Moja wyobraźnia pognała dużo dalej, wyciągając na jaw ukryte marzenia. Przez umysł przemknął obraz, że znów jesteśmy razem. Jak dawniej. Bo przecież było nam tak dobrze.
Ale dokładnie w tym samym momencie, kiedy obudziły się te żądze, w głowie zakiełkowała antagonistyczna myśl, która natychmiast sprowadziła mnie na ziemię i wywołała uczucie strachu. Serce zaczęło szybciej walić w piersi. Wspinając się po schodach, miałem wrażenie, że zaraz mi wyskoczy. Przecież to nie może się udać, podpowiadał mi wewnętrzny głos. Jesteś śmieszny!, słyszałem. To się nie uda. I nie ma najmniejszych szans na istnienie. To były facet, a dwa razy do tej samej rzeki przecież się nie wchodzi.
Euforia i podekscytowanie szybko minęły. Jeśli do tej pory unosiłem się ze szczęścia dziesięć centymetrów nad ziemią, to od tego momentu czołgałem się w błocie i plując sobie w twarz, że jestem takim idiotą, który nabiera się na wybujałe fantazje swojego poronionego mózgu. Wolnym krokiem przemierzałem korytarz, mijając zabiegane pielęgniarki. W dyżurce zapytałem, w której sali leży Damian. Zadrżałem ze strachu, kiedy wypowiadałem jego imię. Przeczucie podpowiadało mi, że to spotkanie nie skończy się zbyt dobrze. Ale mimo to musiałem go zobaczyć. Może to błędne przeczucie. Mam taką nadzieję, wmówiłem sobie w myślach. Na chwilę strach popuścił. Dosłownie na chwilę.
Nie uszedłem pięciu metrów, kiedy wprost wpadłem na Dominika, który wypadł zza zakrętu. Upuścił teczkę. Papiery sfrunęły na posadzkę i rozjechały się we wszystkich kierunkach.
- Przepraszam cię! - zawołałem, zapominając o strachu, który jeszcze przed momentem szedł obok. - Zamyśliłem się.
Na chwilę nasze spojrzenia się przecięły. W jego oczach dostrzegłem dziwny błysk, jakby przerażenia i zmieszania. W następnej sekundzie obaj klęczeliśmy i zbieraliśmy niezdarnie dokumenty.
- Nic się nie stało - rzekł speszony. - To tylko papiery.
Próbował je szybko uporządkować, upychając w teczce.
Dostrzegłem leżący pamiętnik, który nieodłącznie mu towarzyszył. Odruchowo sięgnąłem po niego.
- Widzę, że się z nim nie rozstajesz.
Dominik przerwał zbieranie papierów. Zerknął na mnie, potem przeniósł wzrok na gruby zeszyt.
- To taki mój przyjaciel. Mogę go odzyskać?
- Oczywiście - poprawiłem się. Wręczyłem mu jego prywatne zapiski. - To przecież twoja własność.
Schował pośpiesznie do teczki, po czym wrócił do porządkowania papierów.
- Co tu właściwie robisz? - zapytał, nie przerywając zbierania.
- Przyszedłem odwiedzić Damiana.
- Damiana? - zdziwił się Dominik. Jednocześnie podnieśliśmy się z klęczek. - Ale po co?
Dziwnie to zabrzmiało. Miałem wrażenie, że coś przede mną ukrywa, próbuje to zatuszować. Zresztą już na samym początku naszego spotkania, w chwili zderzenia, patrzył tym niepokojącym wzrokiem. Coś było na rzeczy. Na pewno! Intuicja nie mogła mnie zawieść.
- Sam mi powiedziałeś, że mogę go odwiedzić - zacząłem się głupio tłumaczyć. Dlaczego ja to robię? - A zresztą mam dla niego nowe klucze na mieszkanie. Chciałem mu je oddać.
Na dowód tego automatycznie wyciągnąłem z torby nowiuteńki pęk kluczy. Machnąłem nimi przed oczami Dominika. Zabrzęczały znajomo.
- I chcesz mu je oddać? - Dominik drążył nieśmiało temat. Coś niepokojącego zawisło nad nami.
- No tak - kiwnąłem głową.
Patrzyłem na niego, próbując nawiązać z nim kontakt wzrokowy. Ten jednak unikał mojego spojrzenia, poprawiając papiery, które sterczały mu z teczki we wszystkich kierunkach.
- Dominik! - Nie wytrzymałem i podniosłem głos. - Co jest grane?
Popatrzył niepewnie na mnie.
- O co chodzi? - zapytałem.
Milczał przez dłuższy czas, wodząc bezczynnie oczami po szpitalnym korytarzu.
- W sumie o nic.
- Jak o nic, jak widzę, że coś jest nie tak! Bądź poważny. Co się stało? Coś z Damianem?
Westchnął głośno. Przycisnął mocniej teczkę do siebie.
- Nie, z nim wszystko w porządku. Już wraca do siebie.
- To o co chodzi?
- Po prostu nie chce cię widzieć na oczy nigdy więcej.
To zdanie Dominik wypowiedział jednym tchem i tak szybko, że w pierwszej sekundzie nie mogłem zajarzyć o co chodzi. Dopiero po chwili słowa zaczęły do mnie docierać, a ich sens stawał się jasny. Wyprostowałem się energicznie. Zatkało mnie. Po prostu nie wiedziałem co powiedzieć. W gardle wyrosła mi gula, praktycznie nie do przełknięcia. Widziałem, jak Dominik uważnie mi się przygląda. Pewnie chciał sprawdzić moją reakcję na tę wiadomość. Fakt, nie należała do najprzyjemniejszych.
- Przykro mi - dodał ostrożnie.
- Ale... dlaczego? - Bardziej zadałem to pytanie samemu sobie, niż Dominikowi.
- Nie wiem, Filip - wzruszył ramionami. - Kiedy mu powiedziałem, że przyszedłeś do niego na mieszkanie, prawie wpadł w szał. Krzyczał, że nie życzy sobie, żebyś go nachodził. Że nie chce cię oglądać ani z tobą rozmawiać. Kazał mi dopilnować, żebym cię nie wpuszczał na salę.
- Ale... dlaczego? - zapytałem ponownie. - Co ja takiego zrobiłem?
- Chciałem się dowiedzieć, ale stwierdził, że ty znasz powód.
- Ja?
- Tak, ty - skinął głową. - Więc może mi rozjaśnisz, co takiego zrobiłeś Damianowi, że tak agresywnie reaguje na twoje imię.
- Sam chciałbym to wiedzieć - odparłem zdziwiony.
Boże, o co chodziło? To jakiś matrix. Odkąd Damian zaczął się spotykać z Sebastianem, zszedłem mu totalnie z drogi. Zniknąłem z jego życia.
- Przecież ci mówiłem, że się z nim już od dawna nie widziałem.
- W takim razie nie wiem o co chodzi, ale tak reaguje.
- Idę do niego. Muszę to wyjaśnić.
Dominik zaszedł mi drogę.
- Filip, nigdzie nie pójdziesz - rzekł oschle Dominik. - Obiecałem mu, że tego dopilnuję, więc... dotrzymam słowa. Przykro mi, muszę to zrobić.
Zmarszczyłem czoło. Miałem wrażenie, że to wszystko mi się śni. Niesłuszne oskarżenie o próbę gwałtu na tym całym pedale z Warszawy, Kamilu. Potem wywalenie z pracy właśnie za to. I teraz jeszcze sprawa z Damianem. To przechodzi ludzkie pojęcie.
- Ale... - próbowałem się jeszcze bronić. I po co? Przecież i tak nic nie wskóram.
- Filip, proszę cię. Nie komplikuj sprawy. Lepiej będzie, jak sobie pójdziesz.
Krew pulsowała w skroniach. Miałem wrażenie, że zaraz mi głowę rozsadzi od tych wszystkich skomplikowanych spraw. Tego na trzeźwo nie mogłem ogarnąć. Okręciłem się na pięcie. Zrobiłem zaledwie krok, kiedy zatrzymał mnie głos Dominika:
- Filip.
Odwróciłem się. Patrzył smutnymi oczami, ściskając teczkę.
- Klucze.
Wyciągnął rękę. W tym momencie poczułem, jak ciążą mi one w dłoni. Oddałem je Dominikowi.
- Dzięki - rzekł łagodniej. - Przykro mi, naprawdę. Trzymaj się.
Zniknął za zakrętem. Pewnie poszedł wręczyć klucze Damianowi. A jeszcze piętnaście minut temu cieszyłem się, jak dziecko na spotkanie ze swoim byłym. Spuściłem głowę, niczym zbity pies. Było mi strasznie, ale to strasznie przykro. I okropnie smutno. Zawróciłem i ruszyłem przed siebie. Tylko jeden krok. Pod grzejnikiem leżał papier. Odruchowo sięgnąłem po niego. Widniało tam parę zdań, spisanych ręcznie, znajomym pismem. To pisał Dominik. Dwa dni temu, o 23:45. Czyli w dniu, kiedy Damian próbował popełnić samobójstwo.


"ZWROTKA OSTATECZNA"
"Oto człowieka grób.
Co pragnął wszystkich dóbr.
Lecz nie udał mu się kawał.

Zeszedł na zawał." (*)


Dominik napisał wiersz. Krótki, ale treściwy. Zapewne dokonał tego pod wpływem chwili. Może odnosił się do sytuacji z Damianem. Może jego próba samobójcza wywołała w Dominiku chęć przelania emocji na papier. Możliwe. Wiedziałem, że lubi pisać. Nie sądziłem jednak, że będzie stawał w szranki z wierszami. Choć jemu, jako poloniście wypada pisać poezję.
Ale nie to było w tej chwili najważniejsze. Mając przed oczami tych kilka zdań czułem, że ten wiersz przemawia do mnie. Chwyta solidnie za bety i potrząsa mną tak mocno, że dostaję zawrotów głowy. W jednej sekundzie całe moje życie przeleciało mi przed oczami. Śmignęło tak szybko, a jednocześnie tak wyraźnie, że zachwiałem się na nogach. Wziąłem głęboki wdech, by wyrównać oddech. Wolnym krokiem ruszyłem w stronę wyjścia z budynku.

poniedziałek, 23 września 2013

Epizod 64.

Po raz pierwszy budzik w smartfonie milczał. Mimo to z przyzwyczajenia obudziłem się pięć minut przed głośnym dzwonkiem, który do wczoraj wręcz rozsadzał swym dźwiękiem całą kawalerkę. Patrzyłem w sufit, wsłuchując się w zalegającą w mieszkaniu ciszę. Zza uchylonego okna docierały odgłosy budzącego się do życia miasta. Zaczynał się kolejny dzień. Niby taki sam, jak poprzednie, ale dla mnie jednak inny.
- Co teraz? - pomyślałem głośno.
Zazwyczaj wstawałem, biegłem pod prysznic, potem szybkie śniadanie, kawa lub herbata i wio, do pracy. Od dziś miało to wyglądać zdecydowanie inaczej. Chyba że pojadę do Warszawy, jak podpowiedział mi prezes Such, zrobię rozrubę w firmie, usadzą Kamilka, a ja wrócę do łask. Tak, i Maruś będzie mnie gnębił za to, że jestem pedałem. Mam to znosić? O nie, nie ma takiej opcji.
Ale coś trzeba robić! Zrzuciłem kołdrę na podłogę i starym zwyczajem pobiegłem do łazienki. Ciepła woda była ukojeniem dla moich myśli. Jej szum mnie wyciszał i uspokajał. Bez żadnych planów na dzisiaj, bez pilnych spraw do załatwienia zaparzyłem sobie kawę, zabieliłem odrobiną mleka i usiadłem na balkonie. Paczka zaczętych papierosów spoglądała na mnie zachęcająco z parapetu i kusiła do grzechu. A co tam! Odpaliłem jednego i pociągnąłem mocno. Dym szybko wniknął w płuca. Wspaniałe uczucie. Delektując się smakiem kawy i zapachem dymu papierosowego przypomniała mi się knajpa "Papieros i kawa". Dawno tam nie byłem, a przecież traktowali mnie jak stałego klienta. Ciekawe co sobie teraz o mnie myślą? Na przykład taka Julka, barmanka. Pasuje ich odwiedzić. I to koniecznie dzisiaj!
Wypaliłem do końca papierosa, zgasiłem go w popielniczce i opróżniłem kubek z kawą, która nawiasem mówiąc pod koniec już totalnie wystygła. Za długo siedziałem i patrzyłem w przestrzeń, jakby od tego miało mi przybyć rozumu. Ale i tak na spokojnie, bez pośpiechu zjadłem śniadanie, ubrałem się, wypiękniłem i ruszyłem w miasto.
Nie było jeszcze południa, a temperatura poszybowała szybko w górę. Ledwo co wyszedłem z bloku, zrobiłem parę kroków w kierunku pętli tramwajowej, a już pot ciurkiem spływał mi po plecach. Czułem te zimne strużki, które drążyły ścieżki po skórze i pchały się do gaci. Rany boskie!, pomyślałem z lekkim zażenowaniem, znowu wrócę z mokrymi majtkami. Szok! Początek lipca, a tu takie upały. Przynajmniej ta pipcia, Lady Margaret, spoci się podczas ślubu, jak mysz przy porodzie. Będzie mieć za swoje! Nie przeszkodzę w weselu, nie zażegnam tego nieszczęścia, to będzie wyglądać, jak panna młoda z mokrą głową. Oczami wyobraźni widziałem, jak cały makijaż spływa jej po twarzy. Wrzeszczy rozhisteryzowana i ucieka sprzed ołtarza, zostawiając Pawła. Ślub zostanie odwołany, a Paweł będzie żył długo i szczęśliwie. Znajdzie sobie inną dziewuszkę, lepszą i ładniejszą.
Uśmiechnąłem się do siebie, z nadzieją na spełnienie moich dziwnych fantazji.
Dziesięć minut i cztery nowe ścieżki potu na plecach później siedziałem w bombardierze, który pędził po szynach do centrum. Wysiadłem przy ulicy Świętego Wawrzyńca, skąd udałem się na Mostową. W "Papierosie..." nie było Julki, mojej ulubionej Barmanicy. Tak ją nazywał Krystian, jej kolega zza baru. I to on stał za ladą i polerował szkło. Tłumu wielkiego nie było;, grupka turystów siedziała w kącie, sącząc zimne piwo i szwargoląc coś po niemiecku. Jak nie Ruski, to Niemcy, przeleciało mi przez myśl.
- No witam witam - rzekł z uśmiechem Kris. Uścisnęliśmy sobie dłonie na powitanie. - Kogo ja widzę? Jak cię dawno u nas nie było! Myślałem, że się na nas obraziłeś po tym wypadku.
- No coś ty! - Usadowiłem się na krześle przy barze. Zamówiłem piwo, prosto z beczki, bo zimniejsze i lepsze na takie upały, które panowały na zewnątrz. - Nie miałem czasu. Biegałem tu i tam. Mój kumpel popełnia największy błąd swego życia w najbliższą sobotę, a ja mam jeszcze mu świadkować w kościele.
- I nie powstrzymasz go?
- Próbowałem. Jest ślepo zapatrzony w swoją lubą.
Kris spojrzał na mnie uważnie.
- Ty nie żartujesz? - próbował się upewnić. - Ty naprawdę nie żartujesz.
- Oczywiście, że nie - obruszyłem się. - Znam ją i wiem do czego jest zdolna.
- Nie przepadacie za sobą - odgadł Krystian.
- Zdecydowanie nie dojdziemy do porozumienia. Ale nieważne. Nie mam zamiaru przejmować się tą zołzą. Może syf jej wyskoczy na nosie w dniu ślubu i odwoła uroczystość. Oby! - wzniosłem ręce do sufitu.
Kris rozejrzał się uważnie po sali, po czym nachylił się nad barem i przywołał mnie palcem. Zbliżyłem się. Jego ciepły oddech uderzył mnie delikatnie w kark. Zadrżałem z wrażenia, ale w porę się opamiętałem. Nie, to nie był żaden podryw. No litości! Przecież Kris jest heterykiem.
- Nie słyszałeś najnowszych plotek - szepnął mi do ucha.
- Jakich? - zapytałem podniesionych głosem.
- Cicho! - Kris przyłożył palec do ust, by zamknąć mi jadaczkę. - To tylko plotka, ale podobno zamykają lokal. Władzia nie stać na utrzymanie knajpy, więc ją sprzedaje.
Władzio, tak zwykli nazywać swojego szefa pracownicy lokalu.
- To znaczy, że nie będzie już "Papierosa..."? - zapytałem zszokowany. - Jak to?
- Normalnie - wzruszył ramionami Kris, wracając do pucowania kufli. - Zadłużył się na parę tysiaków.
- Skąd macie takie rewelacyjne wieści?
- Prawnik się tu już parę razy kręcił. A Ada słyszała, jak padło zdanie o zadłużeniu lokalu. Więc Wojtuś zwija żagle. Póki co, nic o tym nie wiemy i nadal nieświadomie udajemy, że pracujemy.
- Dokąd pójdziecie?
- Chuj to wie - odparł Kris.
Wczoraj ja wyleciałem z agencji, łapiąc w powietrzu swój dobytek, dzisiaj docierają do mnie wieści, że "Papieros i kawa" splajtują. A tak dobrze prosperowali! Popijając piwo, toczyłem rozmowę z Krisem o jego studiach, wrześniowej kampanii i planach na wakacje. Potem snułem się bez celu po mieście, powłócząc noga za nogą i patrząc przed siebie. Gdy alkohol rozszedł się po organizmie, natychmiast zgłodniałem. Wstąpiłem więc do restauracji na Podgórzu.
Jeszcze tego samego dnia, ale późnym popołudniem, postanowiłem wstąpić do szpitala i spotkać się z Damianem, a przy okazji oddać mu nowy komplet kluczy do mieszkania...

piątek, 20 września 2013

Epizod 63.

- Ale masz pojebanych ludzi w firmie!
Bartek założył nogę na nogę. Popił te słowa mieszanką piwa z lemoniadą. Przez cały czas snutej przeze mnie opowieści o szkoleniu w Zakopanem, próbie Kamila zaciągnięcia mnie do łóżka oraz towarzyszących im ekscesach, które w efekcie doprowadziły do zagmatwania całej historii i wywalenia mnie z pracy, Bartek przysłuchiwał się uważnie, by wreszcie podsumować mój monolog.
- No, w rzeczy samej - dodałem.
- Sorki, miałeś pojebanych. - Bartek szybko się poprawił. - Bo to już przeszłość. Co teraz?
Wzruszyłem ramionami. Omiotłem spojrzeniem ulicę Mostową, wysokie kazimierzowskie kamienice, zaparkowane na poboczach luksusowe samochody, przypięte rowery miejskie, którymi poruszali się mieszkańcy Krakowa. Na dłużej zatrzymałem wzrok na drewnianym szyldzie z wyrytym napisem restauracji Marchewka z Groszkiem. Sentyment do tego miejsca. A ciut dalej "Papieros...", świetna knajpa. I tyle wspomnień. Westchnąłem, bardziej z żalu. Teraz nic mnie już nie trzymało w Krakowie. Nic ani nikt.
- Nie wiem. Nie mam pojęcia.
- A co z informacją, którą dostarczył warszawski prezes?
No odezwał się wreszcie dotąd milczący Karolek!
Przez całą opowieść milczał. Wydawać by się mogło, że nawet słuchał od początku do końca, ale to tylko były pozory. Nudził się, bo błądził wzrokiem wokoło, często spoglądał na zegarek, parę razy się wyłączał, więc swój monolog kierowałem bardziej do Bartka.
- Widzę, że słuchałeś - uciąłem zgryźliwie.
- Zawsze cię słucham.
- Ostatnio to ty jesteś innymi sprawami zajęty - wtrącił obrażonym tonem Bartek.
Czy coś mnie ominęło? Już na początku spotkania nie pałali do siebie sympatią, jakby podczas mojej nieobecności w Krakowie, doszło do sprzeczki.
- Tak? A jakimi? - zainteresowałem się szybko. - Widzę, że jakieś fragmenty mi uciekły.
- Gdybyś nie zaszył się w Zakopcu na tydzień, wiedziałbyś co jest na rzeczy - odparował Karol.
- Karolciu, nie chcę ci przypominać sprawy z Oskarem. Do tej pory powinienem trzymać naszą znajomość na dystans za to, że zabrałeś mnie na imprezę do tego ciulasa.
- Ile razy mam mówić, że nie wiedziałem, że Oskar i Artur się bzykali za twoimi plecami?
- Ale mu dałeś po twarzy! - Bartek na wspomnienie tamtego wieczoru zaniósł się głośnym śmiechem. W sumie... Takiej reakcji nawet po sobie się nie spodziewałem. - Polała się krew. Impreza przynajmniej się rozkręciła.
- Siniak jeszcze pozostał - przejechałem palcami po kości policzkowej.
- Już lepiej to wygląda.
- Widzę, że tylko ja lubię Oskara - rzekł Karol.
Spojrzeliśmy jednocześnie na Karola. Tak, tylko on go lubił z naszej paczki.
- To twój znajomy - słusznie zauważył Bartek.
- Nieważne. - Karol machnął ręką. - Jak wykorzystasz informację od prezesa? Może warto skorzystać z jego propozycji?
- Mam jechać do Warszawy? - zdziwiłem się. - I na dziesiątą część roztrząsać sprawę z Kamilem? Nie chcę tego pedała widzieć na oczy. Już i tak dość nabrudził mi w życiu.
- Ktoś musi mu utrzeć nosa - stwierdził Bartek. - Nadarza się okazja, żeby zrzucić z piedestału krystalicznie czystego Kamila, któremu nikt nie może się oprzeć.
- Musisz tylko jechać do Warszawy i porozmawiać z głównym dyrektorem - podłapał Karol.
Patrzyłem na nich z niedowierzaniem. Moi najlepsi przyjaciele, wysyłali mnie do wielkiego miasta, na pożarcie przez lwa. I na konfrontację z małym lwiątkiem. Znowu musiałbym oglądać tego zadufanego w sobie Kamilka, któremu nikt nigdy się nie oparł - jego ogromnej męskości - bo jest taki zajebisty. Nie wiem czy warto aż tak się poświęcać.
- O Jezu, ale nie chcę tego tematu rozwlekać - jęknąłem, jakby mnie wysyłali na Syberię.
- Odzyskasz dobre imię, przyjmą cię z powrotem do firmy. - Wizję mojej przyszłości roztaczał przede mną Karol. - W ramach rekompensaty zaproponują ci awans i podwyżkę...
- Ale pierdolisz - przerwałem te farmazony. - Ty chyba sobie sprawy nie zdajesz, jakie teraz ploty krążą po firmie na mój temat, dlaczego akurat mnie zwolnili. A Maruś pokazał jakim jest homofobem.
W tym samym czasie Karol spojrzał na zegarek, potem na smartfona. Zrobił to dyskretnie, ale zdążyłem to zobaczyć. Na samym początku wspominał, że na chwilę może się spotkać. Cóż, chyba ta chwila właśnie minęła. Zabębnił cicho palcami w stolik i rozejrzał się po Mostowej.
- Za to, że cię tak znieważył, możesz mu wytoczyć sprawę w sądzie - stwierdził Bartek. - I wygrasz ją. Znam dobrego prawnika.
- Trzeba dać mu dupy? - zapytałem.
- Wystarczy, że go przeruchasz. - Bartek nachylił się w moją stronę. - Podobno lubi się dupczyć na wirującej pralce.
- Wolę w samochodzie - odparłem.
Karol znów spojrzał na telefon. Jego oczy utwierdziły mnie w przekonaniu, że chciałby już stąd iść.
- Śpieszysz się? - zapytałem.
Bartek skrzyżował ręce na piersi i wlepił wzrok w Karola.
- No tak wyszło - odparł, ciągnąc wyrazy. - Jestem jeszcze umówiony.
- To uciekaj.
- Mogę? - Na twarzy od razu pojawił się uśmiech.
Machnąłem ręką. Karol pożegnał się szybko, zostawił dwadzieścia złotych za obiad i pognał w kierunku Placu Wolnica.
Przez dłuższą chwilę patrzyliśmy z Bartkiem, jak nasz przyjaciel coraz bardziej się oddala, aż znika. Uniósł szklankę z napojem i siorbnął głośno.
- Jego zdrowie - rzekł bardziej do siebie.
- Myślisz, że kiedyś poznamy jego dupę? - zapytałem.
- Nie liczyłbym na to w najbliższym czasie.
- Nie, nie teraz. Myślałem o zimie.
Wzruszył ramionami. Zerknąłem na niego spod oka. Nadal patrzył w kierunku Wolnicy. Ale na jego twarzy już nie było kpiny, żartu, tylko żal. Czyżby on... Nie!, zaprzeczyłem szybko w myślach. Na litość boską, nie Bartek. On i Karol? Możliwe to w ogóle? Takie połączenie?
- Masz kogoś? - zapytałem szybko, by odgonić niepokojące myśli.
- Ja? - spojrzał na mnie zaskoczony. - Filip, ocipiałeś? Teraz jest mi dobrze samemu.
Zła odpowiedź. Kłamał. Ktoś, kto go nie zna, mógłby uwierzyć, ale nie ja. Po wypadku w "Papierosie..." pojawiły się u mnie przeczucia, które nie mogłem ignorować. Jednak tę delikatną sprawę wolałem przemilczeć. Nie mój interes w tym, by wyciągać od Bartka tak delikatne informacje.

niedziela, 15 września 2013

Epizod 62.

- Co to jest? - wskazałem głową na pismo, leżące na biurku.
- Nie umiesz czytać? - kpiący głos Marka rozbrzmiał echem w mojej głowie.
Kurde, co mu się stało? Miewał swoje humory, bywał opryskliwy, ale nigdy dotąd nie postępował w taki sposób ze swoimi pracownikami. Co go ugryzło? Czyżby obecność łysego też mu się udzielała?
- Umiem - odparłem - ale nie rozumiem powodu.
Jeszcze raz popatrzyłem na wypowiedzenie z pracy. Na pewno dotyczyło mnie, nikogo innego. Tylko dlaczego akurat ja?
- Jeśli jesteś inteligentny, powinieneś się domyślić.
- Najwidoczniej nie potrafię czytać między wierszami.
Marek odchylił się w fotelu. Poprawił garnitur i krawat, chcąc wyglądać dumniej i pewniej.
- Zapomniałeś o szkoleniu w Zakopanem? - zapytał.
Energicznie się wyprostowałem. Moja intuicja już zaczęła podpowiadać, że wspomnienie o delegacji w Zakopanem sprzed dwóch tygodni nie wróży nic dobrego. Ale tak na chłopski rozum, jeśli chodzi o samo szkolenie, to nie tylko ja się nudziłem. Może chcieli zrobić ze mnie królika doświadczalnego i każdy następny kto będzie znudzony wykładami i zajęciami podzieli w niedalekiej przyszłości mój los. Agencja reklamowa również i następnym da wypowiedzenie.
- Nie, nie zapomniałem - odparłem niepewnie, spodziewając kolejnego ataku. - Co z nim nie tak?
- Wszystko w porządku. - Marek wzruszył ramionami. - Wszyscy są zadowoleni.
- Zatem o co chodzi?
Zerknąłem na prezesa. Nadal podziwiał Kraków. Chociaż wiedział o mojej obecności w biurze, od początku nie raczył nawet na mnie spojrzeć.
- O twoje chuligańskie zachowanie.
Zaniemówiłem. Patrząc na Marka, miałem wrażenie, że oczy robią się coraz większe i lada moment wyjdą z orbit. W życiu podobnej głupoty nie słyszałem.
- Jakie chuligańskie zachowanie?
Czułem, jak krew zaczyna się we mnie buzować. Nie znosiłem kłamstwa, bezpodstawnych oskarżeń, a kiedy takie teksty trafiały pod mój adres, wybuchałem niczym wulkan. I wiedziałem, że jeśli zaraz nie usłyszę jakiegoś racjonalnego wytłumaczenia, polecą przekleństwa i nie tylko.
- Twoje, pedale - syknął Marek.
Ostatnie słowo wcisnęło mnie w fotel. Pod oknem dostrzegłem poruszenie. Robert Such drgnął. Po raz pierwszy od mojego przybycia odwrócił się w stronę biurka. Surowa twarz nie pochwalała zachowania dyrektora małopolskiej agencji reklamowej.
- Panie Marku, przywołuję pana do porządku! - rzekł podniesionym głosem. - Sprawa z panem Filipem miała zostać rozstrzygnięta polubownie i bez chamskich wyzwisk. Co pan sobie wyobraża? Jest pan dyrektorem i nie przystoi panu używać takich zwrotów, niezależnie od tego, jakie jest pańskie zdanie. Pan ma się wykazać profesjonalizmem!
- Przepraszam - rzekł po chwili Marek, unosząc ręce w geście poddania się. - Poniosło mnie. Ma pan rację, panie prezesie.
Wziął parę głębokich wdechów, po czym spojrzał w moją stronę. W jego oczach dostrzegłem nienawiść i szaleństwo. Gdyby nie było tutaj prezesa, już dawno straciłbym zęby. Tylko jakim cudem dowiedział się o mojej orientacji? Mateusz? On też nic nie wiedział. Co prawda mógł podejrzewać, kiedy nocował u mnie Wiktor, ale to mało prawdopodobne.
- Podpiszesz wypowiedzenie i odejdziesz z firmy jeszcze dzisiaj - rzekł Marek.
- Żądam wyjaśnień.
Nie wiem po co wdawałem się jeszcze w dyskusję. Powinienem sobie dać spokój. Jednak ciekawość wzięła górę. Chciałem wiedzieć o jakim zachowaniu mowa. Wszystkie możliwe czarne scenariusze przelatywały mi przed oczami, nawet ten, w którym pieprzyłem się z Wiktorem pod Gubałówką. Ktoś z firmy mógł nas podpatrzeć i donieść dalej.
- Tylko dlatego, że jest tu prezes powstrzymam się przed komentarzem i rękoczynem. - Marek oparł ręce na biurku. - Zostałeś oskarżony o pobicie siostrzeńca dyrektora głównego.
- Co takiego?! - krzyknąłem.
- Pobiłeś siostrzeńca dyrektora głównego za to, że odmówił uprawiania z tobą seksu.
Słowa Marka głośno obijały się po czaszce. To mi się śni! To na pewno mi się śni. Za chwilę się obudzę i wszystko będzie tak jak dawniej. Wstanę z łóżka, wezmę prysznic, zjem śniadanie i pojadę spokojnie do pracy. To tylko zły sen. To jakiś absurd!
- Nic takiego nie miało miejsca. - Nie wiedziałem co mam więcej powiedzieć. Cokolwiek bym mówił brzmiało niedorzecznie z moich ust, a Marek i tak nie uwierzy. - Nawet nie znam żadnego siostrzeńca dyrektora...
- A Kamila nie pamiętasz?
I wtedy wszystko stało się jasne. Zasłona z hukiem opadła na scenę. Słowa tego pedała rozbrzmiewały w mojej głowie. Że jemu jeszcze nikt nie odmówił seksu, że pożałuję tego, jeśli się z nim nie bzyknę. I oto dopełniła się jego groźba.
- Czyli jednak pamiętasz - rzekł po chwili Marek.
- Ale to on mnie zaatakował, ja tylko się broniłem. - Ze spuszczoną głową wymamrotałem te słowa, jak przedszkolak tłumaczący się przed opiekunką.
- Nie pogrążaj się - rzekł kpiąco Marek. - Podpisz i zakończymy tę farsę.
A więc to tak kończyła się moja przygoda w agencji reklamowej. Co prawda, to nie był szczyt moich marzeń, ale nie spodziewałem się, że w taki sposób odejdę, oskarżony przez jakiegoś bufona z Warszawy za to, że nie dałem mu dupy. Czego mogłem się spodziewać? Moje słowo prawdy, przeciwko słowu Kamila, siostrzeńca dyrektora głównego. No kto może tu mieć rację? Tylko Kamil. Dopełnił zemsty.
Marek podsunął dokument i długopis. Patrząc na pismo, jeszcze się wahałem, czy poddać się tak łatwo, czy walczyć. Może warto rozpętać burzę. Ale z drugiej strony ta korporacja dawała mi się we znaki. Ciągać się z nimi po sądach, patrzeć na te ich mordy... Nie, nie miałem już sił. Chwyciłem długopis i wyskrobałem podpis w oznaczonym miejscu. Wstałem zza biurka i ruszyłem w kierunku drzwi.
- Kopia! - zawołał za mną dyrektor.
- Maruś - otworzyłem drzwi na korytarz - wsadź sobie ten dokument wiesz gdzie.
Wymaszerowałem z pokoju Marka z podniesioną głową. Natychmiast po przekroczeniu progu mojego gabinetu przyskoczył do mnie Mateusz, chcąc się dowiedzieć czego dotyczyła rozmowa. Zbyłem go machnięciem ręki. Miałem wrażenie, że jeśli tylko otworze usta, to uduszę się tym korporacyjnym powietrzem, zalegającym w klimatyzacji. Odstąpił ode mnie dopiero w momencie, kiedy zabrałem się za pakowanie osobistych rzeczy z biurka. Wiedział co to znaczy. Próbował jeszcze ze mną rozmawiać. Bezskutecznie. Po chwili wycofał się do swojego biura, zostawiając mnie samego.
Kilkadziesiąt minut później, kiedy z niewielkim pudełkiem przemierzałem parking w stronę przystanku autobusowego, drogę zajechał mi czarny citroen C5. Przez zaciemnione szyby nie widziałem kierowcy, ale kiedy wreszcie uchyliło się okno, dostrzegłem łysą pałę prezesa Sucha.
- Możemy porozmawiać? - zapytał.
- Obawiam się, że rozmowę zakończyliśmy u Marka w biurze - skinieniem głowy wskazałem na wieżowiec za mną.
- Wiem, ale ta rozmowa dotyczy Kamila.
- Tego idioty? Proszę wybaczyć, ale nie mam ochoty o nim rozmawiać.
- Nawet na temat jego specyficznej orientacji. Panie Filipie, możemy sobie pomóc...
Skinieniem głowy zaprosił do środka. Krystaliczny Kamil ma jakąś skazę. A to ciekawe!

piątek, 13 września 2013

Epizod 61.

Dwie godziny temu prawa ręka Bażyńskiego przemaszerowała przez nasz dział i zamknęła się z Markiem w jego gabinecie. Wszyscy zostali postawieni w stan gotowości. Dotąd kozakujący Mateusz, nagle spokorniał i zaszył się za swoim biurkiem. Próbowałem do niego zagadać, ale zbył mnie. Puste dotąd biurko w parę sekund zarosło stertą papierów. Z tej odległości widziałem, jak ręce telepały mu się z wrażenia. Robert potrafił wywołać strach wśród pracowników. Może to przez jego wygląd. Łysa, wypucowana na glanc głowa sprawiała groźne wrażenie. Wysoki, postawny, dobrze zbudowany budził respekt. No nie powiem, żebym ja kozaczył przed nim. Tylko bym spróbował, a powaliłby mnie zaledwie spojrzeniem.
Najgorsze było to czekanie, tak naprawdę nie wiadomo na co. Jaki mógł być cel jego wizyty? Chciał nas zastraszyć swoją niezapowiedzianą wizytą? OK, udało mu się, może już wracać do stolicy. Chyba że sprawa należała do bardziej delikatnych. Podwyżki, awanse, przeniesienia, cokolwiek. Ale żeby musiał przyjeżdżać sam prezes? Przecież takie rzeczy załatwiało się drogą mailową, podsyłając odpowiednie dokumenty. Chyba że nasze kampanie reklamowe nie odniosły należytego sukcesu. I zjawił się, by nas zjebać za złe wyniki. Wtedy jego wizyta miałaby sens.
Telefon stacjonarny wyrwał mnie z rozmyślań. Matti aż podskoczył w fotelu. Przerwał pracę mnożenia dokumentów i wznoszenia papierowej blokady i patrzył z przerażeniem na mnie. A ja na telefon. Na wyświetlaczu widniało imię Marek Stróżyński, a przed nim przedrostek "dyr.". O kurde, jęknąłem w myślach. Poczułem jak żołądek ściska się w małą kulkę i podchodzi do gardła. Przeczucie podpowiadało mi, że nie wróży to nic dobrego, chociaż mogłem się mylić. Położyłem dłoń na słuchawce, wziąłem głęboki wdech i przyłożyłem ją do ucha.
- Słucham. - Głos zadrżał, choć chciałem nad nim zapanować.
- Przyjdź do mnie do biura - usłyszałem Marka w słuchawce. - Natychmiast.
- Dobrze - rzekłem wypuszczając powietrze.
Przez pięć sekund patrzyłem tępym wzrokiem w telefon i ze zdenerwowania pocierałem ręką czoło, wyskubując niewidzialne skórki. Nie zapowiadało się dobrze, czułem to, choć naprawdę chciałem się mylić. Wręcz usilnie wmawiałem sobie, że to tylko rozmowa. Kurwa! Rozmowa. Gdyby to była zwykła rozmowa, bez obecności Roberta, może bym się tak nie stresował.
- Co się stało? - W drzwiach swojego gabinetu stał Matti. Jego twarz była zielona. - Coś przeskrobałem?
Ja pierdolę! Czy on myśli, że jest dupą wołową tego świata? Że jest winien wszystkiemu co złe?
- Daj spokój - machnąłem ręką. - Wzywają mnie.
Nieme spojrzenie Mateusza odprowadziło mnie do drzwi. Szedłem niczym na skazanie. Ale gdzieś tam w zakamarkach mojego mózgu obijała się o jego fałdy optymistyczna myśl, że może w gabinecie Marka czeka mnie pochwała od samego prezesa Sucha.
Zapukałem delikatnie w drzwi firmy GERDA. Kiedy usłyszałem "proszę", wślizgnąłem się do środka, ostrożnie, by nie robić zbyt dużego hałasu. Prezesik stał twarzą zwróconą do okna ze skrzyżowanymi na klatce rękami. Jego łysa czacha świeciła, odbijając promienie letniego słońca. Nie odwrócił się, kiedy wszedłem, kompletnie nie zainteresowany kto przyszedł. Zresztą nie miałem się czemu dziwić. Prezes Such nie będzie patrzył z góry na podrzędnego pracownika.
- Dzień dobry - przywitałem się, przywdziewając na twarzy sztuczny uśmiech, by choć trochę rozluźnić napiętą i duszną atmosferę.
Nie zareagował. Nawet nie drgnął. Oby nie zakochał się w Krakowie, patrząc przez to wielkie okno na miasto.
- Siadaj. - Marek wskazał ręką fotel.
Nie spojrzał na mnie. Ale w obecności szefa z Warszawy, nawet on dygał. Zrobiłem, jak kazał. W milczeniu czekałem na dalszy rozwój akcji. Dostrzegłem, że Marek ma przed sobą jakiś dokument, któremu ciągle się przygląda. Czyta, jakby chciał się upewnić. Jego posępna twarz nie wyrażała żadnych emocji. Niespodziewanie podniósł głowę, spojrzał na mnie z politowaniem - tak, z politowaniem, dobrze znałem ten wzrok - po czym podsunął mi dokument pod oczy.
- To dla ciebie - rzekł.
- Co to? - zapytałem.
Nie usłyszałem odpowiedzi. Za to odczytałem słowa, które widniały na papierze. Tym razem to moja twarz nie wyrażała żadnych emocji. Po prostu czytałem zdanie po zdaniu, z pełnym zrozumieniem. Ale mimo to ani nie jęknąłem z rozpaczy, ani nie uśmiechnąłem się ze szczęścia. Jakaś blokada uniemożliwiła mi podzieleniem się emocjami po przeczytaniu pisma. Dopiero po chwili coś zaczęło się przejaśniać. Zapora runęła.

czwartek, 12 września 2013

Epizod 60.

Od dobrych trzydziestu minut siedziałem nad szklanką soku z czerwonych pomarańczy, próbując ogarnąć swoim małym rozumem wpis Damiana do pamiętnika Sebastiana. Ostatni, zamykający ich wspólne życie; tu na ziemi, tutaj między żywymi. Jak wspomniał, co noc przenosi się do klubu i odtwarza tamtą sytuację. Dlaczego? Bo Sebastian sam mu na to pozwolił. I tak to trwa już dwa lata. Aż do dzisiaj, kiedy to Damian zdecydował się targnąć na swoje życie. Po co chciał to zrobić? Odpowiedź nasuwała się tylko jedna - tak bardzo kochał Sebastiana, że postanowił być z nim na zawsze. Tam po drugiej stronie.
Schowałem twarz w dłoniach.
A najstraszniejsze w tym wszystkim było to, że w jakiś dziwny sposób moja droga zaczęła przypominać ścieżkę Sebastiana. No na przykład jego wypadek w Coconie, gdzie trafiony butelką po piwie stracił przytomność. U mnie podobnie. Też nadziałem się na szkło i odpłynąłem na parę dni. Z tą różnicą, że ja się obudziłem. Gdzieś, w którymś momencie nasze drogi po prostu się skrzyżowały. Może to efekt naszego pierwszego spotkania? Ale po długim czasie? Wiedziałem, że Seba jest dziwny, kiedy go poznałem. Czułem to, patrząc na niego. Miał to szaleństwo w oczach. Już sam fakt, że śnił o nim, to brzmi nienormalnie.
Tylko dlaczego teraz ja muszę pokutować za grzechy Sebastiana? Przecież ten koleś nie był dla mnie nikim szczególnym! Nie zapałałem do niego sympatią, kiedy go pierwszy raz ujrzałem. Był dla mnie obojętny. Boże, co za paranoja! Muszę się z tego uwolnić. Skończyć te "skoki" do Edenu i odesłać tego kurwiszona w zaświaty. Niech przestanie bruździć w życiu normalnych ludzi.
Z rozmyślań wyrwał mnie odgłos zamykanej skrzynki z narzędziami. Ślusarz, który przyszedł wymienić zamek w drzwiach, właśnie kończył swoją pracę. Całe szczęście. Chciałem jak najszybciej opuścić to mieszkanie, gdzie wszystko przypominało o mojej obecności i obecności Sebastiana. Potrzebowałem świeżego powietrza. Spacer przez miasto dobrze mi zrobi. Wyczyszczę szare komórki z wrażeń z dzisiejszego dnia, usunę w kąt wspomnienia. Będzie dobrze. Musi być dobrze. Damian wróci do siebie, ogarnie się i zacznie normalnie żyć. Wyperswaduję mu z głowy tego zasranego Sebastiana.
Ślusarz wręczył mi nowe klucze, wypisał odręcznie kwit, zapłaciłem odliczoną kwotę i pożegnałem go, prawie wypychając za drzwi. Rozgadał się chłopak o pracy. Młody był, pewnie w firmie sami starsi panowie z wąsami, żonaci i dzieciaci, a on jeden samotnik. Trafił na mnie, więc myślał, że sobie pogada. Niestety nie chciało mi się wchodzić z nim w dyskusję. Odczekałem pięć minut, tak dla pewności, żebym go przypadkiem nie spotkał na parkingu i kiedy już miałem wychodzić, zatrzymałem się jeszcze na chwilę w korytarzu. Nie wiem czemu to zrobiłem. Rozejrzałem się po mieszkaniu. Coś pchnęło mnie w stronę sypialni. Po co? Próbowałem sobie wyperswadować ten szalony pomysł, ale było już za późno. Drzwi znajomo skrzypnęły. Mój wzrok spoczął na zapiskach Sebastiana. Chwyciłem go jedną ręką, a drugą przejechałem po okładce. Nim się zorientowałem, zamykałem mieszkanie Damiana, dzierżąc pod pachą pamiętnik.
Do mieszkania wróciłem dość późno. Zmęczony, spragniony i przepocony wziąłem prysznic i padłem do łóżka. Całkowicie zapomniałem o spisanych wspomnieniach Seby.
Następnego dnia gnałem ile sił na autobus do pracy. Oczywiście zaspałem. Z rozwianym włosem wpadłem do biura, na wdechu. Idąc do swojego gabinetu i mijając znajome twarze, podnosiłem rękę na powitanie. Nie byłem w stanie nic wykrztusić. Opadłem na fotel i wreszcie zacząłem normalnie oddychać.
Dziesięć minut później zjawił się Mateusz. To cud, że i tak długo nie przychodził.
- Masz czas? - zapytał od progu.
- Wchodź - zaprosiłem go do środka.
Usiadł naprzeciwko mnie i lustrował spojrzeniem. Oho, zapowiadało się coś ostrzejszego.
- O co chodzi? - zapytałem.
- Ty mi powiedz.
Wzruszyłem ramionami. Nie miałem zielonego pojęcia.
- Nie udawaj, że nie wiesz o co chodzi?
- Kompletnie.
- Co to miało wczoraj znaczyć? - zapytał wreszcie.
- Chodzi ci o sesję u psycholożki - załapałem.
- Otóż to! - Matti podniósł głos. Oj, będzie wojna. - Co to w ogóle za zachowanie? Wypadasz w trakcie spotkania, uciekasz z gabinetu i pędzisz gdzieś przed siebie! Tak się nie robi. Ona chciała ci pomóc! A ty zachowałeś się, jak skończony baran!
Wyprostowałem się energicznie w fotelu. Przyszła pora na kontratak.
- Po pierwsze, mój drogi, nie podnoś na mnie głosu, bo tego sobie nie życzę. Po drugie zauważ, że ona bardziej chciała sobie pomóc niż mnie. Była ciekawa, czy rzeczywiście czegoś doświadczyłem, a może pisała jakiś niekonwencjonalny artykuł o dziwnych stanach ludzi i chciała sobie na mnie popatrzeć. Poza tym mam wrażenie, że ona mi coś dała na wywoływanie "halunów".
Symboliczne cudzysłowie zawisło w powietrzu, kiedy wypowiadałem ostatnie słowo. Końcówkę trochę ubawiłem, bardziej dla rozluźnienia napiętej atmosfery, ale zauważyłem strach w oczach Mattiego. Policzki nabrały niespodziewanie rumieńców, a na czoło wystąpiły charakterystyczne kropelki potu. Czyżby coś było na rzeczy? Trafiłem w jakiś słaby punkt? Naprawdę mi coś wsypała?
- Przestań tak mówić - wyjąkał Matti, uciekając spojrzeniem w okno.
- Jeśli to prawda...
- Przestań - przerwał energicznie. - Chciała ci pomóc, a ty po prostu stamtąd uciekłeś.
- Matti, jeśli się dowiem, że w tej wodzie, którą mi podała, rzeczywiście coś było...
Nie dokończyłem. Znowu! Tym razem przerwał mi dźwięk telefonu stacjonarnego. Na wyświetlaczu widniał napis RECEPCJA.
- Słucham.
- Intruz na terytorium - usłyszałem zaledwie szept recepcjonistki.
Potem był już tylko urywany sygnał. Szybko się rozłączyła.
- Co się stało? - zapytał zaciekawiony Mateusz.
- Główny prezes z Warszawy przyjechał - wykrzywiłem usta.
Tak zwykliśmy określać, my - szarzy pracownicy wielkiego działu reklamy, prawą rękę dyrektora Bażyńskiego, niejakiego Roberta Sucha. Rzadko wpadał do nas z wizytą, a jeśli już to robił, musiał mieć bardzo poważny powód.

środa, 11 września 2013

Epizod 59. Ostatni zapisek - kilka słów od Damiana.

Sebastian odszedł...
Przez kilka dni dzielnie walczył o przetrwanie, przy pomocy aparatury medycznej. Po czterech dniach od niefortunnego wypadku w klubie serce przestało pracować, a mózg zaprzestał wysyłania impulsów nerwowych. Gdzie w tym czasie przebywał? Czy śnił o lepszym życiu? Czy jego dusza wędrowała po różnych światach, obierając kierunek, w którym miała zamiar dalej zmierzać? Nie wiem. Miałem tylko wrażenie, że gdzieś kluczy między naszym światem a tym o niebo lepszym od doczesnych zmartwień.
Chciałem go zatrzymać. Dzień w dzień trwałem przy jego łóżku, czekając z nadzieją aż otworzy oczy i uśmiechnie się do mnie. Już więcej tego nie zrobił. Odszedł w takim momencie, kiedy nasze życie, wspólne życie, dopiero nabierało rozpędu. Jeden wypad do klubu, niefortunny wypadek, zniszczył nasze marzenia. Głupia butelka po piwie odebrała mu wszystko - plany na przyszłość, nadzieje, pragnienia... Zabrała Sebastiana z moich rąk. Na zawsze...
Dwa dni temu Sebastiana pochłonęła ziemia. Przyjęła go rozważnie, spokojnie, z należytą czcią, w blasku popołudniowego słońca. Pomimo jego odmiennej orientacji, nie sprzeciwiała się. Miała do niego szacunek.
Długo nie mogłem się pozbierać po jego stracie, jego odejściu ode mnie. Wciąż nie potrafiłem pojąć ani uzmysłowić sobie, że Sebastiana już nie ma. I więcej go nie zobaczę. Gdzieś w zakamarkach mojego mózgu szalało przeświadczenie, że to tylko zły sen. Że się obudzę. Że Seba otworzy drzwi od mieszkania, wkroczy z impetem, z tym błyskotliwym uśmiechem, którym mnie obdarzał. Podejdzie, da soczystego całusa i... będzie jak dawniej. Jednak nie wracał. Mieszkanie zgasło, ale wciąż czułem rozchodzący się po pomieszczeniach zapach jego perfum, dezodorantu. Czułem jego obecność, ale jakąś taką dziwną. Niematerialną.
Szperając w rzeczach Sebastiana znalazłem ten zeszyt pełen zapisków, dokonanych jego ręką. Niewiele tego. Pierwszy wpis sięgał zaledwie trzech miesięcy wstecz, do momentu w którym wrócił do Krakowa. Potem kolejne zapiski ukazywały się nieregularnie. Mimo to cieszył się, że jest ze mną, ze swoim wymarzonym facetem. Wyśnionym w wieku dziewiętnastu lat. Pewnie napisałby dużo więcej, gdyby nie tamto wydarzenie w Coconie, które doprowadziło do jego odejścia.
Ale co noc, kiedy zamykam oczy, przenoszę się do innego świata. W podobnym klubie, jak Cocon, odtwarzam tamtą scenę. Widzę, jak szkło rozsadza mu czaszkę, tryska krew, jego ciało osuwa się bezwładnie na podłogę. W ostatniej chwili chwytam go i tłumię upadek. Niewidzącym wzorkiem stara się uchwycić szczegóły, ale nie potrafi. W końcu je zamyka. Jak się potem okazuje na zawsze... W następnej chwili, kiedy wycieram twarz od łez, jest przy mnie. Siada obok, głaszcze, uśmiecha się, jak gdyby nic się nie stało. Pociesza. Mówi, że w tym świecie będzie zawsze przy mnie, że zawsze możemy się spotkać. Że tylko jesteśmy razem i nikt nas nie rozdzieli.
Dziękuję Ci, Seba...

Kraków, lipiec 2011 rok.

czwartek, 5 września 2013

Epizod 58.

- Damian, Damian, Damian.
Imię mojego byłego powtarzałem niczym mantrę, żeby o nim nie zapomnieć. Wciąż czułem na oczach oślepiający błysk promieni słonecznych, które zatrzymały mnie przed klubem. Muszę się pozbierać. Koniecznie muszę sprawdzić, czy z Damianem wszystko w porządku. Jak na złość mój umysł podsuwał mi same czarne scenariusze. Przez tego edeńskiego debila, Damian może zrobić sobie krzywdę.
Otworzyłem oczy. W ułamku sekundy promienie zachodzącego słońca rozproszyły się, a moim oczom ukazał się gabinet lekarski pani psycholog. Leżałem na pierdzącej kanapie. Z dziwnym wrażeniem, jakbym oglądał się za siebie, dostrzegłem jeszcze wejście do Edenu. Ale i ono też się rozpływało. Znów byłem ciałem i duchem w swoim rzeczywistym świecie.
- Damian, Damian - powtarzałem nieprzerwanie.
- Co to za Damian? - Psycholożka wyraźnie zażenowana wtrąciła się w moją mantrę. Odstawiła długopis i ściągnęła okulary. Wyraźnie zaintrygowało ją to wypowiadane przeze mnie imię. - Powtarzasz go cały czas.
- Damian - podniosłem się z kanapy. Totalnie ją zignorowałem. - Damian.
Musiałem pędzić. Od czasu jego wizyty w Edenie trochę minęło. Mógł już sobie coś zrobić.
- Skup się? Co to za Damian?
Od kiedy przeszliśmy na "ty"?, przemknęło mi przez umysł.
- Damian - znów wypowiedziałem imię chłopaka.
Brakowało mi innych słów. Chociaż kłębiły się one w głowie, tylko "Damian" przyjmował werbalną postać. Wstałem z kanapy i spojrzałem na drzwi.
- Dokąd się wybierasz? Jeszcze nie skończyliśmy sesji.
Zignorowałem jej słowa. Wyszedłem na hol. Matti podniósł głowę znad kolorowego czasopisma. Za plecami słyszałem nawoływania pani Magdy, żebym wracał, że tak nie można przerywać sesji.
- I jak? - odezwał się Matti.
- Damian - odparłem.
- Co takiego? - Mateusz nie bardzo rozumiał o co mi chodzi.
- Damian - powtórzyłem.
I nie czekając opuściłem ten przyjemny przybytek doznań umysłowych. Nieco spokojniejszy wsiadłem do tramwaju, który jechał w stronę Ruczaju. Przez jakiś czas błądziłem po osiedlu, szukając odpowiedniego bloku. Sporo lat minęło, kiedy byłem tutaj ostatnim razem. Powstało kilka nowych budynków, doprowadzili linię tramwajową. Nie ten Ruczaj, co był przedtem.
Wreszcie dotarłem. Akurat minęła mnie karetka pogotowia, która na sygnale skręciła w główną ulicę. Znów odczułem niepokój. Ten sam, który pojawił się jeszcze w Edenie.
- Damian - szepnąłem, spoglądając na znajomy blok.
Zlokalizowałem mieszkanie na piątym piętrze i pobiegłem do klatki. Drzwi były otwarte na oścież, a przy wejściu tłoczyła się grupka starszych ludzi, którzy żywo dyskutowali. Nie chciałem się zatrzymywać i przysłuchiwać rozmowie. I tak wiele czasu już straciłem na dojazd tutaj transportem publicznym, pełnym ludzi, zmęczonych i podenerwowanych. Przeskakiwałem schody, co drugi, tak szybciej. Pierwsze piętro, Drugie, potem trzecie. Przy czwartym złapałem zadyszki, ale nie zatrzymałem się. Wpadłem na piąte piętro. Drzwi od jednego z mieszkań były lekko uchylone. To tu mieszka Damian. Tylko dlaczego nie zamknął wejścia? Przekraczając próg dostrzegłem wyłamany zamek. Wkroczyłem do środka, pełen złych przeczuć. W salonie krzątał się Dominik. Pakował do torby parę ciuchów, książki, kosmetyki. Na mój widok przerwał czynność. Spojrzał zdziwiony.
- Filip? - Nie dowierzał, że mnie widzi. - Co ty tu robisz?
O to samo mógłbym jego zapytać - co robi w mieszkaniu Damiana?
- Gdzie Damian? - Zamiast odpowiedzi zadałem pytanie.
Rozejrzał się niepewnie po mieszkaniu, chcąc sprawdzić czy zabrał to, co powinien.
- Nie ma go - wzruszył ramionami.
- Gdzie on jest?
Niepokój narastał do olbrzymich rozmiarów. Coś było nie tak. Coś się wydarzyło, a Dominik nie chce mi o tym nawet powiedzieć.
- Po prostu go nie ma - wzruszył ramionami. Wsadził do torby kosmetyczkę i zasunął zamek.
- Gdzie on jest? - Zaakcentowałem każde słowo.
- Miał wypadek - odparł po chwili.
Wiedziałem, przemknęło mi przez myśl, po prostu wiedziałem. To przez tego edeńskiego dupka, który zawrócił mu w głowie. To wszystko wina Sebastiana! On jest odpowiedzialny za to, że Damian targnął na swoje życie. Nie dość, że już wącha kwiatki od spodu, to jeszcze miesza w życiu Damiana. Mało go skrzywdził? Czego on chce?
- Przed chwilą zabrało go pogotowie - dodał Dominik. - Filip, co tu robisz?
- To dziwne - usiadłem na oparciu sofy. - Miałem przeczucie, że z Damianem dzieje się coś złego. Dlatego zareagowałem i przyjechałem. Co mu się stało? - spojrzałem na stojącego obok chłopaka.
- Postanowił odebrać sobie życie. Nałykał się tabletek, wziął żyletkę i otwarł sobie żyły. Policja zabezpieczyła ślady i dowody.
Dominik usiadł obok spakowanej torby. Zapewne zabierał ją do szpitala, dla Damiana. Najpotrzebniejsze rzeczy, które będą mu przydatne podczas pobytu i rekonwalescencji.
- Nigdy nie spodziewałem się, że ktoś z bliskich znajomych może targnąć się na swoje życie. Zwłaszcza Damian. To prawda, był ostatnio dziwny. To już ciągnęło się od dłuższego czasu.
- Od śmierci Sebastiana - wtrąciłem.
- Dokładnie.
- Miałem okazję go poznać.
- Myślałem, że w końcu z tego wyjdzie, ale z każdym dniem było z nim coraz gorzej - Dominik spuścił głowę. - Nie mogłem mu pomóc. Nie wiedziałem jak, ale żal we mnie wzbierał, kiedy widziałem, jak się chłopak zapada i gaśnie. Aż tu dzisiaj zadzwonił, bo chciał się pożegnać. Mówił coś o dłuższym wyjeździe. Zaniepokoiło mnie to, więc wziąłem taksówkę i postanowiłem sprawdzić czy wszystko w porządku. Komórki nie odbierał. Wyłączył. Pewnie nie chciał, żeby ktoś mu przeszkadzał w tym rytuale.
Wzruszył ramionami. Przez dłuższą chwilę siedzieliśmy w milczeniu. O czym myślał Dominik? Nie wiem. Pewnie tak jak ja, o Damianie. Tyle że ja miałem przed oczami wspomnienia z okresu, kiedy byliśmy razem. Szczęśliwi, zakochani. Do momentu, kiedy między nas wtargnął on, Sebastian, przybysz ze wsi.
- Mam do ciebie prośbę, skoro już tu jesteś. - Dominik podniósł się z kanapy. - Musiałem wyważyć drzwi, żeby się tu dostać. Wyłamałem zamek. Za pół godziny powinien przyjść ślusarz, który go wymieni i da nowe klucze. Poczekasz tu na niego? Ja pojadę do szpitala z rzeczami Damiana - skinieniem głowy wskazał na leżącą torbę.
- Jasne - odparłem.
- Dzięki.
Wziął ją i ruszył do wyjścia. Zatrzymał się tuż przy kuchni. Słyszałem, że jeszcze coś tam robi, ale kiedy usłyszałem jego kroki w salonie odwróciłem się energicznie.
- To adres szpitala, gdzie go zabrali. - Wręczył mi karteczkę z ulicą i nazwą. - Odwiedź go. Przy okazji dostarczysz nowy pęk kluczy.
- Ok, w porządku.
Dominik opuścił mieszkanie. Podniosłem wzrok. Czyhające po kątach wspomnienia z przeszłości, ruszyły ostrożnie w moją stronę. Tyle tutaj przeżyłem, będąc z Damianem. Tyle się wydarzyło. Na tej kanapie obejrzeliśmy prawie tysiąc filmów do późna w nocy. Na balkonie od czasu do czasu wypalaliśmy po papierosie. A kiedy miałem chuć brałem go w przedpokoju i rżnąłem do upadłego. Wszedłem do sypialni. Drzwi cicho skrzypnęły. W nozdrza uderzył znajomy zapach. Tyle lat, a ja wciąż miałem tak miłe wspomnienia, tak żywe i pełne uczuć, jakby to wszystko miało miejsce zaledwie parę dni wcześniej.
Podszedłem do łóżka. Na pościeli leżał zeszyt. Spisany odręcznie nieznanym mi pismem. Nie należało ono ani do Dominika, ani tym bardziej do Damiana. Przerzuciłem na pierwszą stronę. Po prawej stronie widniało imię Sebastian. Czyli to wspomnienia Sebastiana...
Usiadłem na krawędzi łóżka. Naszego łóżka. Myślałem, że po naszym rozstaniu coś się tutaj zmieni, a tu nic nie uległo zmianie. Meble były wciąż te same, jedynie pokój był odświeżony. Ale to przez Sebastiana postanowił odebrać sobie życie. Jego kochał bardziej niż mnie.
Otworzyłem pamiętnik Seby na ostatnim zapisku. Jego wpis obejmował prawie dwie strony. Z ciekawości przerzuciłem na kolejną stronę. Na gładkim papierze, bez żadnych kratek czy linii, widniał jeszcze jeden wpis. Ale tym razem należał on do Damiana. Z ciekawości zagłębiłem się w opowieść...

Epizod 57.

Minęła sekunda, może dwie. Odczułem paraliżujący strach. Cisza oplotła mnie wokoło. Otworzyłem oczy z niepokojem. Już nie byłem w gabinecie pani Magdy, na jej pierdzącej kanapie, która wydawała ohydny dźwięk przy każdym poruszaniu się. Znajdowałem się przy szatni, w korytarzu, w którym panował półmrok. Przez uchylone drzwi wdzierało się światło, zachodzącego słońca.
- Eden - wyszeptałem. Czyli wróciłem do lokalu, w którym spotkałem dwóch irytujących kolesi, Sebastiana i Tomasza. Jak to dobrze, że pamięć wracała!
Dostrzegłem ich przy barze. Siedzieli i śmiali się ze swoich żartów. Przystanąłem na moment. Do tej pory w tym dziwnym klubie byłem ofiarą, zagubioną owieczką, którą porzuciło stado. Tym razem postanowiłem iść na pewniaka. W końcu już nie jestem tutaj pierwszy raz. Ale będą w szoku. Podszedłem do baru.
- Witajcie, panowie - przywitałem się radośnie, choć serce waliło w piersi, jakby zaraz chciało wyskoczyć. - Dawno się nie widzieliśmy.
Ten z czarnymi włosami, Sebastian, zamarł, blondyn - czyli Tomasz - spanikowanym wzrokiem błądził po klubie, jakby szukał wsparcia od kogoś z zewnątrz. W ich oczach dostrzegłem przerażenie i strach. A im bardziej oni byli przerażeni, tym bardziej ja nabierałem pewności siebie. Triumfowałem.
- Co ty tu robisz? - wyszeptał ten pierwszy, jakby bał się, że ktoś może go usłyszeć. - Nie powinno cię tutaj być. Jak się tu dostałeś?
- Normalnie. - Wskazałem ręką na wejście. - Przez drzwi.
- Nikt cię nie zapraszał. Nie wzywaliśmy cię.
- To już muszę mieć tutaj zaproszenie? - zdziwiłem się. - Do Edenu? Myślałem, że mam kartę stałego klienta. Skoro raz mnie wezwaliście, myślałem, że mogę częściej wpadać.
- Nie możesz! - oburzył się blondyn. - To nie jest miejsce na częste przebywanie dla śmiertelników. Nie możesz tutaj wpadać, kiedy chcesz. Jak... Jak w ogóle ci się udało tu wejść?
Temat przewodni - wejście do Edenu. Niby otwarte, ale jednak nie powinno mnie tu być. Usiadłem wygodnie na obok chłopaka o czarnych włosach.
- Dlatego może wyjaśnijmy sobie wszystko po kolei - zwróciłem się do siedzącego najbliżej mnie. - Jestem w Edenie już któryś raz. Za pierwszym razem zjawiłem się w klubie wbrew własnej woli...
- Wezwaliśmy cię, ponieważ miałeś ratować Damiana. Odmówiłeś pomocy...
- Ale ty mimo to szedłeś w zaparte i wciąż mnie tutaj sprowadzałeś - dokończyłem za niego z nutą sarkazmu w głosie. - Teraz zjawiam się sam od siebie i mi się obrywa.
- To Eden! - Do rozmowy wtrącił się Tomasz. - Nie wiesz co to znaczy? Uczyłeś się o tym w szkole! - Był wściekły, jak nigdy dotąd. Za pierwszym razem oprowadzał mnie po klubie, byłem dla niego jak najdroższy przyjaciele, a teraz traktował mnie niczym wroga. - To miejsce, gdzie żywi mogą się spotkać ze swoimi bliskimi, którzy odeszli. To taka przejściówka.
Musiałem trzymać się swojej pewności siebie. Rozejrzałem się po lokalu. Z głośników sączyła się leniwie muzyka, już nie tak głośna, jak ostatnim razem.
- I tak sobie tutaj siedzicie, popijacie drineczki i czekacie na bliskich z realnego świata - zakpiłem.
- Bawi cię to? - zapytał Sebastian.
- Raczej nie mam zamiaru płakać - wzruszyłem ramionami. - Sam bym chętnie czegoś się napił, ale pewnie nie mam na co liczyć. Cóż, bywa... Ale wiesz co? - zwróciłem się do Sebastiana. - Kiedy Damian odchodził ode mnie, kiedy nas poznawał ze sobą, nie sądziłem, że tak szybko go zostawisz.
Nie wiedziałem skąd nagle tyle informacji, tyle wiadomości znalazło się w mojej głowie. Prawie o tym zapomniałem. W tym świecie wszystko było takie klarowne, a tam skąd przybyłem zamazane. Miałem nadzieję, że po powrocie nie zapomnę szczegółów tej wizyty. Zbyt dobrze bawiłem się teraz kosztem spanikowanego Sebastiana i jego przyjaciela, Tomasza.
- A potem miałeś jeszcze czelność wzywać mnie tutaj, żebym pomógł Damianowi wyjść na prostą. Żal mi go, naprawdę. A ty jesteś żałosny. Wiesz dlaczego? Bo nawet nie stać cię na powiedzenie mu prawdy. Przychodzi do tego Edenu - wskazałem ręka na złażącą ze ścian farbę - praktycznie codziennie, żeby się z tobą zobaczyć. Tyle ze sobą rozmawiacie i nie potrafisz mu na spokojnie powiedzieć, że musi zacząć żyć własnym życiem? Taki jesteś mądry?
- Przerwę ci - Sebastian energicznie wypiął klatę do przodu. - Był tu dzisiaj. Jakieś pół godziny temu. Rozmawialiśmy. I skończyliśmy.
No wreszcie jakiś postępek. Aż przez parę sekund byłem w szoku. Nie spodziewałem się takiego obrotu spraw. Ale ten spokój trwał krótko. Zbyt krótko. Wystarczyło zaledwie kilka sekund, by w umysł wkradł się strach. Dziwny, paraliżujący i niespokojny. Czy aby na pewno wszystko potoczyło się po dobrej myśli?
- Co mu powiedziałeś? - Zaatakowałem ostro Sebę.
- Że to koniec - odparł zadowolony chłopak.
- Ale co dokładnie? - podniosłem głos.
- Nie rzucaj się! - Seba próbował mnie uspokoić. - Powiedziałem, że źle zrobiłem, zaczynając z nim związek, rozkochując go w sobie. Że tego żałuję i gdybym mógł cofnąć czas, to nie dopuściłbym do rozpadu waszego związku. Usunąłbym się w cień.
- Co za heroiczny czyn! Tylko szkoda, że tak późno! - wrzasnąłem.
- O co ci chodzi? - zdziwił się Sebastian.
- Powinieneś już iść - zwrócił się do mnie Tomasz. - To nie pora na takie rozmowy.
Żadne z nas nie zwróciło uwagi na komentarz blondyna.
- Gdybyś znał lepiej Damiana, wiedziałbyś że może się załamać. Co mu jeszcze powiedziałeś? - Musiałem wiedzieć, bo uczucie niepokoju wciąż mną targało.
- Że nie może tu więcej przychodzić. Zrobiłem to, co sam mi doradziłeś.
- Ja pierdolę! To kopnięcie w kalendarz uszkodziło ci mózgownicę. Jesteś jebnięty! - wybuchłem na Sebastiana. - Nie doradzałem ci rozstania z nim, tylko rozmowę. Zresztą sam stwierdziłeś, że może przychodzić do Edenu, kiedy tylko zechce, kiedy tylko będzie tego potrzebował, a teraz powiedziałeś mu coś takiego!
- O co się złościsz? To mój facet.
No jeszcze czego! Nie dość, że Seba wącha kwiatki od spodu, to na dodatek przywłaszcza sobie Damiana. Boże, Damian. Odczułem silniejszy niepokój, kiedy o nim pomyślałem.
- Były facet! - podkreśliłem. - Pierdolnąłeś w kalendarz. Wasz związek się skończył. Rozpadł się, rozumiesz? Jesteś... - spojrzałem na niego z niesmakiem. - Nawet nie wiem kim, czy czym jesteś.
Damian! Damian! Muszę koniecznie się z nim zobaczyć. Zerwałem się z krzesła i pognałem w stronę szatni. Gnany niepokojem, wypadłem z baru prosto w promienie słoneczne. Zatrzymałem się przed wejściem. Przywykłe do mroku oczy zabolały od nagłego ataku światła. Oślepłem.
- Damian. Damian - powtarzałem na głos, a słowa odbijały się echem po głowie.

środa, 4 września 2013

Epizod 56.

Pierwszy telefon od Lady Margaret olałem. Zbyt zajęty zbliżającą się kampanią reklamową nie miałem ani ochoty na wdawanie się z nią w dyskusje o jej weselnych problemach z salą czy jedzeniem, ani na wysłuchiwanie narzekań, że nic nie robię. A przecież drużba powinien trzymać rękę na pulsie. Tak twierdziła od początku, kiedy Paweł mnie poprosił na świadka. Zgodziłem się, ale tylko do pomocy w organizacji tego galimatiasu, a nie odwalaniu całej roboty. Dobrze wiedziała, że jestem w pracy i mam inne obowiązki. To jej ślub, jej wesele, więc niech sama ogarnia ten kurwidołek, w który się wpędziła. Współczułem tylko Pawłowi, ale jakby na to nie patrzeć, to on klęknął przed nią ze złotym pierścionkiem. Myślałem wtedy, że jebnę. Byłem w takim szoku, jakby to przynajmniej mi się oświadczył. Mej osobie, mój heterycki przyjaciel. Nie mogłem dojść do siebie, kiedy ta przeradosna wiadomość trafiła do mnie, a szczęśliwy pisk Margaret potrafiłem sobie wyobrazić... i niestety również usłyszeć. Przy pierwszej okazji spotkania ze mną nie omieszkała wymachiwać ciągle rączką, na której błyszczał zaręczynowy pierścionek. Nosiła go dumnie, niczym królowa swoją ciężką koronę. Życzyłem jej wówczas w duchu, podczas kolacji w Pizza Hut, żeby puściła pawia. Pech chciał, że to ja wylądowałem w łazience i rzygałem jak kot w przydrożnym rowie.
Drugi telefon również zignorowałem. Ale zacząłem się zastanawiać czego może chcieć. Czyżby aż tak panikowała przed ślubem, że nie mogła już ogarnąć przygotowań? Obiecałem sobie, że oddzwonię po pracy. Te parę godzin może jeszcze zaczekać. Świat się nie skończy, a do wesela zostało kilka dni.
Niestety Margaret była nieustępliwa. Telefon dzwonił trzeci, a nawet i czwarty raz. Żadnego nie odebrałem. No na litość boską! Nie będę na zawołanie tej wrednej piczy! Bo ona ma pilną potrzebę i musi się skontaktować. A takiego wała! Niech się cmoknie.
Piąty raz telefonowała, kiedy wychodziłem z biura. W korytarzu dołączył do mnie Matti.
- Gotowy na seans? - zapytał podekscytowany.
 Wizyta u psychologa - moja wizyta, nie jego - tak go podnieciła, jak dobry seks z rana. W oczach Mateusza płonęły iskierki. Jarał się samym faktem, że tam idę. Niekoniecznie muszę być poddany hipnozie, by wrócić do momentu wypadku i śmierci klinicznej. Opowiem lekarce o snach, wizjach, czy jak tam zwał te obrazy w mózgu, które mi ostatnio towarzyszą, i wrócę na mieszkanie. Matti był jednak innego zdania. Konieczna jest hipnoza, żeby odblokować jakieś sygnały nerwowe w mózgu, czy coś w tym stylu.
- To tylko wizyta u psychologa - poprawiłem go po raz kolejny. W międzyczasie przyjąłem połączenie od Margaret. - Słucham. O co chodzi?
- Zabiję cię! - krzyknęła prosto do słuchawki.
Z podniesionym głosem zaczęła mnie opierdzielać, że spiłem Pawła na wieczorze kawalerskim, że doprowadziłem go do ruiny, że nie umiem się o niego zatroszczyć, skoro oberwał w twarz.
- Widziałeś, jak on teraz wygląda?! Widziałeś?! - Ton głosu wciąż był na zbyt wysokim poziomie. Moje bębenki miały już dość. - Ma śliwę pod oczami! Wygląda, jak pirat!
A jak ma inaczej wyglądać? Przecież wpierdolił mu pedał, a sam się o to prosił, więc nie współczułem mojemu heteryckiemu przyjacielowi.
- Zderzył się z drzwiami od kibla - odparłem spokojnie. Przeczuwałem, że mój spokój i olewka tylko rozdrażni Lady Margaret.
- I myślisz, że w to uwierzę? - prychnęła do telefonu. Dobrze, że była po drugiej stronie. Gdyby mnie spotkała osobiście, już miałbym wydrapane oczy. - Gdzie byliście?
- A co cię to obchodzi? To był męski wieczór i nie twój interes.
Matti szedł obok mnie krok w krok. Widziałem, jak robi wielkie oczy. Na pewno strzępy naszej rozmowy docierały do jego uszu, a ton jakim Margaret odnosiła się do mnie musiał wprawić go w osłupienie. Gorące lipcowe powietrze uderzyło w nas, kiedy opuściliśmy klimatyzowany budynek korporacji.
- To jest mój przyszły mąż i mam prawo wiedzieć, gdzie się szlajaliście - usłyszałem w odpowiedzi.
- Pragnę ci przypomnieć, że nie tak dawno jeszcze miałaś wątpliwości, czy wstąpić w sakramentalną drogę małżeństwa. Nagle ci się odwidziało. Gratuluję zdecydowania.
Cisza. Ale nie trwała zbyt długo. O nie, nie z Margaret.
- Kończę. Jesteś beznadziejny.
- I vice versa, panienko.
Po drugiej stronie rozległ się trzask. Urywany sygnał świadczył o zakończeniu przyjemnej pogawędki.
- Kto to był? - zapytał Matti.
- Zdenerwowana panna młoda.
Wsiedliśmy do pierwszego autobusu, który podjechał i zmierzał w kierunku centrum. Duchota dała się nam we znaki. Zatłoczony środek transportu zbierał z każdego przystanku coraz liczniejszą grupę podróżnych, a mało kto go opuszczał. Klima nie działała sprawnie, ktoś z przodu otworzył okno, więc do pojazdu wdzierało się nagrzane miejskie powietrze. Wkrótce poczułem na plecach strużki potu, żłobiące na skórze nierówne linie, które mknęły w dół, do bokserek. Ja pierdzielę, pomyślałem zażenowany, jeśli stąd szybko nie wyjdę, to się tutaj uduszę. Rozejrzałem się po twarzach ludzi dookoła. Każdy z głową odchyloną do tyłu łapczywie chwytał i tak cuchnące już powietrze. A świeżego zapasu tlenu nie przybywało. Tylko Matti wciąż uśmiechał się pod nosem. Cieszył się na tę wizytę u psychologa - moją wizytę - jak dziecko, które zaraz dostanie cukierka.
Kiedy dojechaliśmy na miejsce, w gabinecie była pustka. Na stoliku leżały jakieś psychologiczne gazetki, typu SENS, ZWIERCIADŁO oraz liczne broszurki. Recepcjonistka wpisała moje dane do komputera i kazała czekać, wskazując jednocześnie miejsce w poczekalni. Usiedliśmy na kanapie.
- Powinienem się stresować? - zapytałem Mateusza.
- Nie, spokojnie - machnął ręką. Ale był podekscytowany tym spotkaniem. W życiu nie widziałem go tak zadowolonego. - Najpierw cię wypyta, co i jak, zrobi wywiad, a potem każe zrelaksować i wprowadzi cię w stan półsnu, dzięki któremu przeniesiesz się do miejsca, w którym byłeś podczas śmierci klinicznej. Uruchomisz pokłady neuronów, które dotrą do tych rejonów mózgu, gdzie są wspomnienia.
Patrzyłem na niego z niedowierzaniem. Skąd u niego taka fascynacja tym tematem?
- Ale pierdolisz - podsumowałem. - Naczytałeś się głupot w internecie i teraz szalejesz.
Chciał coś powiedzieć, lecz w tym momencie zegar na ścianie wybił pełną osiemnastą. Jednocześnie drzwi się otwarły i w progu gabinetu stanęła młoda, na oko trzydziestokilkuletnia pani doktor. Niebieskie oczy zatrzymały się na dłużej na mojej osobie. Ściągnęła okulary - pewnie lepiej widziała bez - i podeszła do mnie z wyciągniętą ręką.
- Pan Filip, prawda? - zapytała z uśmiechem, ściskając jednocześnie moją dłoń. Potrząsnęła nią mocno. - Magdalena Florczyk, jestem psychologiem. Widzę, że Mateusz namówił pana na wizytę.
- Udało się skurczybykowi - zażartowałem.
Żart nie wypalił. Chyba nie przepadała za tego typu słownictwem, chociaż nie powiedziałem nic obraźliwego. Zażenowana spojrzała na Mattiego, potem na mnie i zaprosiła do środka. Ruszyłem za nią, ale przed drzwiami zatrzymałem się jeszcze i obejrzałem za siebie.
- Ty nie idziesz? - spytałem zdziwiony Mateusza.
- To terapia indywidualna, nie grupowa - odparła oschle pani Magda.
Za ten żart raczej miałem już u niej minusa. Sztywniara, przemknęło mi przez myśl. Zamknąłem za sobą drzwi. Wskazała skórzaną kanapę, klasyczną, jaką widzi się na filmach, kiedy bohater idzie na terapię. Zaproponowała wodę. Kiedy odwróciła się tyłem, na spokojnie mogłem rozejrzeć się po pomieszczeniu. Nic specjalnego. Biurko pod ścianą, na nim jakieś dyplomy w ramce, zapewne z tytułami, niewielki aneks, fotel, mały stolik z papierami.
Wypiłem jednym haustem. Po podróży miejskim autobusem, pełnym ociekających potem ludzi, zimna woda była zbawienna. Usiadła naprzeciwko mnie, wzięła papiery, długopis i zaczęła przeprowadzać ze mną wywiad, czyli skąd pochodzę, jakie choroby przeszedłem w dzieciństwie, czym się zajmuję, jakie mam zainteresowania i plany na przyszłość. Trochę to trwało i robiło się nudno. Leżąc na kanapie, bo taką pozycję obrałem, ogarnęło mnie znużenie i popołudniowe zmęczenie.
- Przejdziemy teraz do pana wypadku sprzed paru miesięcy - rzekła wyjątkowo serdecznym głosem.
- Nie za wiele, jak na pierwszy raz? - zapytałem, patrząc w biały sufit.
- Dzisiaj zaczniemy, następnym razem dokończymy. Jeśli będzie panu wygodnie, proszę zamknąć oczy, rozluźnić się... To ułatwi napływ wspomnień z tamtego okresu.
O tak, ułatwi. Z przyjemnością je zamknąłem. A raczej zbyt gwałtownie opadły. Nawet miałem wrażenie, że z hukiem trzasnęły. Ale może to tylko złudne wrażenie. W każdym razie podpytywany snułem opowieść z "Papierosa i kawy", kiedy upadłem na podłogę i straciłem przytomność. Teraz też odpływałem. Lada moment zasnę...